MOŻEMY BAWIĆ SIĘ W DOWOLNYM GRONIE
z dnia: 2017-11-16
Oprócz miłości dziadka do wnucząt – na tym świecie nie ma nic za darmo. Dziadkowie nie mają złudzeń. Nawet miłość rodzicielska ma w podtekście nadzieję, że ktoś na starość się nimi zaopiekuje. Dlatego za każdym razem kiedy słyszę, że o działaniach w trosce o bezpieczeństwo – węszę podstęp. Dziś w telewizorze była mowa o mnie. To znaczy, że władze w trosce o bezpieczeństwo chcą mnie badać medycznie i egzaminować corocznie abym zachował moje prawo jazdy samochodowe i motocyklowe. Jako że jestem w wieku 80+. Gdyby to była propozycja uczciwa to odwołałaby się do statystyk policyjnych – ile to wypadków powodują staruszkowie. No i co by się okazało, że przytłaczającą ilość wypadków powodują faceci między 20 i 30 rokiem życia. Bardzo, bardzo często w samochodach marki BMW. A wypadkowość staruszków – wartości śladowe, poniżej widełek błędu statystycznego.
Andrzej Colonel Remiszewski pisze o zabawach w dowolnie wybranym towarzystwie, czyli o patentach żeglarskich. Metodologia projektu drenażu identyczna. Liberatorów, wbrew przyprawianej gębie, interesuje poziom kwalifikacji żeglarskich własnych i osób ich otaczających. Tyle, że martwi ich także sprowadzanie edukacji do zaliczenia minimum obowiązkowego "na patent". To nie jest ta droga. Nieskromnie przypomnę, że w moich książeczkach zawarta jest także (przemycona prawie jawnie) spora dawka praktycznej wiedzy.
Colonel w ślad za Gienią chciałby zobaczyć "kanon", słusznie jednak wątpi w realność znalezienia kogoś, kto go opracuje. Z tego konfitur nie ma.
A może obaj zastanowicie się PO CO?
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
--------------------------------------
Powiedzmy: niemal w gronie dowolnym, bo zdarzają się z rzadka osobnicy, z którymi bawić się nie chcę. Mam nadzieję, że Eugeniusz Moczydłowski nigdy do nich należeć nie będzie. I to pomimo, iż czuje się pozbawiony motywacji i pisze „dalej bawcie się już beze mnie” (http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3264&page=0 ):
„Teraz odrobinę prywaty – pośród licznych kwestyj, które mi flaki wypruwają na żywca jest na poczesnym miejscu polski system edukacyjny. Nie tylko w żeglarstwie, niemal w każdej dziedzinie, gdzie rodacy się uczą czegokolwiek. PPZE – polska podstawowa zasada edukacyjna polega na tym, że uczymy czegośtam w szkole, na uczelni, kursie prawa jazdy i żeglarskim, a na egzaminie trzeba wykazać, że uczniowie to głąby i idioci. Nikomu nie przeszkadza fakt, że skoro po kursie egzaminu nie zdaje więcej niż parę procent kursantów, należałoby wymienić natychmiast wszystkich nauczycieli, bo nie mają pojęcia o nauczaniu. W klasie mojego chłopaka nauczyciel „podwyższa poziom szkoły” stawiając za każdym razem 30 pał na 32 uczniów. Znajomy kapitan z trzydniowego kursu radiotelefonicznego wrócił bez zdanego egzaminu, bo „zagięli” go na regulaminach. Często porównuje się w dyskusjach patenty żeglarskie i prawa jazdy. Czy zwróciłeś Szanowny uwagę, że dzieci i blondynki zdają przeważnie za pierwszym razem egzamin teoretyczny na prawo jazdy od kiedy opracowano 600 pytań, z których chyba 20 jest losowanych na egzaminie? Na praktycznym – jest po staremu – zdaje się za wziątkę lub za piątym razem. Skoro poza żeglarskimi strukturami oficjalnymi jest tylu fachowców, to proszę o opracowanie iluśtam pytań, które musi znać a. żeglarz, b. kapitan. Z podaniem uzasadnienia merytorycznego i źródeł. A także propozycje zmiany zakresu kompetencji. Z dobrą argumentacją. Takie dokumenty to jest coś! Trzeba zdefiniować wymagania i podać je w formie najmniej dyskusyjnej. To także jest wyzwanie intelektualne: jaki zakres wiedzy i sztuki żeglarskiej jest naprawdę konieczny. W towarzystwie żeglarskim poglądy oscylują tu przecież od całkowitej wolności po edukację żeglarzy na poziomie absolwentów Akademii Morskich. Wokół takich i lepszych projektów niech się więc gromadzi energia młodych, zdolnych, bywałych i oczytanych, a nie wokół opowieści czym jest albo czym nie jest PZŻ i jego ludzie. I to by było na tyle. Z góry proszę o wybaczenie, jeśli nie znajdę już motywacji by coś jeszcze rzeźbić w tym temacie. Dalej bawcie się już beze mnie!”
