ZIMOWĄ PORĄ (41)
z dnia: 2016-02-14


Tym razem Andrzej Colonel Remiszewski dotknął tematu, który może stanowić punkt wyjścia do serialu niesamowitych, nie tylko kulinarnych opowieści żeglarskich z okresu peerelu. Dla młodych to by były teksty zupełnie jak Franz Kafka lub Sławomir Mrożek. Podpowiadam hasła: "Lista prowiantowa", "Baltona", "Sklep kanałowej strefy wolnocłowej w Holtenau", "Stenia Line", "chleb długoterminowy", "Plan rejsów morskich PZŻ"....
Może Andrzej da się skusić. Bez nijakiej polityki - to wszystko o żarciu. Na jachcie i nawet po rejsie w domu.
No, może tam jakieś jeansy, kawa, rajstopy czy majteczki na każdy dzień tygodnia w tle.
Paprykarz szczeciński to było rzeczywiście ohydne (pardon) gówno. Wizualnie, smakowo, zapachowo. Gdzie tam pulpetom w sosie pomidorowym (słoiki) do paprykarza ?
Czytajcie, czytajcie - historia się powtarza; energicznym krokiem zmierzamy do powtórki..
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
.
--------------------------
„Ostatki”. Niestety to jeszcze nie zapowiedź końca tej dziwnej zimy. jeszcze kilka tygodni zanim zacznie się proces przygotowania jachtów do sezonu, choć etap planowania rejsów już trwa.
„Ostatki” to zapowiedź postu. Dla niektórych post kojarzy się jak najbardziej z żeglowaniem. W pierwszym rzędzie postawiłbym tych wszystkich, którzy pochłonięci oddawaniem daniny Neptunowi, wycofują się kolejno z prób zjedzenia czegokolwiek, potem wypicia, potem marzą o wycofaniu się życia... Oczywiście dla 99% ludzi choroba morska się kiedyś kończy i wtedy... Wtedy bywa różnie. Bywa tak, że kapitan jest zwolennikiem męskiego żeglowania, twardego i bez luksusów, upraszczania gastronomicznej części żeglowania do minimum, czasem aż redukując rzecz do absurdu. Z drugiej strony spotyka się, ostatnio coraz częściej armatorskie jachty, na których Pani Gospodyni prowadzi normalną, kompletną domową kuchnię.
W dawnych czasach polscy żeglarze mieli o tyle trudniej, że kłopoty z zaopatrzeniem i bariera dewizowa potwornie utrudniały w miarę sensowne żywienie. Starszym dość wspomnieć słowa: „paprykarz szczeciński”[i], jeszcze starszym: „tuszonka”[ii]. Problemy z zaopatrzeniem rozwiązywało się różnorodnie. Przed rejsem zagranicznym można było dostać prawo dokonania zakupów w „Baltonie”. Zwykli harcerze czynili zakupy w „Społem”. I tu taki obrazek rodzajowy: Lata 70. II oficer wraz wachtą czyni zakupy na dwutygodniową „krajówkę” stażowo-szkoleniową. Finansowanie rejsu jest przez ZHP, czyli gotówka przechodzi przez księgowość Harcerskiego Ośrodka Morskiego. Zresztą znaczna część kosztów rejsu jest dotowana, co było wielką zaletą dla początkujących żeglarzy-harcerzy i ich rodziców. Już przy kasie prośba o rachunek dla księgowej. Sprzedawczyni, czy też sama pani kierowniczka, odmawia, twierdząc, że nie może wystawić rachunku na HOM ani też na jacht. „To niech pani napisze: Ob. Jan Kuczyński[iii], Puck, ul. Żeglarzy 1”.
W księgowości HOM jakoś przeszło!
/
Bliźniak „Kuczyńskiego” - „Iskra 70” (
www.rejsy.szczecin.pl )
.
