ZIMOWĄ PORĄ (63)
z dnia: 2018-12-12



Pozazdrościłem Andrzejowi Conelowi Remiszewskiemu nostalgii i wspomnień o Łebie. Nie wytrzymałem i się podczepiam.

Może choć część z Czytelników SSI mi wybaczy kolejne samochwalstwo. Otóż moje wspomnienie o Łebie datowane jest

na rok 1961, kiedy to zlecono mi ekspertyzę stanu zdrowia i kuracji nabrzeża portowego, tego samego do którego cumuje

stateczek na starej fotografii z newsa Colonela. Krótko mówiąc – już wtedy rozpocząłem moje badanie Łeby..

To znaczy – dosłownie dogłębnie.

Otóż nawierzchnia nabrzeża zaczęła wtedy miejscami się zapadać. Bez badań oczywistą oczywistością

była diagnoza – stara ścianka szczelna stała się „bezczelną” - tak to kolokwialnie nazywali wtedy hydrotechnicy.

Moje zadanie polegało na określeniu czy będziemy ją leczyć czy konieczna jest ekstrakcja. 

Z tego badania pochodzą zamieszczone tu fotografie. Ten gruby facet w gumie na fotce z Bosmanem Portu oraz ten

po prawej na fotce z Józiorem Plenikowskim - to ja.

      

Wracając do felietonu o  Łebie -  podrzucam Wam „lekturę uzupełniającą” do nostalgii Colonela:

http://kulinski.navsim.pl/art.php?id=2982&page=0

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

===============================

Don Jorge,

Dawno, dawno temu, w Łebie mieszkało siedmiu braci. Choć dobrzy żeglarze, nie skalali się nigdy pracą, żyli z rabowania statków, które ugrzęzły na przybrzeżnych mieliznach lub wręcz rozbiły się w sztormie o ląd. Całe dnie spędzali w gospodzie, pili, tabaczyli, grali w karty, nie raz komuś i w łeb dali albo dzéwczã zbałamucili. Wystarczyło jednak, by ktoś zawołał: „okręt na sztrandzie![i]”, a rzucali wszystko, by zająć się pirackim rzemiosłem. Któregoś razu ich łódź zatonęła w sztormie, Siedmiu zginęło i nie wiadomo jakim sposobem ubłagało Św. Piotra, by ich wpuścił do nieba. Spokój długo nie potrwał, wnet zaczęli wëwòłëwac[ii], pić, kurzyć i hałasować. Niebianie szału dostawali, Św. Piotr rwał włosy z siwej brody, lecz na braci nie było sposobu. Któregoś dnia do bramy niebieskiej zapukał kolejny rozbitek, Św. Piotr uznał, że podobny do Łebian, więc odmówił mu wejścia. Gdy tamten dowiedział sie powodu, zawarli traktat: jeśli przybysz wyprowadzi Siedmiu Braci z Łeby, to sam będzie mógł wejść. Klucznik otworzył bramy niebieskie, a przybysz zawołał: „Heeej, okręt na sztrandzie! Siedmiu, jeden przez drugiego, rzuciło sie przez bramę i tak niebianie pozbyli się uciążliwych gości raz na zawsze.

 

/

Rok 1905. Damy na falochronie, majster i robotnicy przy kolebie szynowej - uzupełnianie narzutu kamiennego. Na wejściu - parostatek.

.

.Ta historyjka, przytoczona za  książeczką "Legendy słowińskie" pod redakcją Gabrieli Włodarskiej, a opracowana chyba po raz pierwszy przez Franciszka Fenikowskiego, przychodzi mi na myśl, gdy zbliżam się do Łeby, obojętne z której strony. Wydmowe wybrzeże, bez wyraźnych znaków orientacyjnych, wzniesienia Stilo i Rowokołu, choć dość charakterystyczne, to wcale lub słabo widoczne przez większą część roku i doby. Wzdłuż wybrzeża potrójne pasmo rew, a więc i potrójne pasmo przyboju, uniemożliwiające bezpieczne sztrandowanie, lądowanie szalupą lub dotarcie wpław. Nic dziwnego, że na tym odcinku wybrzeża statki łatwo wpadały w kłopoty.

Dziś mamy plottery i GPS-y, „za moich czasów” wystarczały latarnie, namiernik i ekierki, lecz wcześniej... wcześniej byle ognisko rozpalone na wydmie mogło wywieść niczego nie podejrzewających nawigatorów na manowce. Gdy zaczynałem pływać do Łeby wejście było zupełnie inne, niż dziś, krótsze, proste, absolutnie nieosłonięte od fali i prądu. Choć ujęte w betonowe falochrony, bardzo było podobne do pokazanego na zdjęciu wyżej stanu z 1905 roku.

 

/

 

.Łeba była portem w zasadzie wyłącznie rybackim. Trzeba było wejść, czasem whalsować, bo przecież silników nie było, długim kanałem, mijając łączkę, gdzie dziś znajduje się marina, przystań „białej floty” i statku ratowniczego, by znaleźć w końcu miejsce postoju miedzy żółtymi kutrami. Po drodze dodatkowa przyjemność, przymusowy postój na podwójną odprawę: <baczność!> Pana Bosmana Portu <spocznij!>, oraz WOP (komunistyczna Straż Graniczna). Listy załogi, pieczątki, sprawdzanie dokumentów i obowiązkowego wyposażenia, czasem rewizja... Uff! Wreszcie można było gdzieś się przytulić, najchętniej w bocznym basenie, na kanale Chełst, po lewej stronie, gdzie dziś stoją pasażerskie „wikingi”, „galeony” i kutry wędkarskie.

