POŻEGNANIE Z „GAWOTEM”
z dnia: 2018-01-05


 

SSI w zasadzie nie publikuje przedruków z innych witryn, ani wiadomości „agencyjnych” czyli informacji prasowych. Ale jak niedawno przyznałem

- nie jestem przesadnie konsekwentny. Dlatego też zapraszam do lektury reportażu pani Izabeli Jarząbek do którego skierował mnie Tomasz Piasecki.

O katastrofie jachtu „Gawot” Henryka Widery pojawiły się prasie, radiu i telewizji lakoniczne wzmianki. Teraz możecie dowiedzieć się jak dobrzy ludzie

zajęli się samotnym żeglarzem i jego jachtem.

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

-------------------------------------

Drogi Jerzy,

Mam wrażenie ze nikogo nie zostawi obojętnym relacja z prób uratowania jachtu Gawot Henryka Widery napisana przez  Panią Izabelę Jarząbek.

Relacja jest zamieszczona na stronie Konsulatu Generalnego RP w Lyonie:

http://www.lyon.msz.gov.pl/pl/aktualnos ... 1C.cmsap2p

Żyj wiecznie !  

tomasz

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- 

Pożegnanie z Gawotem -  reportaż

Początek formularza

Dół formularza

Początek formularza

W połowie października, w pobliżu nadmorskiej miejscowości Sanary-sur-Mer odbyła się niezwykła akcja pomocy niezwykłemu żeglarzowi, Henrykowi Widerze, który pomimo swych 80 lat przemierzał morza świata na swoim niewielkim, acz niemniej dzielnym niż jego kapitan jachcie Gawot. Niestety, w wyniku wypadku, jacht rozbił się u francuskich wybrzeży, a jego kapitan został uratowany dzięki zaangażowaniu osób dobrej woli, pana Daniela Duval-Bellamy oraz pani Izabeli Jarząbek ze Stowarzyszenia Amitie Franco-Polonaise du Var. W wydobyciu i odholowaniu jachtu pomogły miejscowe służby morskie i miasto Sanary-sur-Mer. Publikując poniższy reportaż autorstwa Pani Izabeli Jarząbek, chcemy uhonorować wszystkich, którzy niosą pomoc innym, szczególnie w tym świątecznym okresie. Z życzeniami dobrych Świąt Bożego Narodzenia.


Dół formularza

Niedziela 15.10.2017

Uwielbiam takie dni, kiedy mogę sobie pozwolić na chwilę zapomnienia, oderwania od rzeczywistości, kompletny luz, kiedy stwierdzenie „muszę jeszcze” mogę zastąpić „dziś niczego nie muszę”. Albin pojechał na ryby, a ja spacerowałam po pchlim targu z nadzieją wygrzebania jakiegoś skarbu. Pogoda była cudownie leniwa, zresztą jak zwykle o tej porze roku w Tulonie. Połowa października, 25°C, sandały i krótki rękaw. Starałam się nacieszyć tym błogim dniem, bo zapowiadali pogorszenie pogody pod koniec tygodnia. Dochodziła jedenasta. Zadzwonił telefon. Odruchowo wyjęłam go z kieszeni z myślą, że to mój rybak chce pochwalić się zdobyczą. Widząc na wyświetlaczu „Ewa – Konsulat”, byłam trochę zaskoczona. 

- Cześć! Jesteś w Tulonie? Mam do ciebie prośbę. Mogłabyś przenocować kogoś przez kilka dni? Tak? To super! To jest znany polski żeglarz. Starszy człowiek, ma 87 lat. Rozbił się gdzieś niedaleko Sanary sur Mer. Zadzwoni do ciebie za chwilę wicekonsul Marta B., która pilotuje całą sprawę. To dla nas bardzo ważne. Buźka! Pa!

Jak telegraf: krótko, zwięźle i na temat. Cała Ewa i za to ją uwielbiam. Konkretna, kompetentna, niezawodna, bez owijania w bawełnę. Nowy Jork ma swoją Statuę Wolności, a Konsulat w Lyonie od kilkunastu lat ma Ewę. Ekipy się zmieniają, konsulowie przyjeżdżają i wyjeżdżają. Teraz jest  wicekonsul Marta B., a jeszcze do niedawna była Maria. Ważne, że Ewa tam trwa.