Słowa „prywata” w ogóle w tym miejscu nie rozumiem. Cały ten akapit jest dla mnie jak najbardziej pro publico bono! A ze względu na wagę sprawy uznałem za niezbędne poświęcić jej odrębny tekst.
Zacznę od warunków brzegowych.
Pierwsza kwestia to historia. Programy szkolenia żeglarskiego w PZŻ miały swoją długoletnią historię, sięgającą jeszcze czasów międzywojennych. Rodziły się w strukturach organizacyjnych i intelektualnych związanych z flotami wojennymi oraz organizacjami masowymi, gdzie żeglarstwo postrzegano jako jedno z narzędzi wychowywania „kadr morskich”. Nie był to chyba żaden ewenement, nie znam zagranicznych realiów z międzywojnia, lecz podejrzewam, że mieliśmy całkiem mocne wzory w Niemczech, Włoszech, a może i w zachodnich demokracjach.
W peerelu, gdzie wszystkie aktywności ludzkie musiały być regulowane i nadawane przez Państwo, a dokładniej jego „kierowniczą siłę”, realnym sukcesem było przejęcie po 1956 roku przez Związek roli „władzy żeglarskiej”, bez tego mogło by się okazać, że na przykład programy szkolenia i wymagania tworzy jakiś sekretarz Kłonica, czy inny, prosto z pegieeru. To przejęcie stworzyło alibi wobec władzy politycznej i bezpieki i dało żeglarzom szansę żeglowania. Nie we wszystkich demoludach takie szanse były.
Ceną, mam wrażenie, że ochoczo płaconą przez działaczy, którzy byli w ten sposób jeszcze ważniejsi, było utrzymanie kapralsko-flotowego systemu zwyczajów, regulaminów oraz programów szkolenia. Wraz z erozją ustroju erodowały i one. Oczywiście, oznaczało to erodowanie w sposób pogarszający jakość na przykład systemu stopni, tym bardziej, że zbiegło się z względnym umasowieniem żeglarstwa. Każda masowość łączy się z obniżeniem jakości, deprecjacją i większą możliwością zaistnienia patologii. Tyle w kwestii historii.
Druga kwestia jest jak najbardziej współczesna. Od czasu transformacji ustrojowej dominujące znaczenie uzyskało żeglarstwo przyjemnościowe, rekreacyjne, turystyczne. Z racji niskiego ciągle jeszcze poziomu zamożności oraz charakteru kraju, niekoniecznie jest to żeglowanie na „na własnym” ale praktycznie już zawsze „za własne”. Oznacza to, że wysoki wyczyn oraz żeglarstwo zawodowe, czy też quasi-zawodowe daleko różnią się od wcześniej wspomnianego żeglowania przyjemnościowego. Nie znaczy to, że zawodnik na Olimpiadzie albo kapitan „Pogorii” nie mają przyjemności z tego, co robią ale różnica jest dla każdego oczywista.
Co to oznacza?
Oznacza, że pływając na własnym majątku, z własną rodziną, na własne ryzyko, nie mam ochoty, by ktokolwiek mówił mi jak mam żyć i jak mam żeglować. Uważam się za odpowiedzialnego i chcę być wolny.
Oznacza, że będąc armatorem chcę powierzać mój jacht, mój majątek, temu do kogo mam zaufanie. Za peerelu, gdy powierzało się majątek uspołeczniony, dziś powiedzielibyśmy, publiczny, armator z definicji miał do tego, kto legitymował się właściwym papierem. Wartość tych papierów ulegała jednak nieustannej stopniowej deprecjacji i już 20 lat temu miałbym wątpliwości, czy nawet patent jachtowego kapitana żeglugi wielkiej jest wystarczający, by komuś oddać mój jacht. Mogę jacht powierzyć osobie bez stopnia, jeśli mam wiarę w jej kompetencje, nie mogę dowolnie wysoko opatentowanemu, jeśli tej wiary nie mam.
