SCHILKSEE - OLIMPIJSKIE WYJŚCIE
z dnia: 2016-12-13
Drodzy Czytelnicy,
Zanim do rzeczy - dwa słowa gorzkiej wymówki. Dość systematycznie ogladajac telewizyjne audycje Agaty Passentówny i Filipa Łobodzińskiego dotarło do mnie, że w Polsce czytelnictwo upada podczas gdy liczba autorów książek lawinowo rośnie. Zupełnie odwrotnie niż w SSI, gdzie czytelnictwo trzyma na zupełnie przyzwoitym poziomie (licznik), gdy Autorów i Komentatorów drastycznie ubywa. Wszyscy chcą jeśc i pić, tylko nikt nie chce nawet herbaty zaparzyć.
Wielce Szanowni Autorzy, wygarniam Wam - lenicie się bezprzykładnie (choć innych przykładów lenistwa mi nie brakuje).
Taki stan rzeczy zmusza mnie do przeszuliwania domowych szafek i regałow w poszukiwaniu staroci. To co zamieszczam poniżej, to właśnie jedno z zakurzonych znalezisk. Znam okrutną prawdę - Czytelnik po raz trzeci z rzędu zaglądający do SSI i nie znajdujący nowego artykułu - to Czytelnik stracony. Szanowni Autorzy i Komentatorzy - zawodzicie czytelniczy Klan SSI !
-------------------------------------------------------------------
Dawne żeglowanie, zwłaszcza na jachtach klubowych obfitowało w niezapomniane "atrakcje". Jeżeli do tego dodamy "nawigację zliczeniową" ustalanie pozycji w oparciu o namiary na charakterystyczne obiekty brzegowe oraz radionamiary dokonywane turystycznym odbiornikiem radiowym "Szarotka" to i tak obraz jeszcze nie jest kompletny. Zwłaszcza, że stan silników przeważnie pozostawiał wiele do życzenia. Tak było też z naszym silnikiem "Captain".
Ale pokusa była ogromna - rejs na Zachód, liźnięcie "blichtru kapitalizmu", zakup kawy, majtek, płaszczy ortalionowych, rajstop i dżinsów stanowiło istotną rekompensatę. Nie zapominajmy o gehennie starań o paszporty, trudy uzyskiwania wiz, odprawy portowe, graniczne, celne.
Do tego wszystkiego trzeba pamiętać o kosztach. "Dewizy" były dla nas koszmarnie drogie i jakoś trzeba było je przemycić.
To wszystko jednak było niczym wobec możności wysiadki, czyli "wybrania wolności".
W Holtenau powinna być wmurowana pamiątkowa tablica - "TU WYSIADALIŚMY". Ale dziś tylko opowiadanko o manewrach portowych. Może to Was zaciekawi. Żyjcie wiecznie ! Don Jorge
. ------------------------------------------ Bardzo ciekawi nowego kilońskiego olimpijskiego (1972) portu jachtowego - przypłynęliśmy do Schilksee naszym klubowym "opalem" o nazwie "Jupiter"(II). Wizy mieliśmy krótkoterminowe, więc niemieckie porty zaliczaliśmy seryjnie, łakomie, to znaczy w pośpiechu. Jacht dzielny, załoga jeszcze bardziej - żadnych tam "dni na przeczekanie" sztormu. Sprawni, wyszkoleni, młodzi i ciekawi wąchania "zgniłego Zachodu". Do Schilksee weszliśmy po południu, pogoda nie robiła nam żadnych wstrętów. Staneliśmy "alongside" do nabrzeża falochronowego. Załoga klarowała jacht, a ja poszedłem "uiscić". Kantorek Hafenmeistra mieścił się na pięterku drewnianej, ażurowej wieżyczki skąd wszystkie stanowiska cumownicze było widać jak na dłoni. Po wymianie ukłonów padły zasadnicze dla sprawy naszego postoju pytania: - który to jacht ? - o, to ten drewniany przy falochronie - piękny, piękny, a jaka długość ? - 12 metrów - Ach so, ja jeszcze nigdy nie widziałem polskiego jachtu dłuższego niż 12 metrów.
./
Jacht "Jupiter" i Józior.
