DALEJ NA POWAŻNIE
W ślad za artykułem "JEST PROBLEM" (5 października) - Andrzej Remiszewski rozszerza temat ratowania człowieka, który fatalnym zbiegiem okoliczności niespodziewanie znalazł się za burtą. Przesłanie ma nieśmiertele (dosłownie) długą historię, jako że temat "MOB" stanowi tytuł rozdziału każdego podręcznika żeglarskiego. To jest temat ważny i jednocześnie praktyczny. Zajęłem się nim i ja w pierwszym i drugim wydaniu moich "Praktyk Bałtyckich*). Pierwsze wydanie z 1995 roku. Położyłem tam nacisk na przekazanie doświadczeń praktycznych z żeglugi na małych jachtach, z regułu obsadzonych dwu lub trzy-osobową załogą. Mam w tym względzie swoje osobiste doświadczenia zarówno żeglarza jak i płetwonurka. Za szkodliwe uważam propagowanie takich teoretycznych metod odzyskiwania rozbitka jak osławiony "Manewr monachijski".
I jeszcze jedno - kiedyś sam cudem śmierci się wywinąłem. Wiem o czym mowa.
Z Andrzem Remiszewskim zgadzam się już na wstępie - należy robić wszystko aby nie znaleźć się w wodzie.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
---------------------------------
*) Rozdział "MOB" (8 MB) mogę wysłać zainteresowanym jako załącznik do maila
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Don Jorge,
Niewiele dni temu zaprosiłem klan SSI do dyskusji: http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=2832&page=0
To przykład, że możemy sami się edukować, niekoniecznie podlegając obowiązkowym regulacjom nadopiekuńczej biurokracji.
Ktoś może nas przyhamować, abysmy nie odkrywali Ameryki, bo to wszystko jest opisane w literaturze światowej i w programach szkolenia renomowanych organizacji. Wnioski z dyskusji na pewno nie będą nadmiernie odkrywcze. Trudno wymyślić tu rewolucję. Ale kilka spraw warto sobie ponownie powiedzieć, po to, by lepiej je sobie uświadamiać.
Niewiele dni temu zaprosiłem klan SSI do dyskusji: http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=2832&page=0
To przykład, że możemy sami się edukować, niekoniecznie podlegając obowiązkowym regulacjom nadopiekuńczej biurokracji.
Ktoś może nas przyhamować, abysmy nie odkrywali Ameryki, bo to wszystko jest opisane w literaturze światowej i w programach szkolenia renomowanych organizacji. Wnioski z dyskusji na pewno nie będą nadmiernie odkrywcze. Trudno wymyślić tu rewolucję. Ale kilka spraw warto sobie ponownie powiedzieć, po to, by lepiej je sobie uświadamiać.
Im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju - mówi wojskowe porzekadło. Strawestujmy to tak: Im więcej myślenia przed rejsem, tym mniej bezskutecznych wysiłków w morzu. A więc analizujmy. Oto moje propozycje na dziś.
Pierwsza:
Jak prawie zawsze na morzu, nie istnieje jedna najsłuszniejsza recepta co do postępowania zapobiegającego wypadnięciu, utonięciu, niewydobyciu człowieka. Metody zależą od wielu czynników. Przychodzą mi na myśl:
a) - ilość, skład i kwalifikacje oraz możliwości fizyczne załogi;
b) - rodzaj sytuacji – regaty, turystyka, ratowanie się (lub kogoś) w zagrożeniu;
c) - warunki – stan morza, siła wiatru, temperatura wody (powietrza też), widzialność;
d) - budowa jachtu – duży, mały, niski, wysoki, z otwartą rufą, bez takowej, drabinka, układ takielunku, rodzaj sztaksli, rodzaj ewentualnych urządzeń podnoszących, skuteczność napędu mechanicznego, oświetlenie, konstrukcja relingów, wyposażenie awaryjne;
e) - stan jachtu – żagli, lin, silnika.
Kombinacji tych uwarunkowań jest mnóstwo, więc należy MYSLEĆ. Przemyśleć „procedurę” działania przed konkretnym pływaniem. I pamiętać, że jeśli coś się sprawdzi w gorszych uwarunkowaniach, to i w lepszych zawsze zadziała. Odwrotnie nigdy!
