TYLKO SKUTECZNA NAPRAWA WARUNKIEM OCALENIA
z dnia: 2022-07-31


Powrót Romana Piechowiaka z Karaibów okazała się

być horrorem. Relacja naszego korespondenta potwierdza

oczywistą oczywistość, że samotne oceaniczne rejsy są

dla niestarych, sprawnych, dzielnych, kompetentnych i

praworęcznych mężczyzn.

Właśnie dlatego Roman uszedł z życiem.

Gratulacje !

Potraktujcie ten news jako pouczający.

Pamiętajcie o kamizelkach.

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

------------------------------------------------------------------

Witam Don Jorge,

Oto pierwsza czesc mojego rejsu z Karaibow na stary kontynent. Duzo wydarzen dlatego opowiesc w czesciech. Powoli z pamieci i z dziennika jachtowego na «papier». Mocne wspomnienie zanika wraz z bliznami zagojonych ran. Czas minie. Emocje wygasna.

------------------------------------------------        

Z St. Martin na Flores - 2500 mil w lini prostej. Okolo 25 dni samotnej zeglugi.  Sprawdzony stan techniczny, prowiant, woda, ropa. Sprzyjajace wiatry na naiblizszy tydzien. Marigot 16/04 o 1355, podnosze kotwice. Cyfry te bez znaczenia znajda sens gdy do nich dolacze date dotarcia do Lajes das Flores na Azorach!


Le Marigot na St. Martin

.

   Miedzy wyspami Anquilla i St. Martin. Wiatr bardziej polnocny niz wschodni. Fale nieznosne. Halsuje. Ostatni zwrot przed Scrub Island. Juz po zmroku. Tu nie ma swiatel. Noc czarna. Plytko. W lornetce widze jasny pas. Moze plaza? Na noc ustawione zagle (2 ref i fok marszowy). Samoster. Moge odpoczac. Wieje 5 do 6, stan morza 5. Tak ma byc przez 4 dni potem wiatr ma slabnac. Pogoda tropikalna, cieplo 30° do 35° w dzien, okolo 27° w nocy.  Jacht plynie nie zmieniajac halsu. Prosto na Flores. Troche poprawiam samoster. Fok marszowy. Grot na 1 lub 2 refie. Choroba morska jakos dziwnie mnie zlapala i trzyma. Spie, jem, ustawiam zagle. Jestem sam, niezalezny. Moze w koncu wolny?!

Pęknięta podwięź

   22 kwietnia przy rannych ogledzinach takielunku zauwazam pod salingiem peknieta podwiez prawej wanty kolumnowej! Wanta jest montowana po staremu. Sruba przechodzi przez maszt i wzmocnienie z kwasowki. Na srubie zawieszone dwie lekko wygiete blaszki a na nich za posrednictwem trzpienia wanta. Zawnetrzna blaszka pekla wzdloz wygiecia i wisi zalosnie. Wanta dostala lekkiego luzu na pozostalej blaszke! (Maszt i takielunek z 2017 przeplynal Atlantyk w pasacie i nie tylko.)

   Zagle w dol i co dalej? Do St.Martin 563 mile. Ropy na okolo 300 mil. Strata masztu oznacza strate jachtu. 25 lat wspolzycia. Naprawa jest prosta. Trzeba wejsc na top masztu zdjac baksztagi z podobnym okuciem nimi zastapic pekniete pod salingiem. Baksztagi zalozylem na Martynice. Nie maja wplywu na wytrzymalosc masztu. 

 

   Decyduje naprawic. Wiatr nie duzy fale okolo 2 metrow. W ruch silnik z pilotem. Kurs na Azory. Szybkosc okolo 4 wezlow.  Najpierw wzmocnic maszt. Liny rzucone nad saling wybrane i przywiazane.  Zastapia wanty kolumnowe. Na maszt wciagam drabinke.  Line zabezpieczajaca wciagam na fale genuy.  Na nia cudo alpinistow (stoper?) zebym nie odfrunal. Zakladam szelki. Do nich pas o 2m dlugosci z dwoma karabinczykami laczy szelki z zabezpieczeniem alpinistow.

   Nie jeden raz to robilem. W porcie. I raz na Srodziemnym, ale bez fali. Teraz sa. Mam nadzieje ze naped silnika zmniejszy kiwanie. Na fale foka wciagam wiadro z narzedziami. Wiadrem szarpie mimo kontrafalu. Wraca na poklad zupelnie puste. Dzis majstrkuja ryby. 

   To pierszy sygnal czekajacych mnie klopotow. Mam jeszcze pare kluczy ktore pakuje w kieszem. Drabinka nie jak zwykle, wciagnieta z pomoca pelzaczy. Wisi swobodnie naciagnieta od dolu dodatkowa linka. Powinienem najpierw zdjac grot zeby bylo miejsce na pelzacze drabinki. Dlaczego tego nie robie? Wchodze na okolo 11 metrow. Kiwa. Maszt obejmuje nogami. Zaczyna sie corrida.

