CO WAŻNIEJSZE - TALENT CZY SZCZĘSCIE ?
z dnia: 2022-06-17


Zanim przystąpicie do lektury niżej zamieszczonej relacji

Jacka Chabowskiego z tegorocznych regat atlantyckich –

przeczytajcie sobie jego poprzedni news –

https://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3905&page=0

Tam też obrazki. Jacek z pewnością ma talent, jest zapalonym

i wytrawnym regatowcem, ale jest w tej materii jedno „ale”.

Napoleon zanim powierzał jakiemuś ze swych generałów

bardzo ważne zadanie bojowe – zawsze pytał Joachima

Murata (marszałka Francji (1767 – 1815) czy przymierzany

do tego zadania ma … szczęście. Jakoś mi się to kojarzy z

Jackierm i jego zafascynowanie Atlantykiem.

A ja mu tak kibicowałem !

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

------------------------------------------------------

Witaj Jerzy,

Zgodnie z planem, tę wiadomość miałem wysłać do Ciebie z zachodniego wybrzeża Atlantyku. Niestety, nie udało się.

Wróciłem na tarczy i z podwiniętym ogonem.

Jacek

----------------------------------------------------

 

Po OSTARZE.

Epilog.

 

Minęło już kilkanaście dni od powrotu do Gdańska. Wirujące, szalejące w głowie myśli w większości już opadły, uspokoiły się i znalazły swoje miejsce w zakamarkach szarych komórek. To dobry czas, aby przygodę pt. Ostar ’22, podsumować.

Zanim przejdę do wniosków, napiszę trochę jak było i co się tam wydarzyło.

Niedziela, dzień startu.

Udało mi się wyspać. Bardzo mi na tym zależało, bo sen, to twój najważniejszy zmiennik w żeglowaniu w pojedynkę. Trzeba o niego dbać. Organizatorzy zaprosili uczestników na śniadanie. Fajnie, miło ale potem jakoś dziwnie się zrobiło. Pierwsi swoje angielskie racje żywnościowe dostali…organizatorzy. Uczestnicy musieli trochę poczekać. Rodzinny team w klasyfikacji TwoOstar, czyli JanKees i Floris (ojciec i syn) nie wytrzymał i chyba zjedli już na swojej łódce.

Przy polskim stoliku wymieniamy szybko między sobą informacje, które ktoś miał, inny się dowiedział, a jeszcze innemu bardzo się coś tam przydało. Odprawa meteo specjalnie mi nic nie wniosła. Prelegent korzystał z tych samych źródeł co ja. Doceniam, ale nie przedłużajmy już, please. Do startu 2,5h.

Klar do wyjścia i głupio się siebie pytam – co masz jeszcze do zrobienia? Kurde, trzysta rzeczy, ale przecież i tak już czasu nie ma. Pocieszam się sobotnim widokiem „Hultaja”, który sprawiał wrażenie, że jest w trakcie remontu, a nie dzień przed startem do rejsu przez ocean. Lista rzeczy, którą musieli ogarnąć Ania z Szymonem była długa i poważna. Mieli grupę pomocników, ale mieli coś ważniejszego, coś, co nosili naturalnie na swoich twarzach: optymizm, radość i energię. Wiedziałem, że dadzą radę.

Przycumowana do mojej burty, łódka „Harmonii”, jest wyposażona we wszystko co mieści się w dużych sklepach żeglarskich. Co więcej, to co widziałem na pokładzie było podwojone. Oddają cumy i ruszają….jadąc po mojej burcie. Oczywiście nie ma innej opcji i łamią mi stójkę na śródokręciu. Mina sternika w rodzaju: sorry stary, ale wiesz i tak nic nie zrobimy, bo musimy wypływać. Zarąbiście. Kilka miesięcy czeszę listę obowiązkowego wyposażenia bezpieczeństwa na te regaty, a tu, tuż przed startem, reling na lewej burcie sprowadza swoją rolę do elementu dekoracyjnego. Mam zapasową stójkę, jak będzie czas i warunki, zadziałam. Teraz muszę odbijać od kei. Czuję się dziwnie. To już? Teraz? Tak zwykle, powszednio? W klubie i na pomostach pusto. Jakaś starsza, bardzo angielska para, zatrzymuje się i odmachuje na moje pozdrowienie. No chociaż ktoś!