Napisałem wyżej o postępowaniu zapobiegającym wypadnięciu, utonięciu, niewydobyciu człowieka. Zapraszając do dyskusji chodzi mi o tę ostatnią kwestię, ale dwie pierwsze przewinęły takze są aktualne. Dziś więc spróbuję pokusić się o krótkie podsumowanie.
Druga:
Pierwsza:
Jak prawie zawsze na morzu, nie istnieje jedna najsłuszniejsza recepta co do postępowania zapobiegającego wypadnięciu, utonięciu, niewydobyciu człowieka. Metody zależą od wielu czynników. Przychodzą mi na myśl:
a) - ilość, skład i kwalifikacje oraz możliwości fizyczne załogi;
b) - rodzaj sytuacji – regaty, turystyka, ratowanie się (lub kogoś) w zagrożeniu;
c) - warunki – stan morza, siła wiatru, temperatura wody (powietrza też), widzialność;
d) - budowa jachtu – duży, mały, niski, wysoki, z otwartą rufą, bez takowej, drabinka, układ takielunku, rodzaj sztaksli, rodzaj ewentualnych urządzeń podnoszących, skuteczność napędu mechanicznego, oświetlenie, konstrukcja relingów, wyposażenie awaryjne;
e) - stan jachtu – żagli, lin, silnika.
Kombinacji tych uwarunkowań jest mnóstwo, więc należy MYSLEĆ. Przemyśleć „procedurę” działania przed konkretnym pływaniem. I pamiętać, że jeśli coś się sprawdzi w gorszych uwarunkowaniach, to i w lepszych zawsze zadziała. Odwrotnie nigdy!
Napisałem wyżej o postępowaniu zapobiegającym wypadnięciu, utonięciu, niewydobyciu człowieka. Zapraszając do dyskusji chodzi mi o tę ostatnią kwestię, ale dwie pierwsze przewinęły takze są aktualne. Dziś więc spróbuję pokusić się o krótkie podsumowanie.
Druga:
Zapobieganie wypadnięciu. RZECZ NAJWAŻNIEJSZA! O ile tu będziemy skuteczni, reszta staje się bezprzedmiotowa. I tu po pierwsze: koncentracja uwagi, a po drugie Jedna ręka dla mnie, druga dla statku. Ale to jest za mało. Uwagi w napięciu nie da się utrzymywać całymi dniami i nocami, ani nawet przez wiele godzin. Zawsze też może się zdarzyć błąd kogoś innego albo na przykład zasłabnięcie. Zdarzają się też sytuacje ekstremalne, a zaskakujące, jak na przykład uderzenie niespodziewanie wielkiej fali albo jakaś awaria.
A więc pozostaje się wiązać! O tym wspomniałem dość obszernie już w tekście z początku października. Nie mam właściwie nic ciekawego do dodania. Pojawia się jednak kwestia przydatności posiadania dwóch wąsów przy uprzęży bezpieczeństwa. Warto rozważyć stosowanie wąsów o różnej długości a także sprężyście się zwijających (co we mnie budzi kontrowersje). Sensowne punkty wpinania wąsów to oczywistość. A więc: lifeliny (było o tym poprzednio), jakieś uszy w dnie kokpitu, w pokładzie, ostatecznie olinowanie stałe. Nigdy relingi, drewniane handrelingi albo, co gorsza, olinowanie ruchome!
Tyle o wąsach „od strony jachtu”. A jak to wygląda po „stronie załoganta”? Warunkiem minimalnym jest ciasne zapięcie wokół siebie uprzęży. Naprawdę ciasne, co wymaga doregulowania przy każdej zmianie użytkownika oraz przy każdej zmianie jego sposobu ubrania się. Dlatego też rozsądne wydaje się posiadanie przez każdego członka swojej uprzęży, tej samej przez cały rejs! Ułatwia to posługiwanie się uprzężą dopasowaną. Utrudnia zachowanie typu: ”cholera, znowu nie ma żadnej uprzęży”… Uprząż zapięta luźno jest może wygodniejsza, ale oznacza, że w krytycznym momencie możemy się z niej wyślizgnąć, a już na pewno „ściągniemy ją” z nieprzytomnego MOB-a w trakcie ewentualnego wydźwigiwania go za nią na pokład. Dużo lepszym rozwiązaniem jest posiadanie uprzęży zaopatrzonej w pas krokowy. Nadal dopasowanej i wtedy dającej dużo większą pewność zadziałania zgodnie z przeznaczeniem.