Zakupy to dopiero początek. Potem trzeba to wszystko było dostarczyć na jacht i zasztauować. Ponieważ konserwy wędrowały do zęzy, gdzie zawsze była woda, konieczne było pozbawienie ich papierowych etykiet (po odmoczeniu zatykających pompy), a więc oznakowanie konserw farbą olejną dla odróżnienia różnych puszek od siebie. Inne postępowanie powodowało ciekawe quizy, kiedy to kuk poszukujący konserwy mięsnej na obiad, mógł wydobyć i otworzyć równolegle mielonkę i na przykład szprotki w oleju.
Zgrane, wcześniej dobrane zespoły, radziły sobie z zaopatrzeniem lepiej. Pamiętam załogę, która z południa Polski przywiozła pociągiem ponad stukilowy wór wypełniony kompletnym (po za pieczywem i świeżymi warzywami) menu. Były tam wyroby ze specjalnie zabitej świni, dziczyzna (a czasy były „kartkowe”), własne jajka, ciasta, pikle i... pełna gama alkoholi, od księżycówki, poprzez śliwowicę, aż do pieprznej pieprzówki „dla zdrowotności”. Skutek? Śniadanie, drugie śniadanie, obiad (trzydaniowy!), podwieczorek, kolacja, dla nocnej wachty podkurek. Ehhh...
Mądrzy kapitanowie doceniali wartość dobrego żywienia, szczególnie w dłuższych i trudniejszych rejsach. „Bolo” Kowalski organizując wyprawę dookoła Ameryki na „Śmiałym” postanowił kambuz powierzyć jednemu stałemu kukowi. Już pierwszy posiłek przygotowany przez kandydata w próbnym pływaniu po Bałtyku skończył się jego rezygnacją. No cóż, „Bolo” był znany z ciężkiego charakteru i jeszcze cięższego języka. A kuk ośmielił się zasiąść do stołu razem z załogą. Kolejnym kandydatem okazał się młody kapitan o nazwisku Krzysztof Baranowski. Ten wytrzymał. Swoje gotowanie i przy okazji całą wyprawę, opisał w świetnej książce[iv]. I tak to się zaczęło.
Gotowanie na jachcie wymaga czasem poświęceń. Dobrze, jeśli poświęcenie przynosi efekt w postaci zadowolonej i sytej załogi. Ale bywa różnie. W moim pierwszym pełnomorskim rejsie siedziałem za kołem sterowym, a na dole pierwsza wachta szykowała obiad. Ponieważ pogoda była plażowa, a w wśród gotujących była jedyna dziewczyna w załodze, wszyscy liczyli na dobrą „wyżerkę”. W pewnej chwili pod pokładem rozległ się głośny huk, przez zejściówkę buchnęły kłęby dymu, a pomiędzy nimi zaczęły się gramolić dwie zakrwawione, półnagie postacie. Dopiero po chwili okazało się, że to nie dym, lecz para i nie krew, lecz botwinka. Wachtowy Michał nastawiając zupę nie domknął dość solidnie pokrywy szybkowaru. Czy ciśnienie okazało się zbyt duże, czy wachowa Magda nieostrożnie złapała szybkowar, tego już nie dojdziemy. Dość, że cała zawartość garnka wystrzeliła na kambuz i parę kuków. Obiadu nie było, a nieszczęśnicy resztę rejsu spędzili w opatrunkach. Ale nie wysiedli!
Innym razem, też na harcerskim jachcie, tym razem „Zjawie IV”, sztormowaliśmy kilka dni w jesiennym rejsie na Morzu Północnym. Dla mnie był to już kolejny rejs w sezonie, więc wredne kołysanie „Zjawy” nie robiło na mnie wrażenia. Wprost przeciwnie odczuwałem głód, tym większy, że żadna z wacht kuchennych nie czuła się na siłach przygotować do jedzenia niczego porządnego. Postanowiłem sam podać załodze coś gorącego. Akcja zaczęła się w sposób przemyślany. Przygotowałem w podręcznej szafce niezbędne składniki. Wydobyłem największy kocioł, tak by niezbędna dla całej załogi ilość nie wypełniała go więcej, niż w połowie. Ustawiłem go na kuchni i skonstruowałem cała plątaninę linek utrzymujących go w stałej pozycji, łącznie z przytrzymaniem pokrywki. Wlałem do połowy wody, osoliłem i zacząłem ją gotować, co miało potrwać dobre pół godziny. Zmęczony dwugodzinnym wysiłkiem, choć usatysfakcjonowany rezultatem, wyszedłem na moment na pokład odetchnąć świeżym powietrzem.