Na starcie dość duża łódź z gośćmi. Dumny z herbu Gdańska na grocie, robię coś w rodzaju parady. Publiczność reaguje, pozdrawia, woła. Wydaje mi się, że rozpoznaję głos Victora Dvornikowskiego. Polaka, którego znają wszyscy oceaniczni żeglarze z polskimi banderami. Victor wraz z Kubą Szymańskim, byli profesjonalnym teamem brzegowym dla wszystkich polskich jachtów w Ostarze. Pomoc nie do przecenienia, szczera, bezinteresowna. Nie wątpię, że nie tylko ja jestem im za ich wsparcie bardzo wdzięczny. Czapki z głów przed Victorem i Kubą!

Start przyjemny. Półwiatr, jakieś 12 węzłów wiatru. „Blue Horizon”, bez emocji się rozpędza i już po kilkunastu minutach mijam falochron Plymouth lewą burtą. Pierwszy punkt nawigacyjny i kursowy, to „boja rozprowadzająca” Latarnia Eddystone. Jakieś 10 mil od startu. Korzystam z ostatnich kresek zasięgu. Rozmawiam i piszę do najważniejszych mi osób. Nawet nie wiem kiedy i jestem już przy latarni.

Decyzja. Odpaść i płynąć najkrótszą drogą, czy płynąć dalej, bardziej na południe. Miałem żeglować bardziej na północ. Taki był plan. Nie, jeszcze nie teraz. Prawie wszyscy odpadają, bardziej na zachód. Tylko „Cariberia”, „Hultaj” i „Blue Horizon”, tniemy dalej prawie tym samym kursem, co wcześniej na latarnię. Coś mi mówi, że niż, który na dobre się rozkręcił na naszej drodze, narobi tam bałaganu. Owszem, do jego centrum jest jeszcze daleko, prawie dwieście mil, ale zasięg i siłę ma sporą. Prognozy mówią, że pójdzie sobie na północ, to może ja nie będę go gonił, tylko najdalej jak się da, ominę go od południa. Żegluga przyjemna. Prędkość wiatru powoli rośnie, ale dalej jest przyjemnie i bez większych wyzwań.

 

Poniedziałek.

Ewidentnie widać, że zbliżam się do niżu. Prędkość wiatru rośnie. Fale nie chcą być gorsze. W nocy założyłem drugiego refa. Poważny rejs zacząłem, no to założyłem dziennik jachtowy. Zazwyczaj go nie prowadzę (od jakiegoś czasu nie jest obowiązkowy), ale tym razem będzie inaczej. Główny powód: abym daty i dnia tygodnia nie zgubił. Wprowadzam na jachcie czas UTC i mam jedną godzinę w gratisie.

Nie mam zasięgu, dlatego czas skorzystać z łączności satelitarnej. Uruchamiam IridiumGo. Wybieram apkę do ściągania prognoz pogody. Zaznaczam obszar i interesujące mnie dane. Klikam ściągnij. Nic się nie dzieje. Kolejne 5 minut nic. Sygnał dobry. Po 15 minutach, postęp….13%. Że, co? Anuluję pobieranie i skracam listę danych ściągnięcia. Przewidywany rozmiar pliku liczony w kilo bajtach. Ściągnij! Czekam. 5 minut, 10, 15…postęp 16%. Że, co?!!!

Prognozę pogody odpuszczam. Wysyłam kilka maili. Najpierw te zaczynające się od „u mnie OK”. Proszę Andrzeja Mroza o pomoc z tą prognozą pogody. Z tego co później napisał, wnioskuję, że uruchomił wszystkie możliwe kanały, do tego stopnia, że w kilku pomieszczeniach w Pentagonie w Pensylwanii, w nocy zapaliły się światła.

Kolejne próby ściągnięcia prognozy, bez powodzenia. Co jest???? Strasznie mnie to irytuje. Piszę do Zbyszka Rembiewskiego i proszę o krótką prognozę. Sprawdzam też Navtexa. Informacje zbieram, ale to mało. Trudno robić taktykę na podstawie tak niewielkiej ilości danych. Mam świadomość, że więcej się nie da i wcale mi to nastroju nie poprawia.