Postanowiłam dojść do końca alejki i powoli kierować się w stronę parkingu. Jedyną zdobyczą tego ranka był stary, miedziany świecznik, z którego byłam bardzo zadowolona. Ponownie zadzwonił telefon. Tym razem to nie był telegraf. Chwilę po zakończeniu rozmowy próbowałam ułożyć sobie wszystko w logiczną całość. Do licha! Co prawie dziewięćdziesięcioletni człowiek robił sam na jachcie na morzu? Ludzie w tym wieku powinni w bamboszach spokojnie oglądać seriale w cieple domowego ogniska, a nie rozbijać się na morzu tysiące kilometrów od domu. Bardzo znany polski żeglarz, Henryk Widera samotnie opłynął Europę. Ale ja nic nie wiem o żeglarstwie! Umiem pływać, ale nie wchodzę do wody, jeśli jej temperatura jest niższa niż 24°C. Gra na skrzypcach? Zasnął za sterem płynąc z Korsyki. Rozbił się wczoraj późnym popołudniem. Schronienia udzielił mu jakiś Francuz. Resztę szczegółów miałam dostać za chwilę smsem. O dziwo, bez problemu udało mi się znaleźć mój samochód wśród setek innych, stojących na parkingu, na którym jedynym drogowskazem jest azymut. Odnalezienie samochodu w tej dżungli to jedno, a wyjazd z niej tuż przed południem to nie lada wyczyn. Postanowiłam nie tracić czasu i wykonać kilka telefonów, czekając w niekończącym się korku.

Najpierw zadzwoniłam do Albina, wyjaśniając krótko sytuację i informując, że będziemy mieli na kilka dni niespodziewanego gościa. Oczywiście nie było najmniejszego problemu, mimo że do środy gościliśmy jeszcze  Kubę i Danuśkę. Kiedy dzwoniłam do koleżanki, informując ją, że z dzisiejszej kawy nici, przyszedł sms. Przeczytałam go pospiesznie, a nie mogąc znaleźć najmniejszego skrawka papieru, zanotowałam, jak za szkolnych czasów, na dłoni numer telefonu do Daniela D., który zaopiekował się naszym rozbitkiem. Później przeczytałam w Internecie kilka informacji dotyczących pana Henryka. Emerytowany skrzypek Filharmonii Szczecińskiej. To już zabrzmiało przyjaźniej, stąd pewnie też nazwa jachtu Gawot. Skrzypek na jachcie…

Wreszcie wyjechałam z parkingu! Po kilkunastu minutach minęłam rondo, przy którym zgodnie z moimi przewidywaniami i tym razem stała drogówka. Chciałam zminimalizować ryzyko (w samochodzie nie mam zestawu głośnomówiącego, tylko słuchawkę bezprzewodową, która nie jest już niestety dozwolona). Muszę koniecznie zapuścić sobie dłuższe włosy, wtedy nie będzie jej widać. Minąwszy punkt kontrolny, wystukałam numer telefonu Daniela. Byłam trochę skrępowana, że dzwonię w takim momencie, ale przecież sytuacja była naprawdę wyjątkowa. Na południu Francji zakłócanie spokoju podczas posiłku graniczy ze świętokradztwem. Wbrew moim obawom głos w słuchawce wcale nie był poirytowany i należał do sympatycznego gościa z poczuciem humoru. Przyjął na noc nieznajomego obcokrajowca, wykupił mu leki, a na pytanie, jaką kwotę mam przygotować, aby pokryć wydatki poniesione w związku z moim rodakiem, odpowiedział: „Nie ma o czym mówić! To normalne! W życiu trzeba sobie pomagać”. Na pewno nie jest stąd. Bez dodatkowych testów kwalifikacyjnych umieściłam go w kategorii „Dobry człowiek”. Umówiliśmy się, że przyjadę, jak tylko będę mogła, czyli zaraz, a ściślej mówiąc, licząc czas przejazdu, za godzinę. Co i tak tutaj oznacza „zaraz”.

Postanowiłam wpaść do domu i wziąć cokolwiek, żeby nie zawitać do obcych ludzi z pustymi rękami, tym bardziej, że ich postawa wobec Pana Henryka i fakt spontanicznego zaproszenia mnie na obiad, to raczej rzecz rzadko spotykana wśród tubylców. Na pewno nie są stąd! Wahałam się pomiędzy butelką szampana i butelką dobrego Bourgogne. W końcu wzięłam obie. A niech wiedzą, że Polacy też swój honor mają.

Po drodze powtarzałam nazwisko, którego jakoś nie mogłam zapamiętać. Przekręciłam je w rozmowie telefonicznej z wicekonsul. „Nie Wadera, tylko Widera”... Powiem: „panie Henryku”, będzie prościej. A może nie wypada? Taki znany człowiek…

Przy pomocy nawigacji bez problemu trafiłam pod wskazany adres. W bramie wjazdowej małego zamkniętego osiedla przywitał mnie Daniel. Zapewne trochę się niecierpliwili, bo dochodziła już trzynasta trzydzieści (czas kiedy statystyczny południowiec udaje się na sjestę).

