NIEZNANY EPIZOD Z ŻYCIA HORNBLOWERA
z dnia: 2020-05-05
Andrzej Colonel Remiszewski nierzadko mnie zaskakuje. Choćby dlatego, że akurat mam go za pacyfistę, który nie okazuje
żadnego zainteresowania wojskiem, bitwami, a nadse wszystko narzędziami do mordowania ludzi. A tu nagle precyzyjny opis
archaicznego dwulufowego (tzn. dwuosobowego) pistoletu, zachwyt nad poręcznością hebanowej rękojeści, gwintowanej lufy,
inkrustacją srebrem… Uwaga ! Colonel – jakiego nie znacie i nawet nie wyobrażacie co się można po nim spodziewać.
No i te pomysły i talenty !
Kto by się kiedyś spodziewał, że zafascynuje go mityczny Hornblower i że go skuma z Kaszubami.
Co to znaczy mieć fantazję !
Opowiadanie dziś się kończy.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
===============================
Minęły jednak jeszcze dwie godziny i upragniony sygnał nie nadchodził. Hornblower wyjął zza pasa spodni pistolet, jeden z dwóch, które otrzymał od Barbary przy wypłynięciu z Anglii. Drugi, ukradziony przez jego pisarza i tłumacza Brauna, przepadł w jakiś sposób w czasie, kiedy oficerowie eskadry udaremnili w ostatniej chwili planowany przez Brauna zamach na cara Aleksandra.
Pistolet, dwulufowa broń ze stali srebrzanki, inkrustowana srebrem, znakomicie leżał w dłoni. Kolba z hebanu, była jakby specjalnie ukształtowana dla niego. Lecz nie na tym polegały zalety tej broni. Specjalnie odlewane, o idealnym kształcie kule, gwintowane lufy, mała, precyzyjna, mosiężna miarka do prochu, a przede wszystkim spłonki, które dopiero niedawno wynalazł Forsyth. „Ciekawe, czy to pastor, czy ksiądz papistowski” – zastanowił się przez moment Hornblower. Żadnego zawodnego krzesiwa, żadnej zawilgoconej panewki zapłonowej, żadnych niewypałów. – Bóg jeden wie, ile to musiało kosztować - cudowny prezent, bardzo miło ze strony jego żony, że mu kupiła taką wspaniałą broń. Zaczął wspominać swoją piękną żonę, pamiętne chwile na „Lydii” w trakcie powrotu z Pacyfiku, poprzedzone straszliwie krwawym bojem z „Natividad”, potem moment, kiedy wyrwawszy się z niewoli, dowiedział się o śmierci pierwszej żony Marii i o tym, że Barbara zaopiekowała się jego Ryszardem.
.
Zatopiony w myślach, nawet nie zauważył, kiedy słońce zaczęło zniżać się ku zachodowi. Upał zelżał, lecz Anglikom doskwierało pragnienie – bukłaki przywiezione na galarze zostały opóźnione do sucha już jakiś czas temu. O zapasach zabranych z okrętów zapomnieli wiele godzin temu. W ciągu dnia wiatr stopniowo obrócił się na wschodni i stał się cieplejszy, być może zapowiadało to brak nocnej mgły. Hornblower miał nadzieję, że Hurst i Jones trzymają swoje łodzie poza zasięgiem widoczności z lądu i podejdą bliżej dopiero tuż przed zmierzchem, kiedy trudniej będzie je zauważyć i zidentyfikować.
Powstrzymał się, by nie wstać i nie podjąć swego spaceru, do którego był tak przyzwyczajony na pokładzie rufowym. Nie mógł okazać zniecierpliwienia, czy niepokoju przed marynarzami. Oni powinni wierzyć, że wszystko dzieje się zgodnie z planami dowódcy. Powinni być przekonani, że każdy rozkaz należy wykonać bez wahania, natychmiast i dokładnie. Zmienił pozycję, wyciągając swobodnie nogi i w tym momencie ukazał się biegnący przez zarośla marynarz pozostawiony wcześniej na czatach. Hornblower uniósł się lekko, aby mógł go dostrzec:
- Mówcie Weston.
- On idzie, sir! Ten Prusak... sir.
- Kaszub – poprawił odruchowo Hornblower.