Kolejne uderzenie fali, przypomina mi, że pogoda się rozkręca. Przed południem miałem całego grota, ale później, znowu zmniejszyłem go do drugiego refa.

Fale przejmują inicjatywę i zaczynają „grać pierwsze skrzypce”. Jakieś takie niespokojne są. Narowiste. Nieregularne. Nie zgadzają się z wiatrem (płynę bajdewindem) i walą z boku. Upodobały sobie kokpit i co kilka minut, któraś próbuje przeskoczyć reling i zawinąć się w kokpicie. Nowy dźwięk przy spotkaniu z falą wyrywa mnie na zewnątrz. Setki litrów wody szuka odpływu z kokpitu, a pod stołem leży jeden z jego boków. Mimo, że był złożony, któryś ze słonych dziadów mi go zdjął. Halo! Co jest? Nie tak się umawialiśmy.

Prędkość jachtu rośnie i zderzania z niezdecydowanymi, ale nerwowymi falami są coraz mocniejsze. Zrzucam grota. Jest trochę spokojniej. Chyba. Co kilkanaście minut zaliczamy z jachtem stan nieważkości, który kończy się hukiem i rezonującym kadłubem. Jak ja tego nie lubię. Mogą być te fale, ale nienawidzę tego płaskiego walenia. Jakby kadłub na beton spadał. Ile takich uderzeń wytrzyma?

 

Wtorek.

Od wczoraj płynę na samym foku, a i tak prędkość i przebieg nie są małe. Po dwóch dobach, log nabił już ponad 320 mil. Dystans jest dobry, ale te warunki. Wiatr rośnie. Trudno mi precyzyjnie określić jego prędkość, bo wiatromierz nie podaje wiatru rzeczywistego. Zawsze tak żegluję i brak tej informacji mnie denerwuje. Postawiłem grota, ale po godzinie próbuję go zrzucić. No właśnie próbuję. Odpinam na stoperze fał grota, a on nawet się nie poluzował. Co jest???!!! Ostrzę bardziej do wiatru, ale nie pomaga. Wysokość skoków na fali tylko się zwiększyła. Kontra fał grota z ręki – zapomnij. Traktuję go brutalnie, kabestanem. Uff, grot schodzi. Opornie, ale schodzi. Co do cholery się dzieje????

Sprawdzam fał grota przy maszcie. Zaparkował. Ani w jedną, ani w drugą stronę. Szukam w głowie pomysłów. OK, mam do dyspozycji topenantę, ale ona jest ze zwykłej linki o średnicy 6mm. Czy dam radę wciągnąć na niej grota? Nie próbuję. Mam do dyspozycji długą Dynemę 8mm. Tyle, że cała jest na moich kolanach w kokpicie. Muszę zamienić obecną topenantę na wersję dynemową. Mam czas. Spokojnie. Taaa, spokojnie. Staram się połączyć liny i w końcu muszę usiąść na podłodze kokpitu, bo mnie już plecy zaczynają boleć od odbijania się od oparcia siedziska. Fale nie odpuszczają. Nie! One się rozkręcają. Tym razem wiatr nie chce być gorszy i wchodzi na skali Beauforta na poziom, na którym grzywy fal zaczynają być zrywane. Mam co chwilę deszcz z fal.

Wymiana liny i postawienie grota zajęło mi prawie 2h. Załogowo, taka operacja trwałaby mniej niż 10 minut. Napracowałem się i … niedługo, wieczorem zrzucam grota.

 

Środa.

Grot brzydko sklarowany leży razem z bomem na pokładzie. Na pokładzie, bo normalnie topenanta by go trzymała, ale ona teraz na fał grota awansowała i podtrzymywaniem bomu nie będzie się już trudnić. Aby bom nie kombinował i nie chciał się uwolnić, dobieram obciągacz i jest już grzecznie.