Oczywiście warto też myśleć kogo i czy rzeczywiście potrzebnie wysyła się na dziób w ciężkiej pogodzie, warto pamiętać o refowaniu za dnia, o operowaniu reflinami, kiedy są one po nawietrznej bomu, skontrolowaniu klaru na pokładzie i w olinowaniu przed zmrokiem i przed sztormem. No i o zamocowaniu wszystkiego, co zamocowania wymaga. Ogranicza to ryzyko wykonywania zbędnych czynności w mniej bezpiecznych warunkach.
A więc prewencja, prewencja, PREWENCJA.
Trzecia:
A więc pozostaje się wiązać! O tym wspomniałem dość obszernie już w tekście z początku października. Nie mam właściwie nic ciekawego do dodania. Pojawia się jednak kwestia przydatności posiadania dwóch wąsów przy uprzęży bezpieczeństwa. Warto rozważyć stosowanie wąsów o różnej długości a także sprężyście się zwijających (co we mnie budzi kontrowersje). Sensowne punkty wpinania wąsów to oczywistość. A więc: lifeliny (było o tym poprzednio), jakieś uszy w dnie kokpitu, w pokładzie, ostatecznie olinowanie stałe. Nigdy relingi, drewniane handrelingi albo, co gorsza, olinowanie ruchome!
Tyle o wąsach „od strony jachtu”. A jak to wygląda po „stronie załoganta”? Warunkiem minimalnym jest ciasne zapięcie wokół siebie uprzęży. Naprawdę ciasne, co wymaga doregulowania przy każdej zmianie użytkownika oraz przy każdej zmianie jego sposobu ubrania się. Dlatego też rozsądne wydaje się posiadanie przez każdego członka swojej uprzęży, tej samej przez cały rejs! Ułatwia to posługiwanie się uprzężą dopasowaną. Utrudnia zachowanie typu: ”cholera, znowu nie ma żadnej uprzęży”… Uprząż zapięta luźno jest może wygodniejsza, ale oznacza, że w krytycznym momencie możemy się z niej wyślizgnąć, a już na pewno „ściągniemy ją” z nieprzytomnego MOB-a w trakcie ewentualnego wydźwigiwania go za nią na pokład. Dużo lepszym rozwiązaniem jest posiadanie uprzęży zaopatrzonej w pas krokowy. Nadal dopasowanej i wtedy dającej dużo większą pewność zadziałania zgodnie z przeznaczeniem.
Oczywiście warto też myśleć kogo i czy rzeczywiście potrzebnie wysyła się na dziób w ciężkiej pogodzie, warto pamiętać o refowaniu za dnia, o operowaniu reflinami, kiedy są one po nawietrznej bomu, skontrolowaniu klaru na pokładzie i w olinowaniu przed zmrokiem i przed sztormem. No i o zamocowaniu wszystkiego, co zamocowania wymaga. Ogranicza to ryzyko wykonywania zbędnych czynności w mniej bezpiecznych warunkach.
A więc prewencja, prewencja, PREWENCJA.
Trzecia:
A jeśli już się stanie? Zakładając, że wypada zdrowy człowiek, to grozi mu utonięcie oraz wyziębienie i utrata sił. Na wyziębienie wpływu nie mamy ale ryzyko utonięcia i utraty sił (co prowadzi do tego samego) możemy zmniejszyć wyraźnie.
Tu znów wracam do nieśmiertelnych kamizelek. Tym razem jednak pójdę krok dalej. Samo słowo kamizelka nie wystarcza! Ośmioletnie doświadczenia w używaniu najtańszych kamizelek asekuracyjnych i obserwacje własne oraz wnioski z dyskusji mówią mi, że kamizelka nie może być tania! Warto zainwestować w swój jacht, a jak ktoś pływa czarterowo lub gościnnie, to po prostu w siebie samego i kupić kamizelkę ratunkową. I to z uprzężą i pasem krokowym! Oznacza to, że głowa MOB-a będzie trzymana nad wodą, obojętne czy jest, czy nie jest przytomny. Nie zapobiega to w 100% utonięciu, znam z literatury relacje, kiedy rozbitkowie tonęli z powodu pyłu wodnego wpychanego do dróg oddechowych przez huraganowy wiatr, Ale to ekstremum, najczęściej utrzymanie głowy nad wodą ratuje przed utonięciem.