. Wizyty polskich jachtów w tamtych czasach nie zdarzały się w niemieckich portach zbyt często (a zwłaszcza na poboczu "szlaku handlowego"), a jednak Hafenmeister doskonale wiedział o co chodzi. Po uporządkowaniu jachtu - bez zwłoki udaliśmy się na zwiedzanie miejscowości. Port jachtowy ogromny. Architektura miasta nie zadziwiała, supermarket COOP okazał się zdecydowanie dla nas ciekawszy. Przed wieczorem wróciliśmy do portu. Zaczynało się rozwiewać. Na wodzie pojawili się windsurfiści (to była epoka, kiedy w Polsce zobaczyliśmy pierwsze sklejkowe deski z "Foto-Pam PTTK Augustów"). Postanowiliśmy zaszaleć dewizowo i ... zamówiliśmy lody w cafeteryjce na wysokim tarasie frontowego budynku. Windsurfiści zainscenizowali nam atrakcyjny spektakl. Nazajutrz musieliśmy wyruszyć w dalszą drogę, a tu niebo ołowiane, wschodni wiatr jak diabli, morze całe w barankach. Hmm. Poszedłem na południowy szczyt falochronu, aby ocenić warunki manewru wyjścia. Fala przewalała się w poprzek wyjścia. Tuż przed - pieniła się woda na kamiennej ostrodze. Wyglądało to niezbyt zachęcajaco. Trzeba było, zaraz po minięciu południowej głowicy falochronu, a więc przed wspomnianą ostrogą - odłożyć się energicznie w lewo - na przeciwny hals. Zrobić zwrot tuż, tuż przed ostrogą, tak aby chwilowy dryf po przejściu liniii wiatr nie zepchnął nas na falochron. Niby proste, ale jakieś tam obawy mi sie kołatały po głowie. Wróciłem na jacht i przedstawiłem "scenariusz manewru". Wyjdziemy na żaglach, ale z wspomaganiem silnika. Tak aby ten zwrot wyszedł nam pewnie i precyzyjnie. No i aby zabezpieczył jacht przed dryfem. Po pierwsze - uruchomić silnik. Nie było to takie "hop-hop" jak dzisiaj. A więc gruby drut z nawiniętymi na zakończeniu pucwolami i szmatą został zanurzony w ropie i podpalony. Pochodnię zbliżono do chwytu powietrza - jednocześnie uruchamiając rozrusznik. Przyjemnie było patrzeć jak płomień ginął w gardzieli króćca. Cumy na biegowo. Teraz zarefowane żagle w górę i puszczone do łopotu. Mamy półwiatr. Jacht stoi dziobem ku wyjściu. Pokrywa silnika nadal zdjęta, bo trzeba będzie włączyć bieg. Hydrauliczny siłownik (od Fiata 125) przełącznika rewersu zalewał się hydrolem i nie można było na niego liczyć. Szef maszyn - Wiesiek już na posterunku z pogrzebaczem w ręku. Gienek (nikt tak jak on nie czuł żagli) przy szotach i kabestanach, Józior gotów do wypchnięcia brzana. Start ! Jednocześnie oddajemy cumy, wybieramy żagle, a Wiesiek tymże pogrzebaczem włącza bieg. Jacht dość żwawo przyśpiesza, zbliżamy się do trawersu południowej głowicy falichronu, świst wiatru, huk fal rozbijających się o kamienie. Za wyjściem - kipiel. Mijamy głowicę, dostajemy fale w lewą burtę, ostroga przed dziobem coraz bliżej. Zwrot ! Do orkiestry morza dołącza się łopot żagli i terkot kabestanu.
I w tym momencie Wiesiek drze się z "maszyny": - silnik zgasł ! Niczego nie cofniemy - musimy uciec przed falochronem ! /
Tak wtedy wyglądało wyjście z Basenu Południowego
. O dziwo - żagle już pracują na prawym halsie, a jacht zdecydowanie oddala się od falochronu. Idzie nawet ostrzej niż można się było tego po nim spodziewać. A wiecie czemu? Bo silnik wcale nie stanął, a w tym huku Wiesiek nie mogł się go dosłuchać :-))) . Jerzy Kuliński
|