KRAJÓWKA z GOŁĄBKAMI
z dnia: 2018-12-22


Tak się jakoś dziwnie składa, że moje niebieskimi fontami wyklikane zagajenia przednewsowe durch przypominają, że

nie jesteście całkiem świadomi w jakich wygodnych czasach teraz żyjecie. Co Wy tam teraz wiecie o „krajówkach”, o 

Listach Załogi, nawigacji terestrycznej, identyfikacji latarni morskich, rozkoszach kulinarnych kambuza  jachtowego, atrakcjach

wizyt nawet w polskich portach ? Tuż przed ukazaniem się na półkach księgarskich drugiego (po dekadach) wydania 

książki Teresy Remiszewkiej  Z GORYCZY SOLI MOJA RADOŚĆ - mam dla Was Jej opowiadanko, które uzyskałem

od Andrzeja Remiszewskiego. Rzecz traktuje o gołąbkach w słoikach. To była potrawa konkurująca  z „pulpetami

mięsnymi w sosie pomidorowym” (strasznie się czymś takim w morzu zatrułem, Wiesiek Chrzanowski także).

Zyjcie wiecznie !

Don Jorge

----------------------------------------------

Teresa Remiszewska

GOŁĄBKI, GOŁĄBKI SAME LECĄ DO GĄBKI

Napisane w 1960 roku, najprawdopodobniej dla Biuletynu Polskiego Związku Żeglarskiego „Żagle” (zachowuję pisownię oryginalną z maszynopisu przed korektą. Zdjęcia portów pochodzą z Internetu)

[Andrzej Remiszewski]

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Zaczęło się calkiem zwyczajnie: w klubie wisiała lista – jednych skreślano, innych dopisywano, brak było kapitana, aż wreszcie dostałam wiadomość, że mam się stawić 22. 08 o godzinie 1000 wraz z rzeczami na jachcie.

Poznaliśmy się więc na kei: właśnie bezskutecznie próbowałam wytaszczyć z taksówki malutki woreczek zejmański, gdy dokonywano prezentacji. Wspólnymi już, „poczwórnymi” siłami, udało nam się rzeczony woreczek dźwignąć, taksówka odjechała, a ja lekko zasapana opadłam na swoje rzeczy i po raz pierwszy przyjrzałam się trzem drągalom, którzy mieli od dziś być towarzyszami mej doli-nie-doli.

 

/

Gdynia. Basen Zeglarski. Widoczna jedna z wyrw w falochronie

.

Właściwie było nas pięcioro, główna osoba dramatu to pełna wdzięku, wysmukła i zgrabna, „wynurzajaca się” Venus.

Yacht nad yachty! W swym dowodzie osobistym napisane ma cechy szczególne: długość po pokładzie 11,60 m, powierzchnia żagla – 60 m2, ale nic tam nie powiedziano o tym, jak lekko i płynnie przeskakuje z fali na falę, jak miękko i mądrze tańczy przy zwrocie, i że potrafi płynąć nawet gdy jest flauta, lub whalsować się pod prąd do wąskiego gardła portu w Darłowie. Nie wiecie co to za przeżycie czuć pod stopami pokład takiego yachtu, gdy leci on ledwo muskając wodę, zostawiając za sobą równiutki, lśniący ślad kilwateru…

O wiele mniej udanym dodatkiem do tego arcydzieła, mówiąc między nami, czterokrotnym wybrykiem natury,  byliśmy my. My – to znaczy: kapitan - Jasio, bosman - Rysio, Janusz i ja - Teresa. Troche niepewnie oglądaliśmy nasze twarze, bo co tu ukrywać – nie wiadomo jak to tam będzie w tym rejsie… ale wszystko jedno, „jakoś” musi być przecież!

Prędko podzieliliśmy funkcje i zabrali się żwawo, pełni wiary na przyszłość do pracy. Wiadomo przecież co robi każdy żeglarz przed wypłynięciem – klaruje. Więc my też: - Rysio w pozycji pośredniej między paragrafem, a sparaliżowanym fakirem uplasował się w swym królestwie, w forpiku i z wielkim hałasem zaczął przesypywać z pudełka do puszki i z puszki do pudełka przeróżne wkręty, gwoździe, szekle i bloki, układać i pieszczotliwie wygładzać buchty z lin i troskliwie oglądać zapasowe żagle, czy przypadkiem gdzieś, o zgrozo, jakaś wilgoć...

Ja wsadzalam nos w zęzę, szarpałam się z ogromnym zwojem map, i co chwila w innym porządku układałam Locję, Tablice, Almanach, a potem długo i z namysłem ustawiałam sekstant na półce tak, aby cała ta „biblioteka” przypadkiem nie wybyła, jak to lubią czynić na jachcie ruchomości „nieożywione”.

Janusz zaś przejęty ważnościa swej funkcji, udał się do miasta na zakupy, zaopatrzony przed tem w masę różnych cennych uwag i rad, oraz skromną sumkę pieniędzy. Gdy odchodził, Jasio - kapitan, mimochodem nadmienił, że ogromnie lubi gołąbki w kapuście, co nasz długi jak Longinus i jak on prostoduszny, aprowizacyjny przyjął lekkim skinieniem głowy.