Ułatwi to od razu drugą kwestię: oszczędzania sił przez rozbitka, który może biernie czekać na udzielenie pomocy, waga sprawy dla nas, którzyśmy tego nie przeżyli zupełnie niewyobrażalna. No i oczywiście ułatwia prewencję, o której wcześniej – załogant musi dysponować tylko jedną „instalacją bezpieczeństwa”, najczęściej cały rejs tą samą i dopasowaną do siebie.
Mówiąc „kamizelka ratunkowa”, świadomie nie zastanawiam się nad definicjami, atestami, zgodnością z przepisami, konwencjami itp. Aczkolwiek reguły konwencyjne to rezultat kumulacji wielu doświadczeń mądrzejszych od nas.
Pozostaje kwestia, od której dyskusja się zaczęła. Nad metodami skutecznego wydobycia ciężkiego, niewspółpracującego MOB-a na pokład, siłami nielicznej i słabej fizycznie załogi. Jak przygotować do tego swój własny jacht, jak przygotować się skipperując na jachcie przypadkowym? Ale o tym innym razem. Tymczasem dyskutujmy.
DYSKUTUJMY, NAWET JEŚLI ODKRYJEMY AMERYKĘ!
Tu znów wracam do nieśmiertelnych kamizelek. Tym razem jednak pójdę krok dalej. Samo słowo kamizelka nie wystarcza! Ośmioletnie doświadczenia w używaniu najtańszych kamizelek asekuracyjnych i obserwacje własne oraz wnioski z dyskusji mówią mi, że kamizelka nie może być tania! Warto zainwestować w swój jacht, a jak ktoś pływa czarterowo lub gościnnie, to po prostu w siebie samego i kupić kamizelkę ratunkową. I to z uprzężą i pasem krokowym! Oznacza to, że głowa MOB-a będzie trzymana nad wodą, obojętne czy jest, czy nie jest przytomny. Nie zapobiega to w 100% utonięciu, znam z literatury relacje, kiedy rozbitkowie tonęli z powodu pyłu wodnego wpychanego do dróg oddechowych przez huraganowy wiatr, Ale to ekstremum, najczęściej utrzymanie głowy nad wodą ratuje przed utonięciem.
Ułatwi to od razu drugą kwestię: oszczędzania sił przez rozbitka, który może biernie czekać na udzielenie pomocy, waga sprawy dla nas, którzyśmy tego nie przeżyli zupełnie niewyobrażalna. No i oczywiście ułatwia prewencję, o której wcześniej – załogant musi dysponować tylko jedną „instalacją bezpieczeństwa”, najczęściej cały rejs tą samą i dopasowaną do siebie.
Mówiąc „kamizelka ratunkowa”, świadomie nie zastanawiam się nad definicjami, atestami, zgodnością z przepisami, konwencjami itp. Aczkolwiek reguły konwencyjne to rezultat kumulacji wielu doświadczeń mądrzejszych od nas.
Pozostaje kwestia, od której dyskusja się zaczęła. Nad metodami skutecznego wydobycia ciężkiego, niewspółpracującego MOB-a na pokład, siłami nielicznej i słabej fizycznie załogi. Jak przygotować do tego swój własny jacht, jak przygotować się skipperując na jachcie przypadkowym? Ale o tym innym razem. Tymczasem dyskutujmy.
DYSKUTUJMY, NAWET JEŚLI ODKRYJEMY AMERYKĘ!
.
Andrzej Colonel Remiszewski
Tekst wyraża wyłącznie osobiste poglądy autora
Andrzej Colonel Remiszewski
Tekst wyraża wyłącznie osobiste poglądy autora
Don Jorge,
W dyskusjach o człowieku za burtą, nikt chyba nie wspomnia jeszcze o elektronice, która ułatwia znalezienie człowieka.