Na leżaku przed domem dostrzegłam lekko skuloną, drobną postać, wygrzewającą się w promieniach południowego słońca. Podeszłam bliżej. Zobaczyłam ogorzałą, pooraną zmarszczkami twarz, która kontrastowała mocno z białą brodą i rozwichrzoną czupryną tego samego koloru. O rany! To ten sławny żeglarz?! Jak on sobie radzi na morzu z jachtem!? Na słowa powitania w ojczystym języku zerwał się z leżaka, widocznie zaskoczony. Jego twarz wyraźnie się rozpromieniła.

Podczas obiadu rozmawialiśmy przede wszystkim o wypadku. Gospodarze dopytywali się o szczegóły. Z moją pomocą mogli wymienić i uzupełnić informacje. Od wczoraj porozumiewali się trochę na migi, trochę po niemiecku.

Pan Widera wypłynął z Saint Tropez z zamiarem doprowadzenia jachtu do portu w Marsylii, gdzie miał go wyslipować i pozostawić na parkingu na zimę. Tego sobotniego popołudnia włączył automatycznego pilota. Wpłynął pomiędzy wyspy Ricarda, czyli pomiędzy Bendor i Les Embiez. Pogoda była idealna. Poddał się łagodnemu kołysaniu na falach, otulony promieniami słońca. Z drzemki wyrwał go wstrząs. Zorientował się, że uderzył w ledwie widoczną skałkę wystającą z wody. Była oznakowana, ale automatyczny pilot musiał zboczyć z kursu. Jacht zaczął nabierać wody. Pomimo kilku prób uruchomienia, pompa wypompowującą wodę jak na złość nie zadziałała. Nadał przez radio sygnał „mayday”. Ktoś odpowiedział po francusku. Nic nie rozumiał i nie odniósł wrażenia, że został zrozumiany. Kilku przepływającym jednostkom sygnalizował ręcznie swoją dramatyczną sytuację, ale nikt nie reagował. Podjął (jak mu się wydawało) najbardziej logiczną decyzję - na pełnej mocy silnika próbował dopłynąć do najbliższego brzegu. Zastanawiał się, czy w tej sytuacji Gawot zdoła pokonać te pięć, siedem mil.

Daniel i Pierre byli najbliższymi sąsiadami. Mieszkali na tym samym maleńkim, liczącym zaledwie kilka domów zamkniętym osiedlu, położonym na wysokim urwisku, z którego rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok na morze i wyspy Ricarda. Tego sobotniego wieczoru sąsiedzi umówili się na lampkę wina na plaży, na której kilka godzin wcześniej byli świadkami akcji ratunkowej polskiego jachtu. Kiedy tam dotarli, kompletnie zaskoczył ich widok człowieka siedzącego na skałach, owiniętego kocem termicznym. Nie mogli uwierzyć własnym oczom! Służby ratownicze zostawiły starszego człowieka samego, bez picia, bez jedzenia, w kąpielówkach z kawałkiem „pazłotka” na plecach!

Po obiedzie Daniel przekazał mi leki, skrzypce, dokumenty i kilka przedmiotów osobistych, które udało się uratować z jachtu oraz sporą torbę z rzeczami dla Pana Henryka, którą przygotowała żona Daniela. Na odchodne, mimo oporów ze strony Pana Henryka, wcisnęła mu do kieszeni kilka groszy. Teraz już wiedziałam, że oni nie są stąd. Daniel następnego dnia wylatywał do Szwajcarii w związku ze swoją pracą, ale prosił, żeby informować go na bieżąco o wszystkim, co dotyczy sprawy. Wracał pod koniec tygodnia.

Droga do domu minęła nam szybko na miłej rozmowie. Pana Henryka przemianowałam na Pana Henia. Tak więc uprzedziłam Pana Henia, że w pokoju gościnnym do środy mamy dwoje młodych ludzi i zapytałam czy zgodzi się przenocować w salonie.

Powiedział, że nie ma dużych wymagań i że na pewno będzie mu u nas dobrze. Ucieszyłam się z takiej odpowiedzi, bo czułam się za niego odpowiedzialna. Ulokowałam Pana Henia w salonie. Tylko do środy.

