NA ZACHODZIE TROCHĘ ZMIAN
z dnia: 2020-06-05


Tytuł newsa to jakby parafraza tytułu słynnej książki Ericha M. Remarque „Na zachodzie bez zmian” – przedstawiającą

 rzeczywistość pierwszej wojny światowej. Przepraszam za nadużywanie powagi klasycznej literatury. Jakoś mi się ten

czas obecnej zarazy jednak wojennie kojarzy.. Bo przecież tysiące ludzi nadal umiera. Pandemia jakoś nie gaśnie.

Relacja Jacka Chabowskiego to odpowiedz na liczne pytania napływające do

SSI – jak tam jest, czy już wolno, jak tam z rygorami na Zachodzie ?

Jackowi dziękuję, Wam przypominam o kamizelkach !

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

-------------------------------------

Uwolnić Delphię, czyli zabieram „Blue Horizon” z kwarantanny z Lizbony !

Witaj Jerzy!

Piszę do Ciebie z Boulogne sur mer we Francji. Przywiała mnie (dosłownie) tutaj potrzeba ściągnięcia naszego jachtu po zamrożeniu w Lizbonie. Covid przewrócił świat do góry nogami i na początku marca, po wprowadzeniu ograniczeń musieliśmy przerwać nasze rejsy i „Blue Horizon” utknęła na dwa miesiące w Lizbonie. Ostatnia załoga pod dowództwem Zbyszka Rembiewskiego, dobrze zabezpieczyła jacht, bo brak wizji co i jak będzie, podpowiadał, że jacht może tam postać trochę dłużej.


"Blue Horizon" w Porto

.

Krótko po tym, przyszła decyzja organizatorów Ostar’20, że regaty zmieniają swoją nazwę i datę i teraz będą się nazywały Ostar’21. Kolejna wirówka w planach, w kalendarzu. Kasujemy zaplanowane rejsy powrotne z USA do Europy po Ostarze. Nie możemy jednak żyć w zawieszeniu i robimy nowe żeglarskie plany, tym razem na Bałtyku, od lipca. OK, ale jacht cały czas ma kwarantannę w Lizbonie. Cały czas sprawdzam jakie są możliwości dotarcia do Portugalii i wyrwania jachtu do Polski. W którymś momencie pojawia się możliwość przekroczenia granicy do Niemiec i lot z Berlina via Frankfurt do Lizbony. Lufthansa, KLM i jeszcze jakieś linie, cały czas obsługiwały główne lotniska w Europie. Jak widać WAW nie znalazła się na liście lotnisk głównych.

Ponad dwa tygodnie temu, wsiadłem w auto i pojechałem do Berlina. Tam zostawiłem samochód na parkingu dla kilku tysięcy pojazdów. Oprócz mojego i pana parkingowego, były jeszcze cztery. Robi wrażenie. Na lotnisku w Berlinie mało ludzi. Inaczej już we Frankfurcie, tam wg. moich prywatnych szacunków, ruch na poziomie 50%. Trochę połączeń lotniczych jest. Pewne obostrzenia też, ale bez przesady. Kolejna niewiadoma, to czy mnie wpuszczą do Portugalii. Nasze służby konsularne powiedziały mi, że raczej mnie nie wpuszczą. Dostałem mailem informację od Konsula dla służb granicznych, że muszę się na jacht dostać (po angielsku i portugalsku). W Lizbonie wszystko normalnie. Jedyna różnica, to tylko ta, że dostałem kartkę z nr telefonu na którym mam zadzwonić, jakby się poczuł źle.

Docieram na jacht i wszystko jest OK.

Kontaktuję się z władzami portu i pytam czy będę mógł wypłynąć (ruch jednostek pod banderą portugalską był już nieograniczony). Wydali zgodę i życzyli stopy wody.

Kolejnego dnia, po zrobieniu zakupów ruszam. Żegluga przyjemna. Po kilkunastu godzinach orientuję się, że nie mam ładowania z silnika. Decyduję, że wpłynę do Porto. Znam tam ludzi w jednym serwisie jachtowym. Nie ma tak łatwo. Kontaktuję się telefonicznie z mariną Douro i okazuje się, że nie mogą wpuszczać obcych jednostek. Pertraktuję z władzami portowymi i wydają warunkowo zgodę biorąc pod uwagę, że trudno będzie zrobić Biskaje bez prądu. Naprawa alternatora wycina mi prawie 5 dni (na weekend trafiłem). Mam czas na przegląd jachtu i jeden dzień poświęcam na klimatyczne Porto. Tym razem w wersji bez turystów.