- On, ten Kaszub, idzie ale za nim jakieś Żabojady... sir.
- Ilu ich? Idą razem z nim?
- Ze czterech, sir. Nie, sir, tak ze sto jardów za nim.
- Dziękuję wam Weston. Dołączcie do drużyny. Panie Montgomery, proszę ukryć ludzi w szałasach i w krzakach. Niech pan wyznaczy sześciu z kordami, gdyby trzeba było zlikwidować tych Żabojadów. Brown zostajesz na galarze, jakby co, to tylko z Tobą będą rozmawiać. Nie mów za dobrze po francusku.
Kilka chwil potem usłyszeli tupot nóg i z zarośli wypadł pędem Anton Bronk.
- Monsieur... – Cesarz... wyruszył pół godziny temu! – krzyczał z daleka nie przerywając biegu – Gonią mnie!
Prześladowcy właśnie wybiegli na ścieżkę wydając okrzyk triumfu. Bronk obejrzał się i, w tym momencie potknąwszy się o wystający korzeń, przekoziołkował przez głowę.
- Montgomery naprzód! – krzyknął Hornblower – Żaden nie może uciec! - i siódemka Anglików wyskoczyła zza krzaków z kordelasami w rękach. Starcie, które nastąpiło było gwałtowne, jak podczas abordażu. Zaskoczeni Francuzi nie wiedzieli: walczyć, czy zawrócić. Zanim dowodzący nimi sierżant zdołał pojąć, co się dzieje, marynarze byli przy nich.
Pół minuty potem było po walce. Ciała czterech Francuzów leżały w nieładzie na ścieżce, marynarze wycierali zakrwawioną broń o ich mundury, a Montgomery ukląkł nad wciąż leżącym Antonem Bronkiem. Gdy Hornblower podszedł bliżej, porucznik wstał z kolan i rzekł:
- Skręcił kark sir. Nie żyje.
- Świeć Panie nad jego duszą. Miał pecha chłopisko. Schowajcie ich w krzaki i do galara. – Hornblower odwrócił się i ruszył w kierunku galara.
Marynarze błyskawicznie odciągnęli zwłoki ze ścieżki i pobiegli w ślad za Hornblowerem. Kilka minut potem zepchnęli galar na wodę, długie wiosła powoli wyprowadziły łódź z trzcin.
- Brown, steruj z prądem – rozkazał Hornblower.
- Aye aye, sir – odpowiedział natychmiast Brown i naparł na sterowe wiosło całym ciałem.
- Wiosła spław – galar obrócony w dół rzeki dryfował teraz z wolna. Czekali. Łódź tyrana musiała pojawić się lada chwila.
- Minęło jednak jeszcze kilka dłużących się chwil, zanim dostrzegli przesuwający się nad trzcinami kolorowy płócienny daszek. Jeszcze kilka minut i widzieli już kadłub i wiosła rytmicznie zanurzające się w nurcie rzeki. Byli już tuż, tuż.
- Obie naprzód – rozkazał Hornblower – Brown, w nich!
Galar ożył i leniwie zaczął się obracać w lewo. Na łodzi cesarskiej powstało jakieś zamieszanie. Wiosła straciły rytm, na dziobie ktoś krzyczał głośno, gwałtownie gestykulując. Galar był już niemal przy nich.
Ktoś na łodzi się zreflektował, prawe wiosła zapracowały wstecz, lecz było już za późno. Galar z głośnym trzaskiem uderzył w łódź, łamiąc i wyrywając lewoburtowe wiosła z rąk wioślarzy.
- Anglicy na nich! Do abordażu! – wrzasnął Hornblower i z pistoletem w lewej, a kordelasem w prawej ręce przeskoczył na pokład łodzi.
Rozpoczęło się starcie równie nagłe i chaotyczne, jak godzinę wcześniej z żołnierzami ścigającymi Bronka. Hornblower, rozdając ciosy na prawo i lewo, przedzierał się pod namiot, słyszał za sobą dźwięczenie broni swoich ludzi, krzyki ranionych, lecz prąc do przodu na nic nie zwracał uwagi. Walka wygasła równie nagle, jak się zaczęła. Hornblower ze zdziwieniem skonstatował, że na lodzi leżeli zabici lub ranni, tylko szeregowi żołnierze i podoficerowie.