Poniedziałek 16.10.2017

Zaraz po śniadaniu zadzwoniłam do kapitanatu w Bandol z zapytaniem o możliwość przyjęcia Gawota. Było wolne miejsce od następnego dnia. Szybko wyszukałam w Internecie firmy zajmujące się ratownictwem morskim i holowaniem jednostek. Przeżyłam prawdziwy szok, gdy dowiedziałam się, że ceny tej usługi wahają się od trzech do nawet siedmiu tysięcy euro. To jakaś farsa! Próbowałam dodzwonić się do Warty. Nastąpił niekończący się czas oczekiwania przy wtórze muzyki wątpliwej jakości, która po piętnastu minutach zaczyna być drażniąca, a po trzydziestu doprowadza do obłędu. Nie wiem czy jeden numer kontaktowy z działem likwidacji szkód na cały kraj to dobre rozwiązanie. Wreszcie u kresu wytrzymałości zadzwoniłam do zupełnie innego działu, a usłyszawszy ludzki głos zamiast głosu automatu, przedstawiłam szybko swój problem, a raczej problem Pana Henia. Bardzo grzecznie poinformowano mnie, że to nie jest właściwy numer, ale równocześnie nie odłożono słuchawki, tylko połączono mnie z odpowiednią osobą. Przekazałam dane kontaktowe oficera policji prowadzącego sprawę, kapitanatu i najtańszej firmy, która mogłaby zająć się holowaniem jachtu do portu w Bandol. Uprzejma pani poinformowała mnie, że polisa będzie zweryfikowana i Warta podejmie odpowiednie działania.

Usiedliśmy z panem Heniem w jadalni, zrobiłam herbatę i ukroiłam po kawałku sernika domowej roboty. Dobrze trafiłam, to było jego ulubione ciasto. Cieszyłam się, że mu smakuje. Zaczął opowiadać o swoim dzieciństwie, o okresie II wojny światowej, o liceum, o tym, że uczył się z Wojciechem Kilarem i Adamem Harasiewiczem. Mogłabym słuchać bez końca takich opowieści.

Naszą rozmowę przerwał natarczywy dźwięk telefonu. Pani Aleksandra z Warty grzecznie poinformowała mnie, że jest jej bardzo przykro, ale jacht nie jest ubezpieczony na wody Morza Śródziemnego, a tylko i wyłącznie na wody śródlądowe RP i wody Bałtyku. W związku z powyższym Towarzystwo Ubezpieczeniowe odmawia przyjęcia odpowiedzialności za szkodę przedmiotową. Nie mogłam w to uwierzyć! Powiedziałam, że jest to niemożliwe, ponieważ jacht od lat stacjonuje na wodach Morza Śródziemnego, więc jak można było ubezpieczyć go tylko na Bałtyk i  wody śródlądowe RP! Poprosiłam o przesłanie mi kopii wniosku ubezpieczenia. Asekuracyjnie napisałam maila do Pani wicekonsul i poinformowałam o napotkanym problemie.

Byłam wściekła. Nie musiałam nic mówić, Pan Henio słyszał całą rozmowę i widziałam jak zmienił się jego wyraz twarzy. Sprawa była jasna. Ubezpieczalnia nie pokrywa kosztów. Zatrudnili jakiegoś bałwana, który jacht stojący na Morzu Śródziemnym ubezpieczył na wody Bałtyku. No, ale teraz to musztarda po obiedzie, a poza tym z ubezpieczalniami nikt nie wygrywa. Nie było nam do śmiechu. Jakby tego było mało, zadzwonili do mnie z SN SM (służby ratownictwa morskiego) z zapytaniem, czy ubezpieczalnia rozpoczęła już procedurę i kiedy zostanie zabrany jacht, ponieważ pogoda się zmienia i pod koniec tygodnia będzie sztorm. Oczywiście, nie wspomniałam słowem o tym, że nie ma żadnego ubezpieczenia, bo zrobiłoby się niepotrzebne zamieszanie przed czasem. Za wszelką cenę chciano mi przypiąć identyfikator z napisem „osoba odpowiedzialna”, ale wszędzie grzecznie odpowiadałam, że jestem tylko tłumaczem. Należało szybko podjąć decyzję, co dalej z Gawotem?

Włos zjeżył mi się na głowie, ale nie był to czas na panikowanie. Pan Henio stwierdził, że jeśli zorganizujemy pompę, trzy-cztery osoby i jakiś większy ponton z silnikiem, to sobie poradzimy. Nurkowie ze służby ratowniczej robili oględziny pod wodą i stwierdzili, że jest tylko jedna niewielka dziura na dziobie, poniżej linii wody. Trzeba go ratować! Za wszelką cenę! Dochodziła jedenasta. Zadzwoniłam do Albina. Sytuacja wymagała natychmiastowego działania! W ciągu dwudziestu minut był w domu. Przeprowadziliśmy „naradę wojenną” i ustaliliśmy zakres działań.

