JESIENIĄ NA BALEARY !

W mediach papierowych i wizualnych mnóstwo informacji o protestach i zamieszkach przeciwko nadmiarowi turystów nie tylkow co modniejszych rejonach turystycznym okalających od północy Morze Sródziemne ale i Wyspach Kanaryjskich. Kiedyś tubylcy żyli z turystów, teraz ich ponoć nawet psami szczują (mój Negro nie dałby się na ludzi napuścić). Marek „Biały WielorybPopiel wie doskonale kiedy tam polecieć i gdzie korzystnie jacht wyczarterować. Najlepiej jesienią, wtedy natłok znośny.

Może się doczekam kiedy Marek na Bałtyk (do Macierzy) powróci.

Raporty Marka bezdyskusyjnie traktujcie jako instruktażowe.

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

===================

Jesienne Baleary

czyli od śniadania do podwieczorku.


.

Don Jorge,

Po różnych perypetiach, z językiem na brodzie zdążyłem na Okęcie by się dowiedzieć, że samolot startuje z dwugodzinnym opóźnieniem. W tym pośpiechu zostawiłem samochód na naj bardziej niewłaściwym parkingu z wszystkich możliwych. Ale wreszcie lecimy z Lucjanem w stronę Majorki. Lądujemy późno więc w La Lonja w Palmie pojawiamy się dobrze po dziewiątej. Na szczęście wcześniej upoważniłem Adama do dokonanie check-in więc załoga zdążyła się już zadomowić. Dorota zadbała o moją wygodę i z racji braku ósmego członka załogi przydzieliła mi rufową kabinę na wyłączność. Każda z łódek jest od innego czarterodawcy, a Krzysiowa „Ariana” to już zupełnie w innej części wielkiego portu w Palmie, ale udaje się nam spotkać i umówić wyjście.


.

W niedzielę rano pozostaje rozliczyć się finansowo z armatorem i złożyć kaucję za pomocą mojej dziadowskiej karty kredytowej. Piękna pogoda z wiatrem SSW od 13 do 18 węzłów wymusza od nas zamaszyste halsowanie. Czas płynie więc ostatecznie sprzątamy genuę by na silniku ominąć przylądek za którym spodziewam się bardziej przyjaznego wiatru. Za przylądkiem wcale jednak nie lepiej i takim sposobem docieramy do zaplanowanego miejsca postoju czyli zatoki Calla Basset. Niewielka zatoka otoczona wysokimi skalnymi ścianami powinna być dobrą osłoną od wiatru. Niby jest zawietrzna ale wiatr spada z tych skał całkiem żwawo, a na dodatek wchodzi to zbałwaniona, wielokrotnie odbita od skał fala. Wkrótce dołącza „Ariana” i po chwili decydujemy poszukać schronienia w awanporcie Andratx.


.

Godzinkę drogi wstecz i docieramy do zatoki Andratx. Za falochronem awanport obstawiony jest bojami cumowniczymi, w większości zajętymi ale udaje się nam znaleźć wolną. Niestety, niekompletną więc trzeba sprytnie zarzucić cumę pod nią, by uchwyciła łańcuch kotwiczny. Z dziobu się to nie udaje więc próbujemy podejść rufą. Udaje się za 33 razem. (no – za trzecim) Krzyś widząc nasze podchody od razu podchodzi rufą i jego boja jest kompletna czyli zaopatrzona w bojkę do cumowania. Okazuje się, że na „Arianie” pękł fał od genuy i nie można jej rozwinąć. Kolacja i spać.


.

