DALEJ NA POWAŻNIE
z dnia: 2015-10-21


W ślad za artykułem "JEST PROBLEM" (5 października) - Andrzej Remiszewski rozszerza temat ratowania człowieka, który fatalnym zbiegiem okoliczności niespodziewanie znalazł się za burtą. Przesłanie ma nieśmiertele (dosłownie) długą historię, jako że temat "MOB" stanowi tytuł rozdziału każdego podręcznika żeglarskiego. To jest temat ważny i jednocześnie praktyczny. Zajęłem się nim i ja w pierwszym i drugim wydaniu moich "Praktyk Bałtyckich*). Pierwsze wydanie z 1995 roku. Położyłem tam nacisk na przekazanie doświadczeń praktycznych z żeglugi na małych jachtach, z regułu obsadzonych dwu lub trzy-osobową załogą. Mam w tym względzie swoje osobiste doświadczenia zarówno żeglarza jak i płetwonurka. Za szkodliwe uważam propagowanie takich teoretycznych  metod odzyskiwania rozbitka jak osławiony "Manewr monachijski".
I jeszcze jedno - kiedyś sam cudem śmierci się wywinąłem. Wiem o czym mowa.
Z Andrzem Remiszewskim zgadzam się już na wstępie - należy robić wszystko aby nie znaleźć się w wodzie.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
---------------------------------
*) Rozdział "MOB" (8 MB) mogę wysłać zainteresowanym jako załącznik do maila
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Don Jorge,
Niewiele dni temu zaprosiłem klan SSI do dyskusji: http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=2832&page=0
To przykład, że możemy sami się edukować, niekoniecznie podlegając obowiązkowym regulacjom nadopiekuńczej biurokracji.
Ktoś może nas przyhamować, abysmy nie odkrywali Ameryki, bo to wszystko jest opisane w literaturze światowej i w programach szkolenia renomowanych organizacji. Wnioski z dyskusji na pewno nie będą nadmiernie odkrywcze. Trudno wymyślić tu rewolucję. Ale kilka spraw warto sobie ponownie powiedzieć, po to, by lepiej je sobie uświadamiać.
Im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju - mówi wojskowe porzekadło. Strawestujmy to tak: Im więcej myślenia przed rejsem, tym mniej bezskutecznych wysiłków w morzu. A więc analizujmy. Oto moje propozycje na dziś.
Pierwsza:
Jak prawie zawsze na morzu, nie istnieje jedna najsłuszniejsza recepta co do postępowania zapobiegającego wypadnięciu, utonięciu, niewydobyciu człowieka. Metody zależą od wielu czynników. Przychodzą mi na myśl:
a) - ilość, skład i kwalifikacje oraz możliwości fizyczne załogi;
b) - rodzaj sytuacji – regaty, turystyka, ratowanie się (lub kogoś) w zagrożeniu;
c) - warunki – stan morza, siła wiatru, temperatura wody (powietrza też), widzialność;
d) - budowa jachtu – duży, mały, niski, wysoki, z otwartą rufą, bez takowej, drabinka, układ takielunku, rodzaj sztaksli, rodzaj ewentualnych urządzeń podnoszących, skuteczność napędu mechanicznego, oświetlenie, konstrukcja relingów, wyposażenie awaryjne;
e) - stan jachtu – żagli, lin, silnika.
Kombinacji tych uwarunkowań jest mnóstwo, więc należy MYSLEĆ. Przemyśleć „procedurę” działania przed konkretnym pływaniem. I pamiętać, że jeśli coś się sprawdzi w gorszych uwarunkowaniach, to i w lepszych zawsze zadziała. Odwrotnie nigdy!
Napisałem wyżej o postępowaniu zapobiegającym wypadnięciu, utonięciu, niewydobyciu człowieka. Zapraszając do dyskusji chodzi mi o tę ostatnią kwestię, ale dwie pierwsze przewinęły takze są aktualne. Dziś więc spróbuję pokusić się o krótkie podsumowanie.
Druga:
Zapobieganie wypadnięciu. RZECZ NAJWAŻNIEJSZA! O ile tu będziemy skuteczni, reszta staje się bezprzedmiotowa. I tu po pierwsze: koncentracja uwagi, a po drugie Jedna ręka dla mnie, druga dla statku. Ale to jest za mało. Uwagi w napięciu nie da się utrzymywać całymi dniami i nocami, ani nawet przez wiele godzin. Zawsze też może się zdarzyć błąd kogoś innego albo na przykład zasłabnięcie. Zdarzają się też sytuacje ekstremalne, a zaskakujące, jak na przykład uderzenie niespodziewanie wielkiej fali albo jakaś awaria.