Napisałam do Daniela  prośbę o umożliwienie dostępu do plaży. Po dziesięciu minutach przesłał mi numer Pierre’a, z którym od razu się skontaktowałam i powiedziałam bez ogródek, że będziemy sami próbowali coś zrobić, bo najbliższy możliwy termin grupy interwencyjnej to czwartek rano, a pogoda może się zmienić z dnia na dzień.

Jedyną znaną nam osobą posiadającą wodnego konia pociągowego był Fabrice, kolega z którym kiedyś pracowaliśmy, ale którego nie widzieliśmy od prawie roku. Po wymianie obowiązujących we Francji, kompletnie nic nie znaczących formułek grzecznościowych, przeszłam od razu do konkretów. Pokrótce nakreśliłam historię wypadku i pomysł akcji ratunkowej. Ku mojemu zdziwieniu i radości, Fabrice bez zbędnych dyskusji zgodził się nam pomóc.

Z niecierpliwością czekaliśmy na telefon od Michała, który miał sprawdzić czy generator, którego nie używał od dłuższego czasu działa. Stasiu i Sławek czekali w pogotowiu na nasz sygnał.

Nie było czasu na jedzenie obiadu. W pośpiechu zrobiłam po kanapce, wzięłam paczkę herbatników, parę jabłek i wodę. Najpierw pojechaliśmy odebrać pompę od Moniki i Freda. Czułam się pewniej, wiedząc, że mamy przyjaciół, na których możemy liczyć. Następnie zajechaliśmy do Michała, który bezskutecznie próbował odpalić generator duszący się i parskający nawet po wymianie świecy. Nie mieliśmy wyjścia. Kupiliśmy nowy. Przyda się później w firmie. Stasiu i Sławek dołączyli po drodze.

W otwartej bramie czekał na nas Pierre, sąsiad Daniela. Wskazał nam małe metalowe drzwi prowadzące na plażę i wręczył klucz. Za drzwiami było wąskie przejście długości około stu metrów, schodzące w dół pomiędzy dwoma wysokimi murami. Za zakrętem schody, mnóstwo schodów wśród skał i sosen. Po chwili ukazał się naszym oczom zapierający dech w piersi widok na maleńką, urokliwą zatoczkę otuloną szczelnie dookoła wysokimi skałami. Były tylko dwie możliwości, aby dostać się na tę plażę – statkiem od strony morza lub piechotą niekończącymi się, stromymi schodami. Na wodzie poruszał się Gawot, jakby tańcząc na nasze przywitanie. Przycumowany pomiędzy dwiema skałkami, dumnie prężył maszt.

Pełni zapału i w pośpiechu zaczęliśmy przygotowywać sprzęt do pracy, ponieważ zegar wybił już czternastą. Nie lada wyczynem okazało się odpalenie generatora, mimo że - jak poinformował nas sprzedawca - sklep sprawdza sprzęt, zanim wystawi go na półki. Chłopaki uwijali się jak mogli, ale ani dno wyścielone kamieniami i głazami różnej wielkości, ani kamienista plaża nie ułatwiały zadania. Bez przerwy trzeba było uważać, żeby się nie poślizgnąć albo żeby noga nie uwięzła pomiędzy kamieniami. Pojawił się Pierre. W końcu uporaliśmy się wspólnymi siłami i z generatorem, i z pompą. Patrzyliśmy wszyscy z ogromną nadzieją na strugę wody wylewającą się przy pomocy gumowego węża z jachtu do morza. Od razu zorientowaliśmy się, że to za mało. Pierre okazał się nie tylko bardzo miłym, ale też uczynnym człowiekiem. Pojawił się po kilkunastu minutach z drugą pompą. Dwie pompy dla tego małego generatora okazały się zbyt dużym obciążeniem, słabł i przygasał. Czy to błękitne niebo sprzysięgło się przeciwko nam?

Chłopaki, zdyszani, po raz kolejny pokonywali niezliczone schody w górę i w dół, montując prowizoryczne doprowadzenie prądu za pomocą kilku połączonych przedłużaczy. Wreszcie ruszyły obie pompy! Niestety, co rusz któraś przytykała się, napotykając na swoim wdechu papiery i części garderoby. Wewnątrz Gawota było już sporo wody. Musieliśmy maksymalnie go odciążyć, dlatego zdjęliśmy żagle i zaczęliśmy wynosić to co udało się wyłowić.

Przypłynął Fabrice z jakimś kolegą. Za poradą Pierre’a trzymał się w pewnej odległości od brzegu. Pierre dobrze wiedział, gdzie chowają się zdradliwe podwodne skały czyhające na nieświadomych lub nieostrożnych żeglarzy. Ponieważ pracujące pompy zagłuszały nasze głosy, komunikowaliśmy się przez telefon komórkowy.