Niby rano, ale jakoś tak szaro. Stalowo. Do walenia o wodę i stanów nieważkości już się przyzwyczaiłem. Nie zadaję już więcej pytania, czy ten jacht to wytrzyma. Musi. Nie ma wyjścia. Inaczej nie będzie. Skoro tak, i skoro nie mam na to większego wpływu, nie rozwodzę się już nad tym. Znaczy próbuję się nie rozwodzić.

Zaczynam myśleć o jedzeniu, a właściwie, to uświadamiam sobie, że od startu w karcie dań były tylko jabłka i pomarańcze. Nie to, że warunki aż tak trudne, tylko żołądek jakiś taki ściśnięty. Czuję głód, ale jeść nie chcę. Dieta cud. Atlantycka. Może jednak coś zjem?

Nie, nie tym razem. Nowa atrakcja na horyzoncie. Burza. Błyska całkiem mocno, ale grzmotów nie słychać. Nie to, że burza jest daleko, tylko fale w duecie z wiatrem wypełniają skalę decybelami. Wiatr dynamicznie rośnie, znaczy oficjalnie wjeżdżam w burzę. Nie będę się wygłupiał. Kierunek wiatru się wypełnił. Roluję foka i zobaczę czy będę miał sterowność. Moje obawy były daremne. Wiatr baksztagowy pcha łódkę z falami i czasami prędkość na zjeździe dochodzi do 9 węzłów. Bez żagli! Na samym maszcie. Jestem pod wrażeniem, ale też się cieszę. „Horizon” z pomocą autopilota dają radę. Przyspieszenia na fali większe. Zastanawiam się co mogę jeszcze zrobić. Zredukować już nie mam co. Znaczy zastanawiam się w razie czego, bo na razie jest ok. Tak, szprycbuda robi za żagiel. Ją też mogę złożyć. Sam się do siebie śmieję. Refowanie szprycbudy! Nowy termin w słowniku żeglarskim. Jprdl.

Burza odpływa. Wraca bajdewind i znowu fale łamią się przy burcie i obijają „Horizona”. Log pokazuje 460 mil od startu. Wynik niezły. Jak tak dalej pójdzie, to trzy tygodnie do Newport są całkiem realne.

Żołądek dalej zamknięty, ale dzisiaj się zmuszę. Czuję, że energii zaczyna brakować i nawet godzinne sesje snu już nie wystarczają. Ok, zanim zacznę coś w kambuzie kombinować, robię „obchód” jachtu. Zaczynam od środka. Przeglądam kajuty, sprawdzam, czy drzwi się normalnie domykają (taki prosty test na to, czy kadłub się trzyma i czy nie zmienia mu się geometria). Nic niepokojącego pod pokładem. To tylko szybko zerknę co tam na zewnątrz i jakąś zupę sobie podgrzeję.

Grot w uścisku z bomem na pokładzie. Achtersztagi na miejscu, wanty na miejscu, żadna lina nie wisi za burtą, autopilot daje radę, fok ciągnie, szoty bez oznak przetarcia, ciągną…..zaraz, zaraz!!! Fok! Coś mi tam nie pasuje. Zabawa pt. znajdź różnicę. Co to jest???? Co to qwa jest???!!!!!

Jakiś metr pod rogiem fałowym. Dziwne, ale pierwsze co rzuca mi się w oczy to ciemne przebarwienie. Dopiero po chwili widzę rozdarcie. Nie wierzę własnym oczom. Biorę lornetkę. Teraz widzę. Żagiel niczym nacięty. Od liku przedniego. W skaczącym w lornetce obrazie staram się wyłapywać szczegóły. Fok chyba się nawet rozjeżdża. Znaczy chyba już lik lina jest przecięta. Szczegół, ale istotny. Krytyczny. Skanuję lornetką owiewkę rolera i nawet gołym okiem widzę przyczynę. Owiewka, znaczy profile rolera się rozjechały. Znaczy się rozjeżdżały i zjeżdżały. Za każdym razem szczypiąc foka. Ten biedak, nacięty na liku przednim, zaczął się już chyba dalej sam rozrywać. Jak Rejtan na obrazie Matejki. Fok desperat, samobójca.