Gdy po dziesięciu minutach wróciłem, kolega z koi obok, skądinąd dziś ojciec dwóch znanych polityków ze skrajnie przeciwnych opcji, właśnie kończył „porządki” w kambuzie. „Jakiś idiota na tej fali zostawił wrzątek w kambuzie. Wszystko wylałem...” Nie zabiłem go tylko dlatego, że był ode mnie o 30 kilo cięższy, a stał między mną, a toporkiem. Obiadu nie było. I nie było jeszcze dwa kolejne sztormowe dni.
/
Można tak –
www.sailbook.pl
.
Dziś, mimo że świat jak wiadomo, idzie ku gorszemu, z gotowaniem na jachcie jest prościej. Już nie powiem, że dżentelmeni pływają z wiatrem, na foku i od śniadania do podwieczorku, co oznacza po prostu późny obiad w porcie. Ale nawet taki leniwiec i antytalent gospodarczy jak ja, może zaopatrzyć się w dowolne produkty. W ostatnich latach, dzięki silnej złotówce koszt kupowania jedzenia w portach bałtyckich nie burzył odczuwalnie budżetu rejsowego. W nadchodzącym sezonie będzie wyraźnie drożej (już o 15%). Ale zawsze można zabrać zawekowane dzięki żonie świeże mięso, podane codziennie z makaronem „dla odmiany”, wzbogacone sałatką ze świeżych pomidorów. Takie jednodaniowe jedzenie spełnia całkowicie moje kucharskie i smakowe ambicje. Całe szczęście, że koledzy, z którymi pływam wolą zmywać naczynia, czego organicznie nienawidzę.
8 lutego 2016 r.
Colonel
Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.
--------------------------
PS. A Szymon na Atlantyku (jest już na Wyspach Zielonego Przylądka) zamówił rzekomo:
„....czekolada, bombonierka, czekolada, paczki z czekoladą, czekolada, czekoladowe faworki z czekoladą, czekolada, czekolada nadziewana czekoladą, orzechy i rodzynki w czekoladzie bez bakaliów, trochę posypki czekoladowej i na końcu rzecz najbardziej potrzebna: czekolada?”
---------------------------------------------------------------------------------------

[i] Paprykarz szczeciński został opracowany w połowie lat 60. XX w. przez pracowników laboratorium PPUDiR Gryf ze Szczecina na zlecenie szefa produkcji Wojciecha Jakackiego. Paprykarz szczeciński był wynikiem pomysłu racjonalizatorskiego na zagospodarowanie odpadów po wykrawaniu kostki rybnej z zamrożonych bloków rybnych. (za Wikipedią)
[ii] (ros. Тушёное мясо) czasem też swinaja tuszonka – konserwa mięsna, mielonka wieprzowa, która stanowiła podstawową rację żywnościową żołnierzy Armii Czerwonej w czasie II wojny światowej. Konserwa ta była produkowana w USA i dostarczana w ramach pomocy udzielanej przez USA Związkowi Radzieckiemu. W amerykańskim slangu zwana SPAM. W polskiej wersjo jako mielonka, konserwa śniadaniowa i in. (Za Wikipedią).
[iii] „Jan Kuczyński” harcerski jacht typu „Enif” należący do Harcerskiego jachtklubu „Wodnik”.
[iv] Krzysztof Baranowski „Kapitan kuk” Wydawnictwo Iskry, seria „Naokoło Świata”, wznowiona przez fundację „Szkoła pod żaglami Krzysztofa Baranowskiego” w 2012 i ciągle jeszcze do nabycia.
Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=2906