JAK KAPITAN JACHTU STAWAŁ SIĘ "OSOBOWYM ŹRÓDŁEM INFORMACJI"
z dnia: 2012-03-28


Marian Lenz jest twardy i wytrwały, mimo kilku napastliwych komentarzy pod poprzednimi newsami - pilnuje przykazań starego Herodota, aby nawet wstydliwe dzieje nie zatarły się w ludzkiej pamięci. Na początku sezonu żeglarskiego 2012 roku jest co przypominać! Historia, to bardzo ważna nauka – dokumentuje to, co wielu chciałoby jak najszybciej i najdokładniej zatrzeć. Dziś Marian opisuje jak „przygotowania” do sezonu wyglądały w czasach peerelu! A wszyscy narzekają jak to teraz źle! Jakie to nas spotkały nieszczęścia!! (o tych co z łezką nostalgii w oku wspominają dawne, dobre, czasy nie wspomnę). Jednocześnie na kanwie krótkiej rozmowy z ówczesnym oficerem wywiadu komentuję cała historię naszego kraju w latach 1982 – 2012 (trzydzieści lat!!), wywołując - przy okazji - do tablicy czterdziestolatków i starszych.

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

_____________________

 .

Motto:

         „Herodot z Halikarnasu przedstawia tu wyniki swoich badań, aby dzieje ludzi nie zatarły się z czasem w pamięci i aby nie zgasła sława wielkich i niezwykłych czynów dokonanych czy to przez Greków, czy to przez barbarzyńców.”  (Herodot I 1,1)

 

 

 CENNE  ŹRÓDŁO  INFORMACJI

         Stan wojenny już się skończył. Zakończył się też remont kapitalny jachtu „Ślimak II” - którego byłem opiekunem - no i wreszcie zalegalizowałem swój „konkubinat” ze stopniem kapitańskim. Przyszła pora aby ruszyć na morza. Jacht miał jak poprzednio odbywać rejsy w oparciu o Rijekę w Jugosławii.

W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku procedura organizowania rejsów była zawiła. Już na początku roku należało skompletować wszystkie plany rejsów na każdy jacht. Taki plan zawierający wykaz rejsów oraz wszystkich uczestników trzeba było przesłać go do Gdańskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego, Polskiego Związku Żeglarskiego w Warszawie oraz dwa egzemplarze do Wojewódzkiego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu w Gdańsku; oczywiście jeden egzemplarz pozostawał w klubie.

Plan posiadał odpowiednie rubryki, w których oprócz nazwiska i imienia należało wpisać: datę i miejsce urodzenia, adres zamieszkania, bodaj zawód i stopień żeglarski. Na końcu była rubryka o dość dziwnym tytule: „Przynależność organizacyjna” – bez szczegółowego wyjaśnienia, ale dla mnie było intuicyjnie oczywistym co należało tam wpisać. Więc pisało się PZPR, SD, ZSL, zależnie kto tam gdzie był; lub OPZZ (do OPZZ większość należała obligatoryjnie), aby rubryka nie była taka goła. W naszym wypadku było to OPZZ, lub PZPR - czytaj „partia”, rzadziej SD. Przypominam: każdy kto nie chciał, a „powinien” wstąpić się do partii „uciekał” (nie licząc oddelegowanych) do jednego ze „stronnictw”, do SD lub ZSL; „Koła” już nie było.

Dlaczego szły aż dwie listy do WKKFiS nie rozumiałem. Lista wysyłana do PZŻ była bardzo ważną, bo na jej postawie dostawało się możliwość zakupu artykułów żywnościowych w przedsiębiorstwie „Baltona”, które zajmowało się zaopatrywaniem statków. Statki miały dzienne limity „zużycia” na głowę szczególnie reglamentowanych artykułów i PZŻ załatwił takie same, dla żeglarzy jako, że mieliśmy taki sam status - status „morski”. Przy okazji PZŻ czuł się dowartościowany, ważny i niezbędny. No i miał pracy huk: odbieranie, sprawdzanie, stemplowanie i przy piśmie przewodnim list odsyłanie (później pokazywało się je w „Baltonie” i celnikom).