- Januszu, Januszu i coś ty narobił!

Gdy wieczór zziajany lecz triumfujący nasz dowódca powiewając zatwierdzonymi Listami Załogi zjawil się w porcie, dzielni żeglarze zameldowali mu jacht gotowy do wyjścia.

- Woda zatankowana?

- Tak.

- Żarcie jest?

- Jest.

- A kupiłes gołąbki?

- Kupiłem, wiele innych zjadliwości też.

- No, to wypływamy.

Ciekawa jestem dlaczego powietrze morskie inaczej pachnie, gdy jacht zostawiając za sobą wraże, lądowe sprawy wysuwa się z basenu, wypływając w rejs pełnomorski? – Bo to, że pachnie wtedy wielką słoną przygodą i jakimś odprężeniem po gorączce ostatnich godzin – to jest fakt dowiedziony.

Nareszcie!

Przed nami dziesięć dni, ciekawych tajemniczych i szeroka, gościnna przestrzeń wody. – Tak zaczęło się inne życie.

Na trawersie Helu dokonaliśmy ceremonii „chrztu”, bo Ryszard i Janusz pierwszy raz w życiu wyszli na pełne morze, a potem popłyęły długie, samotne wachty przy sterze: - godziny czujności i beztroski na zmianę. I było doprawdy bardzo, bardzo przyjemnie!...

Zaraz pierwszego dnia nasz kapitan przyoblekłszy się w długą białą szatę, sięgającą do pół łydki wygłosił do nas mowę na temat niepraktyczności pijamy, poczem polożyliśmy się spać, tylko sternik i zielono-czerwone oko na dziobie strzegły nas przed złą przygodą.

Włąśnie zaczęłam usypiać, gdy okrzyk - „Teresa na wachtę!” – poderwał mię na nogi. Rzeczywiście, za piętnaście czwarta! – niebo już pojaśniało i niedobitki gwiazd mrugały do mnie przez otwór włazu.

Włożywszy co tylko się dało ciepłego wyszłam na pokład i przejmując kurs od razu zaczęłam się zastanawiać co też będę dziś gotowała? – Bo musicie wiedzieć, że na mnie właśnie tego pierwszego dnia rejsu wypadła dejmanka. Gdy więc o ósmej przekazywałam ster i pieczę nad naszym życiem następnej wachcie, to jest Januszowi, miałam już ułożone kompletne menu, niesłychanie atrakcyjne i skomplikowane. Nasz kochany”żywiciel” zaaprobował wszystko, wprowadzając jedną małą zmianę: - na obiad nie gulasz, lecz gołąbki.

Usłyszał to nasz kapitan, który właśnie w swoim”wygodnym” stroju nocnym wędrował na rufę, by -  jak twierdził – „naocznie się przekonać, że Rozewie pozostało daleko za rufą” - i poparł Janusza. Na takie dictum nie pozostało mi nic innego jak ustąpić. Zawszeć co kapitan, to kapitan, choćby przebrany w długą koszulę nocną i bosy.

Podczas, gdy łapałam przeróżne garnki – garnuszki skaczące po kambuzie i pod nosem mruczałam miłe komplementy pod adresem sternika i „tej nie wiadomo po jaką cholerę potrzebnej fali” męska połowa załogi umyła się i ubrała i zasiadła w różowych humorach do stołu.

Mnie zaś wcale wesoło nie było! Wyobraźcie sobie, że po penetracji wszystkich zakamarków naszej spiżarni przekonałam się, że imponująca na pozór szafka zawiera starannie ułożone jednakowe słoiki z kolorowymi etykietkami i eksportową zawartością kaszy, kapusty i pomidorów i prawie nic po za tym.

Przeczułam od razu, co nas czeka!

A więc pierwszego dnia na obiad podano gołąbki z kartofelkami, drugiego gołąbki z ziemniaczkami, trzeciego dnia dla odmiany gołąbki jedliśmy na kolację i to z makaronem i tak już było do końca...

Za każdym razem „naszkapitan” kwitował tę nowość kulinarną identycznym entuzjazmem, a my – dzielna załoga coraz rzadziej dopytywaliśmy się kuka – co też dziś podasz na obiad? – ogólnie jednak biorąc humory pomimo wszystko dopisywały.

To też, gdy czwaretego dnia rano Ryszard siedzący na sterze ryknął wielkim głosem – „Ziemia, ziemia!”  - wylegliśmy wszyscy na pokład.

- Rzeczywiscie ląd i to z latarnią po środku! – Z obliczeń wynika, że powinien być Jaroslawiec ale... czy nie za wiele szczęścia wymagam na raz? Wieża widoczna na kursie jest czerwona, zaś w Locji zarówno polskiej, jak i angielskiej napisano wyraźnie, że w Jarosławcu latarnia jest czarna... Lekko przycichłam i potulnie puszczając mimo uszu uszczypliwe  uwagi „kanaków” na rufie na temat nawigacji w ogóle i nawigacyjnego (mnie) w szczególności, nawet nie skorzystałam z okazji aby podziwiać po raz nie wiadomo tam który głośno koszulę „naszkapitana”, ktory przytrzymując ją jedną ręką, w drugiej dzierzył lornetkę i porównywał zarysy widocznego lądu z rysunkiem w Locji.