Co teraz? Boję się tego pytania. Boję się go, bo ono pada, gdy nie mam „pod ręką” gotowych, szybkich rozwiązań. Procedur na wypadek sytuacji awaryjnych.

Inwentaryzacja problemów: grot, cały sprawny, tyle że na cieniutkim fale; brak dostępu do pełnej prognozy pogody; jakiś problem z hydrogeneratorem, ale to ogarnę, niech tylko wiatr odpuści; fok – nacięty, rozrywający się i co najgorsze nie do zdjęcia!

Zanim coś wymyślę, roluję częściowo foka tak aby nacięcie się schowało i nie postępowało.

Siadam nisko w kokpicie i wracam na naradę z „załogą”. Wydajność, a właściwie sprawność kreatywności na poziomie 2%. Słabo. Pomysłów brak. Dobra inaczej. Porównanie. Wersja optymistyczna i wersja pesymistyczna.

Ta lepsza: fok dalej się nie rozerwie albo jak wiatr usiądzie, uda się jednak go zrzucić i postawię drugiego; fał grota się nie urwie (Dynema w końcu!), a reszta skoro wytrzymała do tej pory, to wytrzyma dalej, uda się ściągnąć normalne prognozy pogody.

Wersja pesymistyczna: szlag trafi foka, znaczy rozerwie się do końca, większa część spadnie, a róg fałowy z fałem zostaną sobie u góry; fał grota nie wytrzyma, czyli na topie masztu zostanie mi tylko fał spinakera, tyle, że on wychodzi od przodu masztu i będę go mógł wykorzystać tylko do postawienia nowego foka; coś nowego pęknie lub się urwie; nie będę miał pełnych prognoz pogody do końca rejsu; wiatr nie będzie dalej odpuszczał, a więc szans na jakieś poważniejsze działania naprawcze, nie będzie.

Dobra, zanim podejmę decyzję, muszę się dowiedzieć jednej rzeczy. Próbuję zadzwonić do Zbyszka Rembiewskiego. Jakość połączenia nie najlepsza. Piszę maila z pytaniem, czy w prognozach widać jakieś osłabnięcie siły wiatru. Po godzinie przychodzi odpowiedź: tak, osłabnie. Podstawa zejdzie do 25 węzłów, ale na krótko, później 35 do 40 węzłów. Tak co najmniej do niedzieli.

Usiadłem i zaklinowałem się nogami w kokpicie. Jakby była załoga, to bym na nią spojrzał i może w ich oczach znalazłbym jakąś podpowiedź. Coś w rodzaju – damy radę! Albo, ok, rozumiemy, musimy odpuścić. Nic. Podpowiedzi, rad, brak. Wracam do porównania wersji. Ta z uśmiechniętą buźką, to wersja, w rodzaju: wszystko co złe już się wydarzyło i nic podobnego już nie będzie miało miejsca!

Pierwszy wniosek z analizy: to dopiero początek rejsu. Masz dopiero 400 mil za rufą, a przed dziobem, najkrótszą drogą jeszcze prawie 2.400 mil. I ty wierzysz, że całe zło, cały pech zmieścił się już w tych czterystu milach?

Szukam określenia na opisanie sytuacji. Dość szybko pojawia mi się w głowie: z tym wszystkim, w tym wszystkim i w tych warunkach, to jest bardziej szaleństwo, niż żeglarstwo. Awarie na pewno jeszcze jakieś będą. Te, które już są, a nie są błahe, raczej same z siebie nie znikną, a warunki, w których będę mógł coś ogarnąć, może się wydarzą, ale jeszcze nie wiadomo kiedy. Na pewno nie w najbliższych dniach.   

Słabo. Może chwilę poczekam? Może się z tematem prześpię? Bez sensu. Prędkość jachtu 8 do 10 węzłów na zachód. Z każdą godziną dalej od Europy. Z każdą godziną, nie kolejne 10 mil, ale 20, bo w dwie strony trzeba liczyć. Nie mogę się z tematem przespać. Muszę podjąć decyzję teraz.