Cesarza na łodzi nie było! Oficerów też. Co u diabła się stało? Z zadumy wybił go okrzyk:
- Łodzie! Łodzie na rzece!
Zza szuwarów wychylały się łodzie wypełnione żołnierzami. Jedna, druga... trzecia.
- Odczepcie galar! Do brzegu! Szybko – krzyknął – I zajmijcie się rannymi.
Powoli łódź skierowała się do brzegu pozostawiając galar na środku leniwego nurtu. Z czołowej z nadpływających łodzi rozległy się jakieś okrzyki, lecz Hornblower zignorował je. Usłyszał wystrzał z karabinu, potem drugi. – „Strzelają w powietrze, muszą sprawdzić, co się właściwie stało. To da nam trzy dodatkowe minuty”.
- Zostawiamy łódź, wszyscy do wody i do brzegu – wydał komendę zrzucając z siebie opończę i buty. Brzeg był już blisko, czekało ich tylko kilkanaście jardów pływania. Gdy ostatni Anglicy wychodzili na brzeg, pierwsza z łodzi francuskich zbliżała się dopiero do galara.
- Wszyscy mogą iść? – zapytał Hornblower.
- Tak sir – odparł Montgomery.
- Ruszamy, biegiem! Brown prowadź. Panie Montgomery, pan pilnuje, żeby nikt nie został. – ruszyli biegiem. Czekało ich dwie mile biegu, jeżeli Francuzi zdecydują się od razu na pościg, to szanse na spotkanie z łodziami są niewielkie, tym bardziej, że żołnierze, nawet w ciężkim ekwipunku, są wprawieni w poruszaniu się po lądzie. Nadzieją była możliwość, że dowodzący żołnierzami oficer nie podejmie decyzji o samodzielnym pościgu, a nawet jeśli to się stanie, będzie musiał szukać miejsca, gdzie nie umiejący w większości pływać żołnierze, będą mogli zejść wprost na ląd.
Brown prowadził równym tempem, pamiętając, że siły musi rozłożyć równomiernie. Mimo tego nie minął kwadrans, gdy biegnący za nim Hornblower poczuł, że traci do niego dystans. Stopniowo zaczęli go wyprzedzać pojedynczy marynarze. Zatoczył się raz i drugi...
- Sir – usłyszał gdzieś obok głos Browna – wszystko w porządku?
- Tak – wycharczał, z wysiłkiem próbując złapać oddech.
- Panie komandorze, ranni nie nadążają... sir! – zawołał Brown. Kolejni Anglicy dobiegali do nich, aż stopniowo zgromadzili się wszyscy, dysząc i kaszląc. Niektórzy popadali ciężko na ziemię.
- Nikt się nie kładzie! – wydyszał Hornblower. – Bosmanie, możecie biec?
- Tak jest, sir.
- Weźcie dwóch marynarzy i biegnijcie dalej do plaży, gdy tylko ją zobaczycie wystrzelcie flarę. Nie czekajcie, aż dobiegniecie do brzegu, lodzie muszą mieć czas...
- Aye, aye sir.- odkrzyknął służbiście bosman – Ty i ty, za mną! - I ruszył truchtem pomiędzy zaroślami.
Chwilę potem ruszyli i pozostali. Tempo biegu spadło, lecz teraz już trzymali się bliżej siebie. Grunt zaczął się stopniowo podnosić. –„Może to już ostatnia wydma?” – przemknęło przez myśl Hornblowerowi. Ta nadzieja dodała mu sił. Nagle przed dziobem pojaśniało: to flara!
- Chłopcy, zaraz będziemy na brzegu! – Hornblower usłyszał okrzyk Browna. Anglicy wykrzesali z siebie ostatek sił, by wspiąć się po piasku na szczyt wydmy. Nagle zarośla przed nimi się skończyły, jeszcze kilka kroków i dostrzegli przed sobą linię horyzontu oddzielającą o ton jaśniejsze niebo od morza.
Z piasku podniósł się bosman...
- Bosmanie, druga flara! – rozkazał Hornblower.