Nie wszyscy wiedzą i nie wszyscy pamiętają, że w latach osiemdziesiątych obowiązywał reglamentacyjny system kartkowy. Szczególnie starannie pilnowano kartek na mięso i wędliny. Wszyscy zależnie od wieku, chyba i płci, i wykonywanej pracy mieli ściśle określony miesięczny przydział - na przykład: mięsa z kością. W tej sytuacji płynący, w rejs żeglarze byli grupą uprzywilejowaną. Oczywiście taki przywilej – jak każdy przywilej - był jawną niesprawiedliwością; ale tak było. „Władza” kupowała środowisko, które znajdowało się „na styku” i dzisiaj nazywalibyśmy to „korupcją polityczną” (była tak skuteczna, że jeszcze dzisiaj niektórzy nie mogą się opamiętać!).   

Swoją drogą, takiej szynki, takich kabanosów, takiej kiełbasy krakowskiej, czy w puszkach: kiełbasy bosmańskiej, salcesonu białego i czarnego, i kaszanki - jeszcze nie zepsutych współczesnymi „recepturami” i chemikaliami - tylko zazdrościć! Miam! Miam! Palce lizać! Było też eksportowe (!) piwo „Żywiec”, były suchary szalupowe w puszce, był cukier w kostkach, były czekolady, były alkohole,…. a nawet papier toaletowy!

Wszystko było dopięte na ostatni guzik, gdy w wiosenny dzień, przed południem, w pracy zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę i zdrętwiałem. Po drugiej stronie usłyszałem:

- Jestem porucznikiem N.N. z kontrwywiadu. Zajmuje się pan organizacją rejsów jachtem „Ślimak” w Jugosławii, chciałbym  porozmawiać; gdzie możemy się spotkać?

Poczułem się w sytuacji jaką często opisują: w chwilach ostatecznych, w godzinę śmierci. W momencie całe życie przebiegło mi przed oczami! Wszystkie grzechy poczynione myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem…...

- O co chodzi? – czarne myśli się kłębią.

- Odmówić? – nie sposób.  

- W domu?- nie ma mowy.

- W kawiarni? restauracji? – dwuznaczne, kto będzie płacił?

                                                    (na stronie - dzisiaj byłoby: - są „kwity!”)

- W ustronnym miejscu? – podejrzane!

                               (na stronie - dzisiaj byłoby: - spotykał się potajemnie!)

 Nagle błysk olśnienia: w „Navimorze”, gdzie pracowałem, mieliśmy na parterze recepcję w której przyjmowaliśmy kontrahentów i gości.

- Jutro o 1300 w naszej recepcji, wie Pan gdzie to jest ?

- Tak wiem, dobrze, więc jutro o 1300 – potwierdził.

Kamień z serca; ale o co chodzi? Niby wszystko jest w porządku, ale….

Następnego dnia byłem zaaferowany, czas szybko biegł, gdy odezwał się telefon:

         - Recepcja, interesant do pana – awizowała Pani Krysia.

Była punktualnie godzina 1300! Tym razem nie byłem zaskoczony. Przygotowany na najgorsze, powoli uporządkowałem papierzyska i zjechałem windą na parter. W recepcji czekał na mnie młody człowiek w cywilu.

         - Porucznik N.N. – nieznajomy przedstawił się mi się grzecznie.

         - Kawa, czy herbata? – zapytałem zwyczajowo.

Wybrał kawę, którą natychmiast Pani Krysia postawiła przed nami.

         - Może kieliszek whisky – zaproponowałem kurtuazyjnie – mimowolnie ustawiając go w roli klienta.