Nie chciałem tego. Znaczy nie chciałem znaleźć się w sytuacji, gdy trzeba będzie podjąć „rozsądną” decyzję. Jeszcze nie zadecydowałem, a katowanie już się zaczęło. Tyle przygotowań. Formalności, wizy, bilety, ubezpieczenia, wydatki, wyposażenie, rejsy powrotne. Jprdl. Otworzyła się przepełniona szafa przygotowań i niczym spadające książki z wysokich półek, sprawy i sprawki walą mi się na głowę. 

Dość! Dość rozczulania się nad rozczulaniem. Wracam. Lepiej nie będzie. Będzie gorzej, trudniej i pewnie mniej bezpiecznie. Będzie też coraz dalej.

Robię fotkę ekranu z pozycją. Wyłączam autopilota i ręcznie robię zwrot. Nie do końca wiem dlaczego, ale nie chciałem, aby zawracał autopilot. Sam to chciałem zrobić, mimo, że nie musiałem. Jeszcze tylko decyzja do którego portu. Mam trzy możliwości: Irlandia, Plymouth i Roscoff. Ostatnia pozycja jest najdalej, ale nie aż tak dużo dalej, niż dwie pierwsze. Zawsze to jednak Europa kontynentalna i teren Unii. Jakby co, cokolwiek, to wszystko będzie łatwiej.

Wyznaczam na ploterze kurs na Roscoff i oddaję stery autopilotowi.

Już po. Po decyzji. Zawróciłem. Może jeszcze jednak nie? Może jednak dam radę?

Znowu te pieprzone wątpliwości. Przypomina mi się maksyma, która kojarzy mi się ze Zbyszkiem Rembiewskim: Roma locuta, causa finita (Rzym się wypowiedział, sprawa zamknięta).

Tak zostaje. Napięcie schodzi. Żołądek odpuszcza i czuję głód i potworną senność. To drugie wygrywa. 

 

Powrót. Czwartek – sobota.

Żegluga szybka. Prawie cały czas w baksztagu. Więcej słońca. Przypadek, czy mi się filtr od nastroju w głowie zmienił? W czwartek rano mam jeszcze jakieś resztki wątpliwości, ale zalewam je ciepłą, dobrą zupą. Morale załogi szybko rośnie. Stary i sprawdzony sposób na poprawę nastrojów – wydać ciepły posiłek.  Idę po bandzie i robię kawę i dopiero teraz uświadamiam sobie, że ostatnią piłem do śniadania w Plymouth. Tyle dni bez kawy? Ja? Nie do wiary!

„Blue Horizon” już na luzie. Nie walczy i nie boksuje się z falami. Sprawia wrażenie, że się z nimi polubił. Co chwilę urządzają sobie zjazd. Log zapisuje najwyższą prędkość: 15,2 węzła. Niezła jazda. Tyle, że na wschód.

Odpalam audiobooki. Te nowe szybko przelatują. Nie zostaną mi w pamięci. Zostaje ostatnia pozycja audio, której od roku nie mogłem dokończyć: „Zbrodnia i kara”. Słucham dalej i teraz bardzo mi się podoba. Może wydawca powinien napisać, że odsłuchiwać na Atlantyku.

Wiatr dalej mocny, ale kierunek prawie ten sam. Licznik odmierzający odległość do Roscoff nie próżnuje i odległość szybko maleje.

Pozwalam sobie na dłuższe sesje snu i regularne posiłki. Komfort, luksus i fanaberie w jednym. Odpalam silnik na pół godziny i mam ciepłą wodę. Biorę prysznic. Zużywam całą ciepłą wodę. Bajka.

Jest też dużo czasu na przemyślenia. Obszarów jest sporo. Niestety nie udało się wypłynąć z czystą głową, jak powiedział mi kiedyś Andrzej Kopytko. Przygotowanie łódki, siebie – owszem ważne. Ale z tego wszystkiego, to najlepiej móc i doprowadzić wszystko do tego, aby mieć czystą głowę. Mieć w niej tylko rejs i wyścig. Niestety mi się to nie udało. Oddałem w Plymouth grube cumy i szpringi, ale nie udało mi się oddać dziesiątek, może setek tych cieniutkich linek, nitek spraw i spraweczek. One razem wzięte okazały się całkiem grubą cumą. Cumą, która nie do końca pozwoliła mi się uwolnić od lądu. To nie jest fajne, nie było dobre, ale czy też jest realne tak wszystko sobie poukładać, pozałatwiać, że w głowie będzie tylko to co tu i teraz? Nie wiem czy to jest możliwe, ale wiem, że jest to bardzo trudne.