Mam tu na myśli urządzenia typu PLB (Personal Locator Beacon) i osobiste transpondery AIS.
- Te pierwsze, uruchamiają akcję ratowniczą i
umożliwiają lokalizację nadajnika przez satelitarny system
COSPAS-SARSAT.
- Drugie, reagują na sygnał AIS z poszukującego statku
(jachtu) i zwrotnie przesyłają swoją pozycję. Może warto o czymś takim
pomyśleć. Ceny urządzeń obu typów zaczynają się w okolicach 1000 zł.
Przegląd modeli dostępnych na rynku można znaleźć w czerwcowym Practical
Boat Owner.
Zwykle pływam sam. Zainwestowałem w dobrą kamizelkę pneumatyczną, a w
kieszonce kamizelki na stałe zamieszkał PLB. System powinien zareagować
(czyli uruchomić akcję ratowniczą) najdalej w ciągu godziny od
aktywacji. Przesyłany sygnał zawiera pozycję GPS (podaną z dokładnością
do ok. 100m). W warunkach letnich na Bałtyku, daje to jakieś szanse na
odnalezienie MOB-a.
Pozdrawiam,
Marcin Palacz
Kto z nas zna normę PN-EN ISO 12 402 części 1-10 INDYWIDUALNE URZĄDZENIA WYPORNOŚCIOWE? 10 zeszytów, ponad 350 stron! Chyba niewielu /nie namawiamy do jej studiowania/. Ta norma wprowadziła nowe pojęcia do wiedzy z „kapokologii”. Już sam jej tytuł szokuje. Nie wchodząc w szczegóły normy – warto wiedzieć że:
1/ taka norma istnieje już od 2006 r. i jako norma zharmonizowana z Dyrektywą Rady Wspólnoty Europejskiej nr 89/686/EWG z dnia 21 grudnia 1989 r. w sprawie środków ochrony indywidualnej JEST NORMĄ OBOWIĄZUJĄCĄ,
2/ ta norma wprowadziła nowe pojęcia precyzyjnie określające „co do czego służy i dlaczego tak się nazywa”, czyli nowe definicje /nie tylko starych pojęć/, tych nowych znaczeń niektórych słów trzeba się bezwzględnie nauczyć, bo inaczej nie można o indywidualnych urządzeniach wypornościowych rozmawiać,
3/ zapominamy o „kapokach” jako potocznej nazwie indywidualnych urządzeń wypornościowych.
INDYWIDUALNE ŚRODKI WYPORNOŚCIOWE dzielą się dla nas żeglarzy /bo są jeszcze inne, specjalne/ na:
A. KAMIZELKI RATUNKOWE – które mogą być o POZIOMIE UŻYTKOWANIA 100; 150 lub 275 bez żadnego „N” /Niutona/, a to dlatego, że kamizelki ratunkowe o poziomie użytkowania np. 100 dla „osesków” o masie np.12 kg na pewno nie będą posiadały wyporności 100 N /niutonów/ jak dla osób dorosłych o masie 80 kg . To chyba jasne. Ich cechą charakterystyczną jest samoczynne odwracanie człowieka nosem do góry. Nos ma być 12 cm powyżej lustra wody. Ten człowiek może być nieprzytomny. Zapamiętajmy – KAMIZELKI mogą być TYLKO RATUNKOWE.
B. ŚRODKI ASEKURACYJNE o poziomie użytkowania 50. Środki asekuracyjne nie są kamizelkami ratunkowymi - nie odwracają człowieka nosem do góry. Żeby w nich nos utrzymać nad poziomem wody trzeba wykonywać ruchy pływackie. Są przeznaczone dla OSÓB UMIEJĄCYCH DOBRZE PŁYWAĆ na akwenach, na których służby ratownicze są aktualnie na wodzie i mogą człowieka wyjąć z wody w ciągu co najwyżej kilkunastu minut, a więc praktycznie podczas regat, treningów, szkoleń. W naszej „żeglarskiej przyrodzie” z definicji nie występują kamizelki asekuracyjne. Taki wyrób NIE ISTNIEJE. Stąd nazwa ŚRODKI ASEKURACYJNE, żeby się nikomu nie kojarzyło z kamizelką, którą może być tylko ratunkowa.