Naszym etapowym portem ma być Port Soller. Są tam dwie mariny – PortsIB i Club Montenero. Już wcześniej próbowałem zamówić się w tym pierwszym ale powiedzino mi, że port jest w remoncie przez cały październik. Musimy się tam schować bo nadciąga silny wiatr. Troche po żaglami, trochę na silniku wchodzimy do rozległej zatoki. Irek na „Alenie”, który nocował gdzieś bliżej stanął przy klubowej kei, dość nieszczęśliwie wystawionej na wchodzącą do zatoki falę. Ja próbuję wstępnie zaczepić boją ale Krzyś po pertraktacjach z PortsIB zajmuje właśnie zwolnione miejsce przy pływającym pomoście i blokuje miejsce dla nas, Po chwili stoimy burta w burtę. Zamawiamy postój na dwa dni co przy cenach PortsIB jest naprawdę lajtowe. Następnego dnia dociera do „Ariany” ekipa serwisowa by wymienić fał genuy a do „Aleny” by zastąpić uszkodzony plotter w kokpicie. To ostatnie ma dotkliwe konsekwencje bo nie udało nam się utrzymać dla nich miejsca w naszej marinie a postój w klubowej nie dość, że wystawiony na fale to jeszcze po pirackiej cenie.


.

Postój przeznaczamy na lądowe wycieczki. Nie łączymy załóg w jedną grupę bo uważam że wędrowanie w dwudziestoosobowej grupie jest bardzo uciążliwe. . Plan na dzień pierwszy to autobus do Villamosa i muzeum Chopina, później autobus do Palmy i powrót do Soller zabytkowym pociągiem. Pierwszy etap bez zaskoczeń, miasteczko bardzo malownicze, a w muzeum stoi nawet podobno autentyczne pianino Fryderyka. Dalej już gorzej. Do przelotowego autobusu do Palmy nie sposób się dostać, ale dociera ekipa Krzysia z informacją, że dzisiaj pociąg nie jeździ. Zmiana planów jest jak wiadomo dowodem ciągłości dowodzenia. Wracamy autobusem do Soller i dalej równie zabytkowym tramwajem do Port Soller. Zabytkowość tramwaju odbija się na cenie, która jest trzy razy wyższa niż autobusu, ale za to trwa dwa razy dłużej.


.

Następnego dnia wiatr łeb urywa, a chodzenie po pływającym pomoście wymaga dużej zręczności. Prognozy na najbliższe dni nie wiele lepsze więc postanawiamy przedłużyć postój, tymczasem o dzień. Tym razem w planie autobus do Soller W Palmie najpierw gorliwi zwiedzają katedrę, a później ruszamy w góry celem zdobycia zamku, ów zabytkowy pociąg do Palmy i powrót bezpośrednim autobusem. Bilety na pociąg w słusznej, turystycznej cenie, ale podróż malownicza przez liczne tunele i strome zbocza z rozległym widokiem. Po dotarciu do Palmy najpierw docieramy do górującej nad portem katedry. Katedry którą co gorliwsi zwiedzają. Muszę powiedzieć, że od tej chwili niezawodnym przewodnikiem wycieczki staje się Lucjan, Wprawdzie samowolnie, ale z westchnieniem ulgi przyjęty przez uczestników. Teraz pora na zdobycie górującego nad zatoką zamku Belver. Wycieczka jest dość długa co mój krokomierz odnotowuja jako kolejny rekord. Przy okazji w zamkowym muzeum poznaję XVI wieczną dramatyczną historie zamku. Lokalny satrapa tak gnębił mieszkańców bezlitosnymi podatkami aż zawiązali oni bractwo, które go z wyspy przepędziło. Bracia wysłali do króla wiernopoddańcze pismo tłumaczące, że bunt nie był przecie królowi tylko przeciw owemu zachłannemu satrapie. Nie pomogło. Król wysłał wojsko, które przez dwa lata toczyło wojnę z buntownikami, a zamek stał się więzieniem i katownią. Na koniec trafiamy w powrotnej drodze do mało turystycznej knajpki i zjadamy tam pyszny obiad. Powrót rejsowym autobusem do Port Soller

.