Pięknie Eugeniusz Moczydłowski opisuje mechanizm korupcyjny istniejący wszędzie tam, gdzie egzaminuje się dla uzyskania obowiązkowych uprawnień. To zjawisko jest trudne do uniknięcia w sytuacji, gdy taki egzamin „nie jest elitarny” – powtórzę: masowość ułatwia powstanie patologii, a przymus posiadania papieru powoduje popyt, na który odpowiada podaż.
Są dziedziny, w których trudno sobie wyobrazić inne rozwiązania, niż państwowe uprawnienia, choćby podane przez Gienię jako przykłady ruch drogowy i szkolnictwo. Nie widzę jednak takiej potrzeby, co więcej, nie widzę sensu, w istnieniu obowiązkowych świadectw, czyli patentów dla żeglarzy rekreacyjnych. W moich oczach dużo większą wartość miałyby dobrowolne świadectwa potwierdzające, że posiadacz wykazał się niezbędnymi kompetencjami zgodnymi ze standardami wiarygodnej organizacji. I wtedy mógłbym cenić na przykład jakość standardu PZŻ i jakość samego dokumentu, a nie cenić powiedzmy świadectwa Trójmorskiego Towarzystwa Żeglarskiego.
Tu u Gieni pojawia się postulat do „fachowców poza żeglarskimi strukturami” o „opracowanie iluśtam pytań (…) Trzeba zdefiniować wymagania i podać je w formie najmniej dyskusyjnej. To także jest wyzwanie intelektualne: jaki zakres wiedzy i sztuki żeglarskiej jest naprawdę konieczny.”
Lista pytań, wymagania – to rzecz kontrowersyjna. Prowadzi prostą drogą do egzaminu testowego i tu pytanie, czy pozytywnie zaliczony test mówi cokolwiek o żeglarskich kwalifikacjach zdającego.
Realną próbę zdefiniowania wymagań stanowi załącznik do rozporządzenia o patentach. Czy całkiem udaną? Na pewno wykutą w ożywionej dyskusji, na pewno o niebo lepszą, niż poprzednie „doktoraty z żeglarstwa”. Problem w tym, że to nadal owe patenty obowiązkowe i problem w tym, że samo egzaminowanie nadal nie zapewnia moim zdaniem wiarygodnych rezultatów.
Gdzieś czytałem opowieść o egzaminie na dobrowolny certyfikat kompetencji skippera wydawany przez zagraniczną organizację społeczną z długimi tradycjami. Instruktor-egzaminator odbywał kilkudniowy rejs z adeptem, który musiał zaplanować rejs i go przygotować pod każdym względem. Potem go odbyć, nawigując, śledząc prognozy, prowadząc jacht i manewrując, oraz kierując załogą, przy okazji odpowiadając na dziesiątki pytań wynikających z sytuacji pojawiających się podczas rejsu. Pytań o pomoce nawigacyjne i identyfikację świateł, rozwiązywanie sytuacji zbliżenia ze statkami, analizy zmian pogody, usuwanie drobnych awarii, pierwszą pomoc medyczną, korespondencję radiową itp. Po takich kilku dniach doświadczony egzaminator może z dużym prawdopodobieństwem ocenić umiejętności, wiedzę i predyspozycje adepta.
Niezależnie od istnienia, bądź nie, dokumentów i egzaminów, ważne jest by osoby zamierzające żeglować same miały skłonność do zdobywania wiedzy i rozwijania swoich umiejętności. Tak, opracowanie takiego kanonu wiedzy i umiejętności niezbędnych, byłoby cennym przewodnikiem dla pragnących samokształcenia lub poszukujących kursów i poradników. Czy to jest do wykonania? Zapewne tak. Problem w tym, kto się podejmie pracy, która nie zostanie z pewnością opłacona, zajmującej mnóstwo czasu i nieuniknienie kończącej się krytyką ze wszystkich stron.
Andrzej Colonel Remiszewski
Niniejszy tekst zawiera wyłącznie prywatne i subiektywne opinie autora.
|