Środki wypornościowe muszą być INDYWIDUALNE – żeby mogły z powodzeniem spełniać swoją rolę. To znaczy ratować potencjalnego topielca. Tak - indywidualnie dobrane do wzrostu i ciężaru użytkownika, a następnie /przed wyjściem z portu/ dopasowane przez wyregulowanie wszystkich zapięć, pasków, sprzączek regulacyjnych /zgodnie z instrukcją obsługi/ – do „siebie”. Po wykonaniu tych czynności mamy /na czas rejsu/ „swoją”, INDYWIDUALNĄ kamizelkę ratunkową.
Który z kapitanów przed rejsem przydziela załodze kamizelki ratunkowe i dopilnowuje żeby wszyscy dopasowali je „do siebie” i ich używali?
STEFAN HEINRICH
--------------------------
PS. Kilka lat temu, szkoliłem w Jastarni żeglarski narybek. W porcie stał jacht pod szwedzką banderą. Załoga była polsko-szwedzka z polskim kapitanem. Sposobili się do wyjścia w rejs do Gdyni. Wiało 2-3°B. W porcie – na pokładzie WSZYSCY pracowali w kamizelkach ratunkowych (pneumatycznych).
O „KAMIZELKACH RATUNKOWYCH” I „ŚRODKACH ASEKURACYJNYCH”Zdarzyło mi się usłyszeć od onkologa zdanie o chorej na raka płuc .To jest tylko 10 procent szans na przeżycie.
I od razu przemówiło to do mnie tak zdecydowanie, konkretnie, uzmysłowiło jakie to bardzo małe szanse, rzec by można znikome.
Proponuję przyjąć, że
brak kamizelki to maksymalnie 15 procent szans na przeżycie.
Podczas sztormu to pewno będzie tylko kilka procent, a przy dobrej pogodzie maximum 15.
Oczywiście ważna jest temperatura, rejon żeglugi, dzień, czy noc ,kwalifikacje załogi , ale przyjąć coś trzeba.
Jeśli moje szacunki są błędne, proszę o sprostowanie.
Pozdrawiam
Witold Pawłowski
Kpt. Andrzej Colonel Remiszewski zaprosił do dyskusji na temat na pewno poważny i frapujący. Jako „skrytoczytacz” SSI pozwolę sobie na wtrącenie kilku zdań w tym temacie.
Wydaje mi się, że pracując ponad 40 lat w szeroko pojętym ratownictwie morskim, jako były nurek, ratownik, wreszcie instruktor ITR a obecnie jako inspektor MRCK, jednocześnie żeglując od 14-go roku życia mam prawo podzielenia się swymi spostrzeżeniami.
Wielce trafne i przydatne są spostrzeżenia i uwagi wszystkich wypowiadających się do tej pory w tej trudnej materii.
Jednak zgadzając się z poprzednikami w dyskusji odczuwam podświadomie pewien niedosyt.
Większość wypowiadających się na łamach SSI do tej pory w temacie wypadnięcia za burtę czy podnoszenia rozbitka na pokład pisze niejako o materii technicznego zabezpieczenia.
Oczywiście bezspornym stwierdzeniem jest „ przede wszystkim zapobiegać” !!!
Ale niestety , nie rozpatrując tutaj przyczyn takie wypadki były, są i najprawdopodobniej będą.
Wśród załóg jachtowych zawsze mogą się znaleźć zarówno „starzy wyjadacze” jak i „neofici”.
Diabli mnie biorą jak obserwuję szkolenie młodzieży w Górkach na rozlewisku czy już na Zatoce gdzie młodzież grzecznie ubrana w kamizeleczki ale „PAN INSTRUKTOR” dziarsko szkoli neofitów bez kamizelki. Bo on na pewno nie wypadnie.
Jak „PANOWIE INSTRUKTORZY, TRENERZY” na pontonach szkolą dzieci na optymistach (dzieciaki w kamizelkach) ale „PANOWIE” już nie.
Tylko kto im udzieli pomocy jak stanie się to co w/g nich im nie grozi ???
To samo obserwuję w Gdyni, gdzie na Zatoce wśród gęstwiny małych żagielków pomykają ze dwa pontony z trenerami bez kamizelek.