Archipelag Berlenga

.

Alternator naprawiony, ładowanie jest. Sprawdzam prognozę i ruszam na północ. Zakładam, że przeskoczę Zatokę Biskajską i dotrę do Anglii. Taki miałem cel, bo miałem do załatwienia jedną sprawę w Portsmouth. Biskaje przepływam już 5 raz, w tym drugi raz samotnie. Chyba mnie lubią, bo całkiem spokojnie, co więcej momentami silnik mógł się wykazać, bo z wiatrem robiło się słabo. Mijam Brest i ciągnę dalej na północ. Kanał Angielski mnie dobił. Tam zawsze jest ruch, ale tym razem mnie to zwaliło. Od Lizbony cały czas bajdewind. Trochę mnie już to męczy. Interwały spania skracam do 20 minut i zmniejszam ich ilość. Brak snu zaczyna dawać się we znaki. Sprawdzam mapę i Dartmouth jest najbliższym portem i tak się kieruję. Kilkanaście mil przed portem, dogania mnie Boarder Force i mam na pokładzie gości. Czeszą jacht i dokumenty. Jakieś 2, 3 godziny. Wszystko OK. Dwie osoby wracają na okręt bazę, ale dwóch mundurowych jeszcze zostaje. Może nie wierzyli, że płynę sam i czekali aż może jakiś nielegał się wynurzy. Tuż przed portem mnie opuszczają.

Pierwszy raz, wieczorem wpływam do Dartmouth i to miejsce robi na mnie wrażenie. Jest piękne. Tam warto pożeglować. Trochę specyficznych rozwiązań dla pływających, ale suma summarum przyjaznych żeglarzom. Jakby ktoś się tam wybierał, to mogę kilka rzeczy podpowiedzieć.

Rano w marinie witają mnie trochę jak zjawisko, bo okazuje się, że jestem pierwszą obcą banderą od prawie dwóch miesięcy. Jest miło, ale stanowczo. Nie mam zgody na opuszczenie mariny. Oferują mi pomoc w zakupach i bardzo przepraszają, że jest jak jest. W ramach rekompensaty, nie pobierają opłat za postój mimo, że uszczupliłem ich zapasy wody i bilans energetyczny. Sprawdzam mailowo i telefonicznie jak to jest w kolejnych portach na wyspach, ale dostaję odpowiedzi podobne jak w Dartmouth. Wysyłam maila do Boulogne sur mer we Francji i odpowiedź nadchodzi szybko. Zapraszamy i nie ma żadnych problemów z wyjściem na zakupy i takie tam. Dziękuję bardzo miłej obsłudze mariny i po zatankowaniu paliwa ruszam w kierunku Francji. Po niecałych dwóch dobach, czasami niesiony prądem, a czasami walcząc z nim jak wspinacz pod górkę, w nocy docieram do zaplanowanego portu.

Zakupy zrobione. Trochę odespałem. Analiza pogody i pływów i decyzja, że ruszam w czwartek po południu. Zapowiada się dość silny wiatr na Morzu Północnym, ale tym razem z zachodu. To dobrze, odpocznę od bajdewindu, którym płynąłem całe ostatnie dwa tygodnie.


Marina w Dartmouth

.

Swoją wyprawę nazwałem roboczo i tak też o niej piszę na Facebooku: "Uwolnić Delphię".

Tak to trochę wygląda.

Jest jeszcze drugi aspekt tego rejsu. Nie popłynąłem w tym roku w Ostarze, to chociaż popłynę sam z Lizbony do domu. Sprawdziłem dzisiaj ile mil od Lizbony nabił mi log. Prawie 1100NM, czyli wg szacunków, połowę mam już za sobą. Chciałbym do 12 czerwca dotrzeć do Gdańska. Czy się uda? Zobaczymy. Dam znać co i jak dalej.

Kilka fotek w załączeniu i serdecznie pozdrawiam.

s/y „Blue Horizon”

- pozdrawiam

Jacek

Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3644