 

/

.

Spotkała mnie tam drobna przygoda: kiedy po raz pierwszy wchodziłem do Łeby samodzielnie, skorzystałem z wolnego miejsca przy samym, dobrze znanym mi, nabrzeżu. Tuż przed dojściem do kei jacht się zatrzymał. Ki diabeł?! Mielizna? Tu? Już chciałem wrzucić wsteczny, gdy wachta dziobowa zawołała: „Wjechaliśmy w drzewo!”. Nie pomyślałem, że jak na Mazurach, trzeba patrzeć nie tylko przed siebie ale i do góry. Na szczęście wystarczyło tylko, aby załoga przeszła na burtę, żeby lekko przechylić jacht na zewnątrz  i, by sztag wyplątał się z konarów wielkiego drzewa. Można było zacumować bez strat.

Łeba była wtedy maleńkim, sennym także w sezonie, miasteczkiem. Za, drewnianym wówczas, mostem na rzece Łebie, którym dziś jedzie się do mariny, rozciągały się tereny wojskowe. Dla szarych żeglarzy, Łeba to był obszar po wschodniej stronie portu. Zaraz po wyjściu na główną ulicę, na mostek na kanale Chełst, można było pójść na lody do jedynej chyba w miasteczku kawiarni. Potem jeszcze kino albo spacer na plażę do „zamku”, czyli domu Funduszu Wczasów Pracowniczych „Neptun”, dawniejszego „Kurhausu”. Jego burzliwą (dosłownie) historię można przeczytać tutaj: https://historialeby.pl.tl/Dom-Kuracyjny.htm - łamy SSI są zbyt skromne bym, mógł ją tu opisać. Bardziej świadomi bywalcy Łeby wiedzieli jeszcze, dokąd pójść na wódkę i śledzia (w tej kolejności) ale ja śledzi nie lubię, więc...

Postój w baseniku, obok zalet: bliskości centrum i wizytacji letniczek, miał też wady. Nie było żadnej toalety, a tym bardziej łazienki. Z racji lokalizacji nie było także w pobliżu krzaków. Trzeba było wytrzymać aż do otwarcia kawiarni, gdzie także można było przemyć oczy i ogolić się w umywalce z zimną wodą. Drugim sposobem było znaleźć otwartą toaletę na którymś z większych kutrów. Niestety łebskie „żółtki” na ogół takich nie posiadały, nie to co w Helu albo Władysławowie, gdzie stacjonowały stalowe B25S i B25SA. Można było przebiec przez miasteczku - w zagajniku nad starym rozlewiskiem, gdzie dziś jest park miejski. Za to kupno świeżych ryb z kutra dla nawet średnio zmyślnego drugiego oficera nie stanowiło problemu. Gorzej było z rozliczeniem kasy przed armatorem, rozwiązaniem była nieformalna zrzutka załogi.

Łeba miała swój specyficzny urok, jak to małe porty rybackie w tamtych czasach. Cicha i senna, pełna zapachu ryb, sieci i impregnowanego drewna. Nad ranem wypełniona dudnieniem wolnoobrotowych diesli wychodzących na połów kutrów. Dziś już tego niepowtarzalnego dźwięku nie można na ogół usłyszeć. Jedno- lub dwucylindrowy, często jeszcze przedwojenny silnik, wypuszczający z rury wydechowej kolejne, pojedyncze obłoczki dymu odszedł w przeszłość. Gdzieś niedawno w Internecie krążył filmik z kutrem zaopatrzonym w taki silnik, a komentatorzy usiłowali po obłoczkach policzyć ilość rozwijanych przez niego obrotów. W okresach ciszy, czyli właściwie całą dobę, krzyk mew nad portem, bliżej plaży grzmot morza.

Ten, kto trafił do Łeby w zbyt późnej porze jesieni, mógł czasem ugrzęznąć do wiosny, słyszałem takie opowieści. Wyjście pod jesienno-sztormową falę, z ciasnego otwartego kanału i poprzez mielizny mogło graniczyć z samobójstwem.

Tak to, jak w życiu plusy dodatnie mieszały się z plusami ujemnymi. Dziś, tamten obraz wydaje się po prostu niewyobrażalny. Mimo wad, romantyczny i pełen dobrych emocji. A dziś? Jarmark, tłum, komercja i hałas, hałas, wszechobecny hałas. NIE NARZEKAJMY JEDNAK. Świat jest, jaki jest.

I tak wiosną zawitam do Łeby, choćby po to, by sprawdzić, czy w marinie odwieczny kundelek Bosman, nadal upomina się o rzucenie patyka.

11 grudnia 2018

Colonel

Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.

 

---------------------------------------------------------------

[i] Sztrand [kaszub.} - brzeg

[ii] Wëwòłëwac [kaszub.] – awanturować się

 

Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3436