Kilka chwil potem nagły błysk rozświetlił na moment plażę. Zanim flara się dopaliła, doleciał ich z wody okrzyk i, gdy tylko minęła chwila oślepienia i odzyskali zdolność widzenia, dostrzegli dwie łodzie podchodzące całą mocą wioseł do brzegu.
Zadyszani zbiegali ku wodzie.
- Do łodzi! – zakomenderował Hornblower.
Gromada Anglików rzuciła się do łodzi, tłocząc się jeden przez drugiego.
- Na wodę! – padły komendy i obie łodzie zaczęły powoli odchodzić od brzegu. Jeszcze nie skończyły się obracać dziobami ku morzu, gdy na plażę wypadła garstka jeźdźców. Hornblower w zapadającym zmroku nie mógł dostrzec koloru mundurów. Zaczęli zsiadać z koni.
- Głowy niżej! – krzyknął Montgomery i w tej chwili Hornblower dostrzegł na plaży kilka nieregularnych błysków, a chwile później doleciał ich trzask wystrzałów. Wiosła obu lodzi pracowały już pełną mocą. Hornblower usłyszał głuche stuknięcie w ławkę obok. Montgomery schylił się i podał mu kawałek ołowiu. Francuska kula!
- Na granicy zasięgu, sir – rzekł.
- Tak... hmm.... – odchrząknął Hornblower. – Patrzcie, czy nie widać „Ravena”.
Trzy kwadranse później dostrzegli przed dziobem kecz bombowy. Szedł prosto na nich pod zredukowanymi żaglami, lekko przechylony na prawą burtę.
- Łódź, ahoj! - dobiegł ich okrzyk.
- „Harvey” – odpowiedział z drugiej łodzi Jones.
- Brasować marsel na wsteczny – Hornblower usłyszał głos Mounda. – Ster na nawietrzną.
Okręt zwolnił i niemal się zatrzymał. Łodzie podeszły do burty.
- Panie Mound! – zawołał Hornblower.
- Tak sir? – teraz mógł dostrzec sylwetkę porucznika Mounda wychylającego się przez nadburcie.
- Panie Mound, weźmiecie obie łodzie na hol, trzeba się stąd zabierać jak najszybciej.
Błyskawicznie podano hole i „Harvey” wyszedł z dryfu, sprawnie wykonał zwrot przez rufę i skierował się na północ. Godzinę potem weszli pomiędzy obie czekające w dryfie korwety, a dwie godziny po północy spotkali okręt flagowy.
Dniało już, kiedy komodor wkroczył na pokład okrętu flagowego. Bosmani zajęli się podnoszeniem barkasa.
- Panie Bush, nie dostaliśmy go. Wszyscy wróciliśmy. Czas stąd odejść. Niech eskadra wyrusza, gdy tylko podniosą łodzie.
.
Hornblower dłuższą chwilę obserwował, jak kolejne okręty eskadry wychodzą z dryfu i kierują się na północ. Na „Ravenie” poluzowano tylko prawą gejtawę grotżagla. – „Winowajca ma szczęście, że dowodzi Cole, z kimś bardziej popędliwym mógłby spodziewać się solidnej reprymendy” – zadumał się na moment. Wreszcie i „Nonsuch” był już w drodze, Akcja pod Gdańskiem była zakończona.
- Panie Bush, kiedy wyjdziemy z zatoki, zrobimy zwrot. Podejdziemy pod Piławę, zobaczymy, czy uda nam się trochę napsuć krwi Żabojadom.-- powiedział – Proszę nadać stosowne sygnały do eskadry.
Niebo już poczerwieniało na wschodzie, kiedy zszedł do swojej kabiny, zrzucił mundurową kurtkę i zasiadł za biurkiem. Położył przed sobą czystą kartkę papieru, zanurzył pióro w kałamarzu i zaczął pisać:
„Ich Lordowskie Mości Komisarze Admiralicji
Whitehall
Na ręce:
E. Nepean
Sekretarz Lordów Komisarzy Admiralicji
Wasze Lordowskie Mości,
Zgodnie z ustnym poleceniem otrzymanym w dniu 31 ubiegłego miesiąca od wicehrabiego Williama Cathcarta, Ambasadora Jego Królewskiej Mości przy dworze carskim, udałem się pod Wolne Miasto Gdańsk...”
KONIEC
Andrzej Colonel Remiszewski
|