Jeszcze kilka godzin wcześniej Pan Henio pełen entuzjazmu żwawo przemieszczał się po plaży, doradzał, wspierał, starał się pomóc, wszędzie było go pełno, a teraz siedział na kamieniach wśród porozrzucanych, ociekających wodą rzeczy, cichy, zamyślony i kompletnie wypompowany. Teraz naprawdę przywodził na myśl rozbitka.

Nie mogliśmy wypompować wody. Przybywało jej tyle samo, ile wypompowywały pompy. Trzeba było za wszelką cenę załatać dziurę! Nie mieliśmy żadnych potrzebnych materiałów. Byliśmy źle przygotowani, bo byliśmy tylko grupą wolontariuszy, nie mających żadnego doświadczenia w tej dziedzinie.

Dzień chylił się ku końcowi. Musieliśmy, niestety przerwać akcję. Umówiliśmy się z Pierre’em na telefon o 21.00, aby każde z nas przemyślało, co możemy zrobić lepiej jutro. Zadzwoniłam do Fabrice’a i powiedziałam, że dziś już nic z tego nie będzie. Będziemy próbować jutro! Dam mu znać, o której będzie potrzebny.

Kiedy dotarliśmy do samochodu powoli zapadał zmrok. Dopiero teraz poczułam głód i przypomniało mi się, że nikt z nas nie jadł obiadu.

W samochodzie starałam się ze wszystkich sił pocieszyć przygaszonego Pana Henia. „Jutro się uda!” – mówiłam to z tak wielkim przekonaniem, że sama byłam gotowa uwierzyć. Tym razem nie miałam dobrego przeczucia, ale nie chciałam nikogo zniechęcać. Trzeba próbować! Trzeba myśleć pozytywnie, to nadzieja umiera ostatnia...

Ledwie wróciliśmy do domu, zadzwoniła Monika z wiadomością, że Fred może jutro urwać się z pracy i przyjedzie nam pomóc. Monika i Fred (a właściwie Frédéric), to nasi sąsiedzi i przyjaciele. Fred wiele lat pływał na żaglowcach i jego doświadczenie oraz życiowa zaradność mogły okazać się nieocenione. Trochę poprawił mi się humor.

Po kolacji, w rozmowie z Pierre’em, ustaliliśmy program na kolejny dzień akcji. On też miał kogoś do pomocy. Załatwił sprzęt do nurkowania, aby można było lepiej ocenić sytuację pod wodą. Umówiliśmy się na dziesiątą rano. Przedtem mieliśmy zajechać do sklepu specjalistycznego, aby kupić matę szklaną, żywicę i ewentualnie wszystkie inne specyfiki, których nie znamy, a które poleciłby nam sprzedawca w takiej sytuacji.

Tego wieczoru nie mogłam zasnąć. Leżałam w ciemności i myślałam o tej dramatycznej sytuacji, w jakiej znalazł się Pan Henio. Był jak żywcem wyjęty z Hemingway’owskiego opowiadania „Stary człowiek i morze”. Stary Santiago, człowiek zdeterminowany, zdolny zrobić wszystko, wiek nie był dla niego żadną przeszkodą. I Pan Henio, nasz polski Santiago. Właśnie tak! Wiedziałam, że i on nie może zasnąć pogrążony w myślach o swoim Gawocie.

Wtorek 17.10.2017

Weszłam do salonu. Przez chwilę wsłuchiwałam się w nierównomierny oddech dochodzący spod kołdry, którą Pan Henio naciągnął na głowę. Wiedziałam że już nie śpi.

Bez pośpiechu jedliśmy śniadanie kompletnie zaabsorbowani dyskusją o czekającym nas dniu, sklep otwierali dopiero od dziewiątej trzydzieści.

Na plaży czekali już Pierre i Sebastien, ubrani w pianki do nurkowania. Woda o tej porze roku bywa jeszcze ciepła, ale na myśl o przebywaniu w niej przez cały dzień, robiło się trochę nieprzyjemnie. Na kamieniste dno chłopaki też znaleźli sposób, po prostu każdy z nich poświęcił parę starych adidasów aby chronić stopy.

Dołączył do nas Fred. Przejrzeliśmy materiały zakupione do reperacji. Było tego dużo, ale po pierwsze nie wiedzieliśmy, co naprawdę będzie nam potrzebne, a po drugie to co zostanie, zawsze można będzie zwrócić do sklepu. Wyglądało na to, że dziś byliśmy zdecydowanie dużo lepiej przygotowani. Nim zabraliśmy się na dobre do pracy, pojawił się jakiś nieznajomy mężczyzna z wiadomością, że reprezentuje rybaków z małej wioski obok. Usłyszeli o wypadku i oddają do naszej dyspozycji kutry rybackie, które będą mogły pociągnąć Gawota. Czekają na nasz znak.