   Dam rade. Dosc sprawnie odkrecam nakretke. Zdejmuje obucie i na cienkiej lince ktora przytargalem spuszczam z baksztagami. Zaczynam sie meczyc i oddycham gleboko by jeszcze chwile... Mocniejsze szarpniecie odkleja mnie od masztu. Odlatuje nie wiem gdzie. Ladowanie na maszcie jest brutalne. Pierwsze kontuzje. Zdziwienie. Jeszcze nie wiem ze lina na ktorej wisze okrecila sie razem ze mna wokol prawej wanty i zabezpieczajacego przed upadkiem systemu. Jestem zablokowany!

 

Chwila ciszy na oceanie

.

   Staram sie odpoczac. Wisze calym ciezarem mimo nog z powrotem w szczeblach drabinki. Sil coraz mniej. Analiza sytuacji. Chcialbym sie odpiac i zeslizgnac po maszcie. Jednak napieta lina nie uwolnienia karabinczyka!

   Proba podejscie wyzej zeby sie zluznila lina nie udala sie. Nogi sie czesa i nad nimi nie wladam. Kiwa z burty na burte. Czasem tez do przodu i w tyl. Rece zdarte do krwi chwytem o stalowe wanty. Ani w dol ani w gore. Proste!

   Znow szarpie, ocieram sie o wanty, staram sie jak moge nie odfrunac za daleko. Przedramiona i bicepsy rozdarte wantami krwawia. Sil jeszcze mniej. Ladowanie na maszcie glowa rozbija lekko skron. Kolejny lot konczy sie broda na maszcie. Sil brak. Nogi zupelnie bezwladne trzymaja mnie wokol masztu, rece tez. Jest ni obojetnie jak byle na poklad. Odczepic sie. Karabinczyk nadal sie nie otwiera. Robie kolejny lot. Tym razem zakrecam sie 3 razy wokol lewej wanty i desperackim ruchem odkrecam! Nie mam kontaktu z masztem. Zawieszony na linie przelatuje nad woda potem nad pokladem i znow nad woda. Okranzajac wanty zatrzymuje mnie sztag i kieruje na maszt.    Brutalny kontakt z masztem. Lapie go i obejmuje. Wiecej go nie puszczaj kolego. Nie czuje bólu. Jest mi wszystko jedno. Moze ktos znajdzie zwisajace cialo. Nad glowa przelatuja glodne kruki. Kracza zadowolone. Nie wiem ile to trwa. Ile razy jeszcze owijam sie o wanty, ile razy laduje i obejmuje maszt. Swiat sie skonczyl i nic nie ma znaczenia. Przestalem walczyc? Przestalem? 

   Niespodziewanie luzuje sie lina zycia. Slizgam sie z masztem w objeciach. Laduje nogami na salingach. Przetarl sie oplot i zwinal sie w klebek na rdzeniu pod naporem blokady alpinistow. Uwolnil mnie od zaglady!


Tak wyglądała "lina życia"

.

   Odpinam szelki. Trzymajac sie salingow schodze na pokled po drabince. Leze i ogarnia mnie histeryczny smiech. Jacht plynie na silniku. Pilot trzyma kurs na Azory. Pogoda tropikalna.  Odlecialy glodne wrony. Wrocilo zycie. Po co wstawac? Z glebokich skaleczen leci krew i cos tam zoltego powoli zastyge na ranach. Przygledam sie jak sinieja ramiona. Nic sobie nie polamalem. Jest dobrze. Laze, odpoczywam. Dlugo leze w bezruchu. Zaczyna piec slonce. Do kabiny powoli. Na koje.  Dzis nic wiecej nie naprawie. 

Wylizac rany.

   Jak to sie stalo? Wiem. Nie bylem ostrozny. Ratowac jacht ryzykujac zycie. Z powrotem na St. Martin? Ta peknieta blaszka za pare groszy? Kto winien? Stracic jacht bez walki? Dac sie rozdziobac przez wrony? 

         O swicie mam dosyc sil zeby po sniadaniu wejsc pod salingi i zmienic pekniete okucie na to od baksztagow. Jeszcze tylko powiekszyc otwor z 10 na 12mm. Spiesze sie ile moge. Nie ma wiatru ani fal. Wymiana blaszek z kwasowki idzie sprawnie. Pod salingami nie kolysze. Koniec. Reguluje naciag  takielunku. Przetarta linie zycia tez udalo sie odczepic. Zachowam na pamiatke. Wiatru brak. Po poludniu troche sie zaczyna. Wciagam grota na 1 refie i foka. Nie znam powodu pekniecie okucia a na Azory 2000 mil. Oszczedzac maszt. Powoli doplynac. Nie stracic jachtu. Nie stracic zycia. Taki jest program. Samoster trzyma za rumpel. AIS zastepuje obserwacje. Lecze rany i leze bez ruchu. Boli wszystko. Opatrunek wrasta w cialo. Jest normalnie. Zyje.

cdn.

Pozdrawiam z Rochefort

Roman

 

Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3934