         - Nie, dziękuję - odparł  i z teczki wyciągnął egzemplarz mojego planu rejsów! Teraz zrozumiałem, dlaczego do WKKFiS musiałem wysłać dwa egzemplarze.

Może zapomniał? - nic nie mówił o poufności naszej rozmowy. Nie zobowiązywał do zachowania tajemnicy – więc mogę śmiało wspominać!

(tak! tak! takie zobowiązania sięgają poza grób!)

         - Chciałbym porozmawiać na temat rejsów i załóg – kontynuował.

         - Czym mogę  pomóc? – starałem się być koncyliacyjny.

Tu muszę wyjaśnić, że status jachtu przebywającego, bazującego, za granicą - w świetle obowiązującego prawa - był niejasny. Rejsy wymykały się spod kontroli portowych bosmanów, którzy w naszych portach siali postrach, także bezsilny był Polski Związek Żeglarski pozbawiony „siły wykonawczej” jaką na naszym wybrzeżu były służby graniczne. Tam takie, czy siakie patenty, czy „listy uprawnionych PZŻ”, nikogo nie interesowały. Same Służby też nie były w komfortowej sytuacji. Tu podobno były przypadki, że ktoś kto miał paszport, a nie miał „klauzuli na pływania morskie”, i nie mógł wypłynąć. Tam z portu się wypływało i tyle. Wymagana była jedynie odprawa celna i graniczna przy opuszczaniu jednego kraju, i wchodzeniu do drugiego.

- Kto tam z wami płynie? – zaczął.

         W pierwszym rejsie było małżeństwo: dyrektor zjednoczenia kopalni na Śląsku (st. jachtowy) i niepracująca żona oboje członkowie PZPR. Już, gdy wpisywałem ich na listę, zwróciło to moją uwagę, że dyrektor jest członkiem - co było oczywistą oczywistością (takie czasy!) - ale że gospodyni domowa? Widocznie były jakieś „ważkie”, nieznane mi, powody tym bardziej, że dyrektor nie był przykładem „ortodoksji”.

         - O, i członkowie partii z wami pływają – zauważył.

         - Panie poruczniku, my nikogo nie dyskryminujemy – odparłem.

Spojrzał na mnie dziwnie i kontynuował:

         - Jak pan sądzi, czy ktoś pozostanie zagranicą?

         - Ależ panie poruczniku nikt nie pozostanie – stwierdziłem kategorycznie.

          - Dlaczego mieliby nie  wrócić? – dodałem zdziwiony.

- ??????????? – zamilkł - na to proste pytanie nie potrafił odpowiedzieć.

Tu muszę powiedzieć młodym którzy nie wiedzą i tym którzy mają syndrom wyparcia, lub po prostu zwykłą demencję, że były to czasy, że gdy autobus z orbisowską wycieczką jechał na zagraniczną wycieczkę, to często wracał tylko kierowca. Zdarzało się, że desperaci wyskakiwali ze statku przepływającego obok Kopenhagi. Bliźniaczki Tlałkówny dały szusa!

Zdarzało się też, że uczestnik rejsu opuszczał pokład jachtu – opowiadania kapitanów, którym to się przydarzyło, a którzy nie „zapobiegli” (sic!) powoli zaciera czas. Zresztą kapitanowie też czasem dawali nogę.

         - Czy mógłby pan dać gwarancję, że wrócą? – po chwili - drążył dalej.

         - Panie poruczniku jestem tego pewien, że wszyscy wrócą, ale żadnej gwarancji  nie mogę dawać. Są odpowiednie Służby, które mają ogromną wiedzę  i na podstawie swojej wiedzy wydają, lub odmawiają  wydania paszportu. Cały aparat! Oni wiedzą wszystko lepiej. Ja nie mogę ich zastępować, ani - tym bardziej - podważać ich pracy. Mają też swoje ważne cele w wydaniu, lub wstrzymaniu wydania paszportu  - całkowicie już panowałem nad sytuacją.