Słońce mocno przygrzewało. Na niebie nie było ani jednej chmurki, która skalałaby jego lazur. Gdyby nie zadanie, które nas czekało, można byłoby powiedzieć, że grono znajomych spotkało się na plaży, aby spędzić razem wakacyjny dzień. 

Odbyliśmy krótką naradę strategiczną, po czym przystąpiliśmy do pracy. Podzieliliśmy się na dwie grupy: Pierre, Fred, Albin i Sebastien mieli zlokalizować i naprawić uszkodzenie. Sławek, Stasiu i ja mieliśmy wynieść z Gawota wszystko, co się dało wynieść i prowizorycznie zdemontować to, co dało się zdemontować. Musieliśmy jeszcze bardziej go odciążyć, aby można było uzyskać maksymalne wynurzenie i przepchnąć przez nieprzychylne pasmo podwodnych skał, których topografię Pierre znał na pamięć. Kiedy go przepchniemy, na pokładzie ustawimy generator prądu, pod który podłączymy pompę, a kutry pociągną go do portu w Bandol. Port nie może odmówić przyjęcia uszkodzonego statku. Nowa nadzieja wstąpiła w nasze serca.

Mimo, że woda sięgała zaledwie pasa, Sebastien zanurzył się z butlą, aby swobodnie dokonać oględzin zanurzonej części kadłuba. Trwaliśmy w napięciu dłuższą chwilę. Kiedy się wreszcie wynurzył, jego gesty mówiły bardzo wiele. Mieliśmy nie jedno, ale dwa uszkodzenia! Pierwsze na dziobie, niewielkie, o którym wiedzieliśmy. Drugie dużo większe, na sterburcie, bardzo nisko. Postanowiliśmy działać. Jedyną osobą sceptycznie nastawioną był Sebastien. Irytują mnie ludzie, którzy notorycznie powtarzają „To się nie uda”. Wprowadzają niepotrzebny niepokój.

Poluzowaliśmy cumy, a zaczepiwszy linę za główny maszt, wspólnymi siłami położyliśmy Gawota na bakburcie na tyle, na ile się dało.

Uszkodzenie było bardzo duże, czterdzieści na dziesięć. Zastanawialiśmy się, czy mata szklana w tym wypadku wystarczy.

Zdecydowaliśmy wykorzystać coś, co przypominało kawałek sklejki, a co jeszcze kilka dni temu było integralną częścią jachtu, jako „kompres”, a następnie uszczelnić dookoła przy pomocy maty szklanej i żywicy. „Kompres” należało przykręcić do burty, ale nikt z nas nie pomyślał po pierwsze, że burta jachtu może być tak twardym materiałem, a po drugie część tej operacji należało wykonać pod wodą.

W tym samym czasie druga ekipa usuwała z jachtu wszystko co tylko było możliwe. Plaża zapełniała się najróżniejszymi przedmiotami codziennego użytku, rzeczami osobistymi i sprzętem coraz bardziej upodabniając się do pola bitwy.

Przed samym południem zaprowadziłam Pana Henia do domu Daniela, żeby odpoczął, bo słońce dawało się mocno we znaki. Miał możliwość obserwowania całej akcji z góry, z ogrodu. Oponował, ale w końcu przekonałam go, że tutaj i tak niewiele może pomóc. Tak było dla niego lepiej.

Shirley, córka Daniela, poprzedniego dnia zaproponowała, że zajmie się piknikiem dla całej ekipy. To naprawdę wspaniała rodzina. Pomogłam jej zanieść wszystko na plażę. Jeszcze nigdy nie widziałam takiego lunchu, odkąd jestem we Francji. Zazwyczaj nawet w wielkim pośpiechu trwa to określony czas. Tutaj nawet nikt nie usiadł. Każdy skubnął po kawałku bagietki, wędliny lub sera i tyle ich było widać. Czas naglił.

Chłopakom wreszcie udało się przykręcić „kompres”, po czym zabrali się za uszczelnianie. Sebastien, nadal z butlą, próbował uszczelnić uszkodzenie od wewnętrznej strony. Sławek i Stasiu pilnowali prawidłowego funkcjonowania pomp, które bez przerwy pracowały.

Widziałam Pana Henia wysoko na klifie. Jedną ręką przesłaniając sobie oczy od słońca, a drugą przytrzymując ogrodzenia, patrzył na nas wytrwale z góry.