Niestety, jak wskazują wypadki z ostatnich lat to co nie powinno się wydarzyć doświadczonym kapitanom właśnie im się niestety przytrafiło !!!
Będąc instruktorem ITR-ów zauważyłem pewną prawidłowość. Otóż Ci co idą pracować na morze w przeważającej większości boją się wody. Mizerne umiejętności pływackie w połączeniu z szokiem termicznym przy wpadnięciu do zimnej wody z reguły skutkują ............... .
Czy na jakimkolwiek kursie żeglarskim prowadzi się zajęcia na temat ewentualnych zachowań po wpadnięciu do wody ? I chodzi tu o zachowanie się wpadającego do wody a nie ratujących.
- płynąć czy czekać
- jeśli już płynąć to jak płynąć
- jaką przyjąć pozycję
Czy na jakimkolwiek kursie żeglarskim oprócz pokazania i „przetrenowania na sucho” wiązania węzła ratowniczego zrobiono to treningowo „w realu” nawet przy pełnym zabezpieczeniu takiego ćwiczenia ?
Ci którzy doświadczyli konieczności takiego wiązania tylko przy prędkości jachtu 0,5 do 1 kn wiedzą, że to nie takie proste.
Tylko raz zdarzyło mi się, że na kurs ITR przyszła załoga jachtu przed jakąś wyprawą ( sorry, nie pamiętam jaką).
Nie chcąc mnożyć pytań przytoczę jedynie wypowiedzi członka załogi ostatniego wypadku w którym zginął kapitan jachtu NORD VITA.
Zaznaczam jedynie, że jest to relacja jednego z ratowników SAR który rozmawiał z załogą jachtu a której nie słyszałem osobiście.
-„ udało nam się dojść do niego za pierwszym razem, mieliśmy go przy burcie. Obwiązałem go liną i zaczęliśmy go wciągać na pokład. Był ciężki ok. 130 kg. W pewnym momencie zaczął charczeć i mówić, że się dusi. Nawet trzymałem go chyba za kamizelkę ale słyszałem jak coś „trzasło”. Puściliśmy go i podaliśmy linę by sam zawiązał węzeł ratowniczy.
Puścił linę. Jeszcze widzieliśmy żółtą kamizelkę przez ok. dwie godziny.
- Pytanie ratownika: - czy była drabinka na rufie ? Odp. Tak.”
Jest to tylko fragment rozmowy „na gorąco”, jednakże wiele mówiący.
Wiele pytań bez odpowiedzi.
Myślę, że wiele pytań i wniosków mogło by wyniknąć z powyższego tekstu ale czy możliwa jest ich realizacja w życiu ?
Osobiście szczerze wątpię.
Kończąc, chcę zaznaczyć , że są to moje osobiste poglądy i spostrzeżenia. Czy słuszne - oceni czytający powyższy tekst.
Wiesław Jasiński
Czytam komentarze pod artykułem Andrzeja i coś mnie ruszyło w ostatnim.
Pewnie dlatego, że znam odpowiedź na pytanie Wiesława - nikt nie próbuje uczyć wiązania węzła nie wiadomo czemu u nas znanego jako ratowniczy na sobie w wodzie, bo ten węzeł się do tego nie nadaje. Owszem, tworzy niezaciskającą się pętlę.
Przyjmując, że komuś się uda zawiązać go na sobie przy prędkości większej niż 0 - warto się zastanowić, w jakiej pozycji "ratowany" będzie płynął... Cóż, jeśli nie ma kamizelki, odpowiedź brzmi - z głową pod wodą.
Jeśli zaś kamizelka jest, wiązanie węzła na sobie jest zwykle bezsensowne i dobrze tego nie uczyć... (tak, wiem, że nie wszystkie kamizelki mają uprząż. Ale wszystkie dają lepszy punkt zaczepienia i dają łatwiej zawiązać linę...).
Poza tym, jest jeden problem - zakłada, że osoba w wodzie jest w stanie w pełni współpracować. Co nawet, gdy ta osoba jest przytomna, może nie być prawdą (szok, wyziębienie itd...)