W czwartek wiatr nieco przycicha więc po niezbędnych zakupach ruszamy w stroną Pollecy. Niestety, dwie panie z  załogi Krzysia nie wytrzymały kołysania i decydują się na powrót do kraju, a ich wyprawienie wymaga nieco czasu. Dowiaduję się o tym przez radio już po odbyciu znacznej części dziennej trasy. Krzyś prosi przy tym o wsparciu w osobie Lucjana. Po dyskusji w załodze decydujemy, że tym wsparciem będzie nasz mocny punkt załogi czyli Patryk. Później okazuje się to strzałem w dziesiątkę. Na wyjściu z zatoki panuje jeszcze spora fala i dopiero po niejakim oddaleniu się od brzegu można pomyśleć o obraniu kursu NE i postawieniu żagli. Lekki wiatr z NW pozwala spokojnie żeglować w kierunku półwyspu Formentor który jak wskazujący palec pokazuje którędy płynąc na Minorkę. Cap Formentor mijamy o godzinie 1806. Schowani za nim żegnamy się z żeglowaniem i odpalamy kaszlaczka. Nie mamy daleko ponieważ zamierzamy zanocować w zatoce Cao Posada znajdującej się w połowie długości tego wskazującego palca. Na Balearach panują dość surowe restrykcje dotyczące kotwiczenia a mające na celu ochronę dennej roślinności. Zamiast kotwiczenia przygotowano w wielu miejscach pola boi cumowniczych. Tak jest i w Cala Posada. Ostatecznie, o 1920 cumujemy do boi. Na całym akwenie, zawierającym około setki boi stoi dwa lub trzy jachty – październik. Jest już całkiem ciemno gdy docciera nasz kolejny jacht. Adam wozi ze sobą potężny reflektor więc oświetla przyjaciołom sąsiednią boję. Noc spokojna. Toast za cudowne ocalenie i spać.

.

Kolejny etap to rzut beretem do Port Pollenca. Jest tam również PortsIB więc próbujemy się z nią połączyć, niestety, bez rezultatu. Penetrujemy wnętrze portu ale bez rezultatu. Obsługa kieruje nas do kei dla gości czyli Real Club de Pollenca ulokowanego na zewnątrz zachodniego falochronu. Wkrótce stają tu obok siebie nasze trzy jachty. Niestety nazwa „Real” zobowiązuje i cena za postój dość wysoka. Na szczęście z włączeniem wszystkich mediów.. Podobnie jak w tandemie Soller – Port Soller tu także istnieje miast pollenca. Kilka minut jazdy miejskim autobusem. Polecam takie odwiedziny. O ile portowi partnerzy są zabudowani hotelami, pensjonatami i niekończącą się galerią knajp, prawdziwa Pollenca jest starym hiszpańskim miasteczkiem z ciasnymi, co chwilę krzyżującymi się uliczkami. Z wciśniętymi pomiędzy ciasną zabudowwę kościołami, bardzo malownicze.

O godzinie 1040 oddajemy cumy i ruszamy w kierunku zachodniego cypla Minorki. Ponieważ w Ciutadelli również istnieje marina PortsIB próbuję się z nimi porozumieć. Niestety, dowiedziawszy się, że jacht ma ponad 13 m LOA odsyłają nas znowu do tej wypasionej za tysiąc dukatów. No – 90 euro. Marinero gorliwie odbiera cumy i podaje muringi. Wieczorny spacer po malowniczym miasteczku pełnym rozbawionych turystów. Rano jeszcze malowniczy spacer na zewnętrznym klifie z symbolicznym grobem załogi hiszpańskiego statku który zatonął w pobliżu Melilli.

.

Założeniem była penetracja północnego brzegu Minorki, pełnego zatok i półwyspów. Wyruszamy przed 13-tą i nieśpiesznie płyniemy najpierw na północ a dalej na wschód. Widoki malownicze i trzeba byłoby poświęcić kilka dni by kolejne zatoki spenetrować. Ostatecznie po 17-tej wpływamy do Cala Forelle. Jest tu nawet miasteczko i port, raczej dla kajaków. My stajemy na przygotowanych dla przelotnych ptakaków bojach. Nikomu się nie chce spuszczać tendra.

.