A więc pozostaje się wiązać! O tym wspomniałem dość obszernie już w tekście z początku października. Nie mam właściwie nic ciekawego do dodania. Pojawia się jednak kwestia przydatności posiadania dwóch wąsów przy uprzęży bezpieczeństwa. Warto rozważyć stosowanie wąsów o różnej długości a także sprężyście się zwijających (co we mnie budzi kontrowersje). Sensowne punkty wpinania wąsów to oczywistość. A więc: lifeliny (było o tym poprzednio), jakieś uszy w dnie kokpitu, w pokładzie, ostatecznie olinowanie stałe. Nigdy relingi, drewniane handrelingi albo, co gorsza, olinowanie ruchome!
Tyle o wąsach „od strony jachtu”. A jak to wygląda po „stronie załoganta”? Warunkiem minimalnym jest ciasne zapięcie wokół siebie uprzęży. Naprawdę ciasne, co wymaga doregulowania przy każdej zmianie użytkownika oraz przy każdej zmianie jego sposobu ubrania się. Dlatego też rozsądne wydaje się posiadanie przez każdego członka swojej uprzęży, tej samej przez cały rejs! Ułatwia to posługiwanie się uprzężą dopasowaną. Utrudnia zachowanie typu: ”cholera, znowu nie ma żadnej uprzęży”… Uprząż zapięta luźno jest może wygodniejsza, ale oznacza, że w krytycznym momencie możemy się z niej wyślizgnąć, a już na pewno „ściągniemy ją” z nieprzytomnego MOB-a w trakcie ewentualnego wydźwigiwania go za nią na pokład. Dużo lepszym rozwiązaniem jest posiadanie uprzęży zaopatrzonej w pas krokowy. Nadal dopasowanej i wtedy dającej dużo większą pewność zadziałania zgodnie z przeznaczeniem.
Oczywiście warto też myśleć kogo i czy rzeczywiście potrzebnie wysyła się na dziób w ciężkiej pogodzie, warto pamiętać o refowaniu za dnia, o operowaniu reflinami, kiedy są one po nawietrznej bomu, skontrolowaniu klaru na pokładzie i w olinowaniu przed zmrokiem i przed sztormem. No i o zamocowaniu wszystkiego, co zamocowania wymaga. Ogranicza to ryzyko wykonywania zbędnych czynności w mniej bezpiecznych warunkach.
A więc prewencja, prewencja, PREWENCJA.
Trzecia:
A jeśli już się stanie? Zakładając, że wypada zdrowy człowiek, to grozi mu utonięcie oraz wyziębienie i utrata sił. Na wyziębienie wpływu nie mamy ale ryzyko utonięcia i utraty sił (co prowadzi do tego samego) możemy zmniejszyć wyraźnie.
Tu znów wracam do nieśmiertelnych kamizelek. Tym razem jednak pójdę krok dalej. Samo słowo kamizelka nie wystarcza! Ośmioletnie doświadczenia w używaniu najtańszych kamizelek asekuracyjnych i obserwacje własne oraz wnioski z dyskusji mówią mi, że kamizelka nie może być tania! Warto zainwestować w swój jacht, a jak ktoś pływa czarterowo lub gościnnie, to po prostu w siebie samego i kupić kamizelkę ratunkową. I to z uprzężą i pasem krokowym! Oznacza to, że głowa MOB-a będzie trzymana nad wodą, obojętne czy jest, czy nie jest przytomny. Nie zapobiega to w 100% utonięciu, znam z literatury relacje, kiedy rozbitkowie tonęli z powodu pyłu wodnego wpychanego do dróg oddechowych przez huraganowy wiatr, Ale to ekstremum, najczęściej utrzymanie głowy nad wodą ratuje przed utonięciem.
Ułatwi to od razu drugą kwestię: oszczędzania sił przez rozbitka, który może biernie czekać na udzielenie pomocy, waga sprawy dla nas, którzyśmy tego nie przeżyli zupełnie niewyobrażalna. No i oczywiście ułatwia prewencję, o której wcześniej – załogant musi dysponować tylko jedną „instalacją bezpieczeństwa”, najczęściej cały rejs tą samą i dopasowaną do siebie.
Mówiąc „kamizelka ratunkowa”, świadomie nie zastanawiam się nad definicjami, atestami, zgodnością z przepisami, konwencjami itp. Aczkolwiek reguły konwencyjne to rezultat kumulacji wielu doświadczeń mądrzejszych od nas.
Pozostaje kwestia, od której dyskusja się zaczęła. Nad metodami skutecznego wydobycia ciężkiego, niewspółpracującego MOB-a na pokład, siłami nielicznej i słabej fizycznie załogi. Jak przygotować do tego swój własny jacht, jak przygotować się skipperując na jachcie przypadkowym? Ale o tym innym razem. Tymczasem dyskutujmy.
DYSKUTUJMY, NAWET JEŚLI ODKRYJEMY AMERYKĘ!
.
Andrzej Colonel Remiszewski
Tekst wyraża wyłącznie osobiste poglądy autora
Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=2844