W końcu jednak stanęło na naszym – to Jarosławiec. Patrząc więc z góry na zawstydzonych chłopców podałam nowy kurs na Darłowo.

 

Darłowo – stary, historyczny most zwodzony

.

Teraz dopiero się zaczęło! - dziś wieczór będziemy w porcie – poszły więc w ruch pędzle do golenia, lusterka, kubły z wodą – jednym słowem załoga zabrała się do co się zowie klaru osobistego. Obserwując z politowaniem ten ich zapał wzięłam „Przekrój” i wygodnie ulożyłam się na nadbudówce. Ale mój elegijny nastrój coś psuło... Musiałam skapitulować – gdy wyszłam po raz drugi na pokład powitał mnie trójgębny okrzyk: - „Teresa w papilotach, patrcie patrzcie!”. – „A cóż to, czy jestem gorsza od was? Golicie się, myjecie, to ja też chcę być na bóstwo!”

Blednijcie autochtoni i autochtonki darłówskie!...

Nazajutrz, znowu na morzu przy pięknej, ciepłej pogodzie, po wspanialej kąpieli systemem „na sznurku kółko, a my w kółku”, już w drodze do Kołobrzegu „naszkapitan” pokazał co potrafi. Musicie bowiem wiedzieć, że nasza uroda i elegancja nie pozostały bez echa. Nie na darmo golono, strzyżono kręcono uwłosienie. W Darłowie dostaliśmy całe wiadro pełniuteńkie świeżych śledzi i makreli. Teraz właśnie Jasio fachowiec zabral się do dzieła. – Smażył, marynował, kroił cebulkę, a w powietrzu rozeszły się smakowite zapachy, nareszcie nie... gołąbkowe. Ach, cóż to były za śledzie!

- Czy znasz Klawesynie taką potrawę?

 

Kołobrzeg

..

Moje samopoczucie poprawiło się zdecydowanie. – Nic to, że Janusz grubym głosem zastrzegł: - „Gołąbki zjeść musimy!”

- „Ale zjemy, zjemy wszystko co tylko każesz!”

W Kołobrzegu długo szukaliśmy piwa, znaleźliśmy zaś niestety tylko łaźnię (zamkniętą). Za to poznaliśmy nocne życie miasta, ja zaś z satysfakcją stwierdziłam, że ludność kołobrzeska (ta żeńska), to same „niewypały”. Było tak – otoż gdyśmy tak chodzili, chodzili, oprowadzani przez „znającego” te kąty „naszkapitana”, mijając ciągle nie wiem czemu dworzec lub kawiarnię z tarasem, no więc gdyśmy tak chodzili, co chwilę, chcąc nie chcąc, słyszałam z niesmakiem wymieniane uwagi szeptane: - „Ty popatrz, o tam na przeciwko”.

- „Eee niewypał.”

 - „ A ta, w spodniach!”

- „No wiesz, też niewypał!”

Nie omieszkałam na koniec naszej wędrówki złośliwie stwierdzić; „Cudze szukacie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie!”

Tak panowie, nici z bujnego marynarskiego. portowego życia.

Jako z krwi i kości żeglarze i tu cumowaliśmy nie długo. Czas już zresztą wracać. Wyszliśmy więc z portu (ach, ta Venus, co ona potrafi!) i wzdłuż polskich wybrzeży wzięlismy kurs ostowy. Niewiarygodnie szybko mijaliśmy Ustkę, Czołpino, Stilo i oto następnego dnia wieczór zamrugało do nas Rozewie.

 

Władysławo. „Dom Rybaka” jeszcze w szczerym polu.  Fot. Jerzy Kuliński – „Polskie  porty otwartego morza”

.

W myśl zasady w nocy żeglujemy w dzień stoimy w porcie, do Władysławowa weszliśmy znowu przed nocą. Były więc gołąbki (a jakże), po za tym rano wspaniała gorąca kąpiel w Domu Rybaka (polecam!) i wesoła wycieczka autostopem do Jastrzębiej Góry, a potem znowu mocne, szkwaliste wiatry, trawers Helu i... Gdynia.

Jaka szkoda, że to już koniec, że po raz ostatni zasiadamy w przytulnej mesie, uzbrojeni wyszczerbionymi widelcami, aby „spożywać” w spokoju ducha smakowite, w różowym sosie pływające, gołąbki kapuściane.

Szkoda, szkoda, że czterdzieści i dwa (słownie) słoiki tej wybornej „polskiej” potrawy już się skończyły!

Doprawdy bardzo żałuję...

.

Rejs odbył się w ostatnim tygodniu sierpnia 1960, co dokumentuje wpis w Książeczce żeglarskiej:

  

/ 

A w styczniu ukaże się nieco wzbogacone wznowienie książki wydanej ponad czterdzieści lat temu:

 

Wesołch Świąt

Andrzej Colonel Remiszewski

 

Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3441