Rano ruszamy dalej. Nie planyjemy zatrzymywać się w stolicy wyspy Mahon (lub Maó bo jak większość nazw tu jest dwojaka) ale zobaczyć długą zatokę każdy chce. Zatoka faktycznie bez końca. Mariny tu i tam z Real Club na czele. Są nawet pływające tratwy pozwalające zacumować. Wracamy na morze. Od południowej strony brzeg jest właściwie skalną ścianą z nielicznymi wyrwami w niej. Wybieramy tą o nazwie Cala de Porter. Zbocza stanowią pionowe ściany na których  jak jaskółcze gniazda przylepione są hotele. Dodatkowym utrudnieniem jest wychodżcy tędy w morze rurociąg oznakowany czerwonymi bojami. Rzucamy kotwice tak aby nie zagrozić rurociągowi ale i nie zawadzać o siebie. Dziewczyny z „Ariany” wyprawiły się na ląd i przyniosły piękne zdjęcie z naszą flotyllą w centrum Zatoki.

 



Rankiem skok na Majorkę. Wiatr czasem pomaga pożeglować ale głównym napędem jest silnik. O 19-tej docieramy do Porto Cristo i ku naszemu zadowoleniu jest jeszcze kilka miejsc marinie PortsIB. Plan był taki by postać tu cały dzień i poświęcic na odwiedziny w słynnej Smoczej Grocie. Mamy czas i możemy zostać nawet do następnego ranka. Niestety zło się czai i na mapach Windy widać zbliżającą się od południa czerwień a nawet fiolet. Może tu nas zamurować więc rezygnujemy z Groty (ja niewiele tracę, bo przecież już w niej byłem) i rankiem ruszamy w kierunku południowegp przylądka. Wiatr z S więc nawet trochę daje się żeglować ale po wejściu na zatokę Palmy zdycha ostatecznie. Planowałem nocleg w zatoczce Cala PortalsVells i dopiero rankiem, zanim się rozdmucha przeskoczyć z wiatrem do Las Palmas. Moi towarzysze nie mają tyle zaufania do precyzji informacji z Windy i płyną prosto do Palmy. Dla towarzystwa Cygan dał się powiesić więc podążam za nimi.

.

W Las Palmas byłem już parę razy więc niby znam port ale wchodzenie po ciemku to zupełnie inna bajka. Adam steruje i obaj porównujemy swiatła z plotterem a i swoim tabletem. Ruch na szczęście nieduży. Docieramy do La Lonja i nie oglądając się co je cyje, wprawiamy się w pierwsze wolne miejsce między dwie niemieckie łódki. Rano idę do Alborana i ustalam gdzie mamy stanąć. Później jeszcze wychodzimy po paliwo i cumujemy już na przewidzianym dla nas miejscu. Wiatr się stopniowo wzmaga. Czwartek spędzamy na wycieczkach. Aalena jedzie autobusem by jednak zaliczyć Smoczą Grotę. My innym autobuswm wybieramy się do Akwarium. Duże wrażenie a największe z trójwymiarowego filmu z Humbakami. W międzyczasie wiatr się rozdmuchuje na dobre, zatoka cała w pianie z czego korzystają entuzjaści latawców.

.

W powrotnej drodze zaglądamy do baru i zamawiamy pinacoladę. Trzeba przecież wiedzieć na czym się pływa. Jest to koktajl, składający się z soku ananasowego i mleczka kokosowgo z niezauważalnym dodatkiem rumu. Wszystkie łódki Alborana noszą różne alkoholowe nazwy ale Pinacolada ( przez takie miękkie n z falką) było dla mnie przez pewien czas zagadką. Dopiero niezawodny Lucjan wynajduje w guglach wyjaśnienie.

.

Piątek to już powolne pożegnanie. Check-out bez zastrzeżeń. Wypunktowuję różne drobne niedoskonałości co marinero skrupulatnie notuje. Uścisk dłoni po czym odmeldowanie w biurze. Karta będzie uwolniona następnego dnia (i faktycznie jest). Moja załoga odjeżdża dwoma taksówkami na lotnisko na poranny samolot. Mój dopiero wieczoem więc po spakowaniu mógłbym się może trochę zdrzemnąć ale wesołe panienki z odkurzaczem melduję się wkrótce po ósmej więc zabieram swoje lary i penaty i wędruję do autobusu na lotnisko.

Żegnajcie Baleary.

Biały Wieloryb

 

 

 

 

Komentarze
Brak komentarzy do artykułu