 

Podsumowanie i wnioski.

Roscoff przywitał mnie słonecznie, dobrym espresso i weekendowym nastrojem. Jak podobnie bywa na końcu dłuższego, samotnego żeglowania, marzysz i planujesz długie spanie. W rzeczywistości, gdy przycumujesz, sklarujesz i już możesz paść na koi, spać się nie chce. Adrenalina? Pewnie tak.

Najważniejsze telefony, wiadomości. Kolejne filiżanki espresso wjeżdżają na stolik jak autobusy miejskie na przystanek. Padają pierwsze pytania. Na większość z nich nie potrafię i nie chcę jeszcze odpowiadać. Mam jeszcze sporo emocji w sobie, a one mogą zniekształcić obiektywny osąd.

Dowiedziałem się i sprawdziłem, że świat w ciągu tych kilku dni się nie skończył i trzeba zacząć układać plany na przyszłość. Decyzja – cisnę jachtem do Polski. W niedzielę wiatr ma wolne i ruszam dopiero w poniedziałek rano. Prognoza na deliverkę z tych wymarzonych. Baksztag do fordewindu, całkiem mocny.

Kilka osób proponuje mi pomoc w żeglowaniu, ale dziękuję. Z dwóch powodów. Nie chce tracić bardzo dobrej pogody i…to chyba dziwne, nie jestem jeszcze gotowy na towarzystwo. Odespałem już trochę i umysł zaczyna funkcjonować na lepszych obrotach. Wnioski i przemyślenia jakieś dojrzalsze, mądrzejsze i racjonalne.

Żegluga fantastyczna. Jakimś cudem, nawet w najwęższym miejscu Kanału La Manche jestem w najlepszym momencie jeżeli chodzi o prądy pływowe. Przed Ijmuiden (wrota Amsterdamu), zaczyna mnie odcinać i robię sobie kilkunastogodzinną przerwę na sen.

Chyba jestem już gotowy na towarzystwo i w Cuxhaven dołącza do mnie Zygmunt Miłoszewski.

Kolejne kilka dni, to rytm odliczany snem i rozmowami, mniej lub bardziej poważnymi. Tych poważnych było jednak więcej. Szczęśliwie były zakrapiane dobrym humorem.

Nasze piękne, ale trochę monotonne wybrzeże sprzyja do porządkowania porozrzucanych w głowie wniosków. Nie przywiązuję już wagi do kolejności, bo każdy wniosek chciałbym zacząć od: „po pierwsze” albo „najważniejsze”.

 

Przygotowanie.

Nie doceniłem kilku obszarów. Mam tu na myśli kwestie związane z przygotowaniem jachtu (chociażby roler!), ale też inne, nazwijmy je miękkimi. Nie potrafiłem i nie udało mi się oczyścić głowy. Zbyt dużo spraw wziąłem sobie na głowę w ostatnich tygodniach przed startem. Wiedziałem, że stara lista „to do” nie jest krótka. Jak ćma, coraz bliżej ognia. To wszystko mnie mocno rozproszyło. Nie skupiłem się wystarczająco na przygotowaniu łódki. Może bym się jednak spiął i zdjął sztag, roler i jeszcze zorganizował jakiś serwis we Francji. Sztag i roler, te pozycje były na liście do zrobienia, ale jednak tym się nie zająłem. Zemściło się.

Za mało czasu poświęciłem na sprawdzenie łączności, a szczególnie na sprawdzenie na różne sposoby, czy ściąganie prognoz pogody będzie działało i w jaki sposób. Sprawdziłem to raz, w porcie. Uwierzyłem w opisy na stronie dostawcy internetu satelitarnego i serwisu pogodowego. Uwierzyłem w slogany reklamowe i potraktowałem je zbyt poważnie. Wniosek na przyszłość – nie ufać, sprawdzać i zamęczać dostawcę do momentu, gdy to zacznie działać w 100%. Z oceanu jest to trudne. Nawet, jeżeli jest wsparcie z lądu – Andrzej Mróz – dziękuję za pomoc.