Zapewne porucznik w duchu uważał mnie za głupka - co mnie wcale nie peszyło; bo ja również in pectoris uważałem - jak się wtedy mawiało: - „i vice Wersal!”

- A jakie są pańskie poglądy na aktualną sytuację? – nie odpuszczał.

- Ależ panie poruczniku, moje poglądy są ogólnie znane, publikuję je regularnie na łamach „Żagli” – wykręciłem się sianem.

Na łamach „Żagli” były to artykuły o charakterze technicznym i popularyzatorskim, ale zapewne wstyd mu się było przyznać, że nie czytuje „Żagli” i nie wie co ja tam wypisuję. Po prostu nie był przygotowany! Stracił rezon - dopił kawę - i tak się pożegnaliśmy.

Tu przypominam sobie taką historyjkę. Późną nocą przyleciałem samolotem z Moskwy i w desperacji udałem się do lotniskowego hotelu.

- Poproszę jedno miejsce do jutra – zwróciłem się do recepcjonistki.

- Ależ nie ma dla pana rezerwacji i nie ma miejsc – przeglądała listę.

- Jak to niema? Otrzymałem informacje, że zarezerwowano!

- A kim pan jest? - zdziwiła się.

- To pani mnie nie poznaje? – zapytałem pełen zdziwienia.

Ludzie boją się przyznać, że czegoś nie wiedzą, czegoś nie rozumieją, że kogoś nie znają. Oczywiście miejsce dostałem! Podobnie było z porucznikiem, bał się ośmieszyć.

         Wyszło na moje. Wszyscy wrócili! W następnym, 1986 roku, sytuacja się powtórzyła. Teraz byłem, dla niego ewenementem i patrzył na mnie z podwójną podejrzliwością. W kolejnych latach - 1987 i 1988 - już mnie nie nachodził, a cały system i tak się kruszył. Nigdy więcej już go nie widziałem.

         Na początku lat dziewięćdziesiątych z koleżanką kapitan (teraz to się mówi „kapitanką”) opowiadaliśmy sobie różne, zabawne historyjki z dawnych lat. Dowiedziałem się, że N.N. pozytywnie przeszedł weryfikację, a nawet podobno awansował. Zapewne dzisiaj - od dawna - już jest na zasłużonej emeryturze.

         Sprawa przypomniała mi się na początku nowego tysiąclecia, gdy pojawiły się mniej, lub bardziej wiarygodne „listy” tajnych współpracowników, tajnych Służb. Wprawdzie nie byłem nawet nagabywany do współpracy, ale niektórzy byli tak „tajni”, że sami o tym nie wiedzieli. Mimo usilnych poszukiwań nie znalazłem siebie na żadnej z list. Mam pewien dyskomfort, bo niewątpliwie – co każdy przyzna - byłem bardzo cennym „źródłem informacji”.

Zorientowani mówią, że archiwa są przepaściste i prędzej czy później coś powinno się znaleźć. Tak, porucznik musiał sporządzić – w każdym razie powinien – raport z naszego spotkania. Przecież musiał uzasadnić swój pobyt „na mieście”, na „akcji” – przecież chyba w Służbach nie było to tak, że każdy robi co chce (łazi gdzie chce?)? Musiał się też starać o „zasługi”, aby awansować i w przyszłości - być może - otrzymać „krzyż chlebowy”.

Czytałem w prasie, że „osobowym źródłom informacji” też nadawano kryptonimy. Mniejsza o to - mnie ciekawi jak relacja z naszego spotkania wyglądała „z tamtej strony”? Miałbym okazję zajrzeć „w głąb” pracy Służb.

 

Marian Lenz

 

Post scriptum

Jeden z morałów: Nie bądź gapą!

Czytaj „Żagle”, abyś był zorientowany i nie musiał się wstydzić, że czegoś nie wiesz!

Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=1945