--
Kind regards, Monika Matis,
www.seawitch-sailing.co.uk
Drogi Jerzy,
Widzę, że wsadziłam kij w mrowisko ;)
Bardzo się cieszę z komentarza do komentarza. Jestem jak najbardziej za tym aby zdobywać jak najwięcej wiedzy i umiejętności, które kiedyś być może mogą uratować życie, czy to nasze, czy kogoś innego.
I właśnie na bazie tak zdobywanych umiejętności napisałam to, co napisałam.
Powtórzę: MOIM ZDANIEM, sztuka wiązania węzła tzw. ratowniczego na sobie jest sztuką niepotrzebną. A mówię to, bo próbowałam to robić w wodzie przy poruszającym się jachcie. A robiłam to treningowo, bez stresu... MOIM zdaniem osoba, która właśnie wypadła z jachtu ma nikłe szanse na sukces w tym wypadku.
Kamizelka, jeśli jest, pozwala rozłożyć obciążenie od liny znacznie przyjaźniej dla ciągniętego, niż pętla pod pachami. Ponadto dużo łatwiej jest obłożyć linę dwa razy wokół uprzęży kamizelki, co w zupełności wystarczy do dobrego złapania, niż próbować usilnie wiązać się do tej liny...
Brak kamizelki GWARANTUJE ciągnięcie głową naprzód, fizyki się nie zmieni - dlatego niezupełnie rozumiem krytycyzm odnośnie tego elementu.
I tak, wypowiadam się stanowczo, taki mam zwyczaj jeśli uważam, że mam rację. I jeśli ktoś dzięki temu zamiast uczyć się wiązać ten wielce przydatny, ale niekoniecznie do ratowania, węzeł, spędzi ten czas na mocowaniu lin wzdłuż pokładu i doborze kamizelki Z UPRZĘŻĄ, to będę bardzo zadowolona. One bowiem mają szanse zatrzymać go NA POKŁADZIE.
Oczywiście, można się z moim zdaniem nie zgadzać. Co nie zmieni mojego stanowiska, opartego o własne doświadczenia ;)
--
Monika Matis,
www.seawitch-sailing.co.uk
PS.: Panie Wiesławie, skipper najwyżej. Kapitan, to na tankowcu, moja "Wiedźma" ma zaledwie 13 ton, a papierka z tak dumnym tytułem nie posiadam, bo mi tu do niczego nie potrzebny :)
Nie ma sensu ciągnąć dyskusji, która nigdy się nie skończy.
Jak to u mnie się mawia - "let's agree to disagree", Panie Wiesławie.
Ale co do jednego punktu z pana komentarza zwrócę uwagę. Napisał pan "przy takim obowiązkowym wyposażeniu" - otóż (co może być nowością...) na moim jachcie takie pojęcie nie występuje. Z powodów czysto prawnych - brytyjskie jachty poniżej 45 stóp nie mają czegoś takiego jak obowiązkowe wyposażenie :)
A co do "Wiedźmy". Tak, mam kamizelkę. Zwykłą kamizelkę z uprzężą, bo w ten sposób zmuszam się do zakładania TAKŻE kamizelki w trudniejszych warunkach. Tylko, że ja często pływam sama i dla mnie ważniejsze jest NIE WYPAŚĆ. Bo mnie nie ma kto ratować wtedy. Pod tym kątem oceniałam jacht przed jego kupnem - może się to wyda Panu dziwne, ale bardzo wysoko na mojej liście wymogów była szerokość półpokładów i ogólnie łatwość poruszania się po pokładzie (w efekcie mam jacht którego półpokłady wystarczają dla DWÓCH mijających się osób, a na dziobie można tańczyć w kilka par, pomimo, że jego długość to ledwie 32 stopy...).
Dlatego uważam pana twierdzenie, że ludzi nie stać na dobrą kamizelkę za wyobrażenie tylko. Moja kamizelka - pneumatyczna, z uprzężą i automatem - kosztowała mnie ledwie £50. To, w zależności od kursu, 250-270 zł. Czy naprawdę chce mi Pan powiedzieć, że polskiego żeglarza nie stać na wydanie na własne bezpieczeństwo kwoty równoważnej jednej dobie czarteru jachtu? Moim zdaniem stać.
--
Kind regards, Monika Matis,
www.seawitch-sailing.co.uk