Dużo wcześniej, gdy myślałem o przygotowaniach do Ostara, miałem plan, aby tydzień przed startem już się odciąć od spraw codziennych, lądowych. Pomysł był dobry. Bardzo dobry. Niestety, został na półce. Pocieszam się tym, że to może utopia, że tak się nie da, bo zawsze coś wpadnie, coś wskoczy. Moje pragmatyczne ja, mówi jednak, że się da, tylko trzeba więcej konsekwencji i stanowczości. Pewnie ma rację. 

Dzień przed startem ważne dla mnie rozmowy. Sprawy gonią, a ja gadam. Mógłbym rozmawiać dużo dłużej, więcej, ale pojawiają się emocje. Momentami staram się je ukryć, ale pewnie się nie udało. Dobrze jednak, że rozmawiałem. Później, szczególnie już po zawróceniu, odtwarzałem niektóre zdania jak z dyktafonu. Przydało się. Wspierało. Zostało zapisane w mojej pamięci, w folderze pt. „nie kasować!”.

 

Wdzięczność.

Generalnie, to wolałbym być niezależny. Robić wszystko samemu i nie zawracać nikomu głowy. Nie zajmować cennego czasu i nie tworzyć niewymiernych zobowiązań. Nie jestem jednak wyspą. Nie da się. Więcej, nie powinienem być taką „Zosią samosią”. Część osób po prostu chce mi pomóc. Tak szczerze, od siebie i bezinteresownie. Łatwiej to dostrzegam teraz. Z perspektywy czasu. Takiej pomocy nie wolno odpuszczać lub odrzucać. Starałem się podziękować tym osobom bezpośrednio. Pewnie tej wdzięczności będzie za mało, ale zostanie długo w mojej głowie. Takie zobowiązanie, ale z tych dobrych.

Chciałem zamieścić tu listę osób, którym chciałbym szczególnie podziękować. Ta lista byłaby długa i pewnie nigdy bym jej nie zakończył. Po kolejnym imieniu, nazwisku, przypomniałaby mi się kolejna osoba. Byłoby też bardzo duże ryzyko, że kogoś pominę.

Pozwólcie, że nie zrobię tego wykazu. Większości już dziękowałem bezpośrednio, a niektórym wyrażę swoją wdzięczność w przyszłości.

 

Przyszłość.

Nie raz padło pytanie, czy wystartuję jeszcze w Ostarze. Na razie nie wiem. Nie potrafię jeszcze odpowiedzieć na to pytanie. Wiem jedno: nie dam rady funkcjonować bez planu z jakąś większą pozycją. Pomysły są. Teraz jest etap oceny wykonalności. Sporo wniosków wyciągniętych. Niektóre opisałem wyżej. Jest jeszcze jeden obszar. Koszty. Nie mam w tej chwili na myśli tych materialnych, chociaż one są bardzo istotne. Mam na myśli koszty, jakie musiało ponieść moje otoczenie. Szczególnie to najbliższe. Nie jest źle mieć trochę egoizmu w sobie, ale trzeba bardzo pilnować gdzie są jego granice. To muszę obserwować cały czas, bo myślenie o sobie, to trochę taki wirus, który niby spokojny, łagodny, ale jak tylko znajdzie okazję, to rozlewa się na otoczenie w ekspresowym tempie.

Kilka dni temu w mojej głowie pojawiło się coś nowego. Chęć odwetu. Na Atlantyku. Na tym cholernym Atlantyku, na który patrzyłem od dzieciństwa na mapach, a który jest bardziej ponury, nerwowy niż romantyczny. Atlantyk powinien być błękitny i romantyczny. Tak go kiedyś postrzegałem i wiele razy doświadczałem. Ma jednak różne oblicza. Wystarczy trochę inna długość i szerokość geograficzna i jesteśmy w innym świecie.

Jeszcze się zobaczymy, Panie Atlantyku.

 

- pozdrawiam

Jacek

 

 

Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3920