Uszczelnienie było wreszcie gotowe. Postawiliśmy Gawota w pionie. Sebastien wykrył jeszcze jedno niewielkie uszkodzenie, tym razem na rufie. Najprawdopodobniej, uszkodzenie to powstało w wyniku złego zabezpieczenia zacumowanego jachtu, który przy fali obijał się o skałę. Pierre i Fred pracowali przy dnie, aby zakleić silikonem do prac pod wodą uszkodzenie na dziobie. Ta operacja nie trwała zbyt długo, po kilkunastu minutach przeszli na rufę. Jeszcze pół godziny i wyszli na brzeg. Obie pompy pracowały bez ustanku, a my nie rozumieliśmy dlaczego tak niewiele ubywa wody. Coś poszło nie tak, jak przewidywaliśmy. Myśleliśmy, że może uszczelnienie puściło. Chłopaki ponownie weszli we czterech do wody, aby przeprowadzić kolejne oględziny.

Pierwszy wynurzył się Sebastien, a chwilę po nim pozostali. Sebastien wyszedł z wody, podniósł swój plecak i syknąwszy „to już koniec”, tak jak stał, ociekający wodą, nie oglądając się na nikogo, zaczął wspinać się po schodach. Zamarłam z przerażenia, patrząc jak pozostali trzej nurkowie wychodzą z wody, ociągając się. Było jeszcze jedno uszkodzenie. Na bakburcie. Bardzo duże. Tak duże, jak to pierwsze, a może nawet większe. To już koniec, nic już nie mogliśmy zrobić.  Słońce nieubłagalnie zbliżało się do horyzontu, nie dysponowaliśmy czasem, nie mieliśmy więcej epoxy... Na zmęczonych twarzach rysowało się ogromne przygnębienie, wręcz frustracja. Zastanawialiśmy się, czy możliwe było niezauważenie tego uszkodzenia podczas pierwszych oględzin, czy było ono raczej wynikiem manewrów, jakie wykonywaliśmy, aby przechylić jacht? To ta plaża pokonała nas i Gawota...

Spojrzałam na górę na klif. Pana Henia tam nie było. Chłopaki zaczęli zbierać sprzęt. Bezsilność mieszała się z rozgoryczeniem.

Zadawałam sobie pytanie, dlaczego wtedy, w sobotę, kiedy ratownicy zanurkowali, aby sprawdzić stan jachtu i znaleźli tylko jedno małe uszkodzenia na dziobie, nikt nie pomyślał, aby zamontować pompę i odholować Gawota do najbliższego portu? Zamiast tego zepchnięto go tutaj! Przecież służby ratownicze musiały wiedzieć że ta zatoczka to pułapka, że dookoła są niebezpieczne skały! Może tak było prościej, prywatna plaża, problem mieszkańców…

Na placu boju została nas już tylko czwórka: Albin, Stasiu, Sławek i ja. Znowu zerknęłam na klif, na którym nikogo nie zauważyłam. Poprosiłam Albina, żeby ściągnął banderę. Staliśmy na brzegu jak wierna załoga, patrząc na ostatni akt dramatu. To już naprawdę koniec. 

Wejście po schodach zabrało mi więcej czasu niż zwykle. Przytłoczona ciężarem odpowiedzialności przekazania tej dramatycznej wiadomości i bandery Panu Heniowi, wlokłam nogę za nogą.

Weszłam do ogrodu Daniela. W głębi, tuż przy punkcie obserwacyjnym, dostrzegłam kapitana Widerę. Drobny, dumnie wyprostowany mimo wieku, opierał się o barierkę. Stał tam nieruchomo, patrząc na morze. Podeszłam bliżej. Na odgłos kroków odwrócił się w moją stronę. Nie byłam w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa i z ogromnym trudem powstrzymywałam się od płaczu. Na wyciągniętych dłoniach podałam mu starganą nieco wiatrem, zwiniętą banderę. Przytulił ją do piersi i ledwie słyszalnym głosem wyszeptał: „Nic nie dało się już zrobić. Takie życie. Takie już życie.”

Słońce prawie dotykało linii horyzontu.

- Wracajmy Panie Heniu do domu.

Samochód ruszył. Teraz już nie mogłam, a może i nie chciałam dłużej powstrzymywać łez niemocy, które jak groch spływały mi po twarzy. Patrzyłam prosto przed siebie, ale i tak wiedziałam, że Albin spoglądał na mnie ze współczuciem, bez odrobiny kpiny. Przez resztę drogi nikt z nas już się więcej nie odzywał.

W rozmowie telefonicznej z Danielem zobowiązałam się, że następnego dnia posprzątamy plażę jak należy. Przed nami pojawił się kolejny problem wymagający natychmiastowego rozwiązania. Kapitaneria Bandol przesłała nam prognozę pogody. Nadchodził spory sztorm przewidywany na sobotę po południu.

cdn.