ŻEGLARSKA WIOSNA - ZIMĄ

Dzisiejsze żeglarstwo stawia przed skipperem absolutnie inne, nowe wymagania w stosunku do tych z „moich czasów”. I nie chodzi tylko o prowadzenie nawigacji.

Ja teraz z cielęcym zachwytem oceniam więc także wysokie kwalifikacje „logistyczne” kapitana Marka „Białego Wieloryba” Popiela. Załogi też inne, zupełnie inne. Swiat się zmienia, żeglarstwo na jachting także.  Czy na lepsze ?

Dziś news o perygrynacjach nawigacynychmiędzy wyspami archipelagu Islas Canarias. Wybierających się tam – news Marka powinien zainteresować.

Żyjcie wiecznie  !

Don Jorge

-------------------------------

Don Jorge,

Dobre opowiadanie powinno się zaczynać od katastrofy, a dopiero później napięcie powinno już tylko rosnąć. Alfred Hitchock zalecał nawet rozpoczynać od morderstwa, Nasza wyprawa nie była aż tak dramatyczna, ale bez kłopotów się nie obyło. Na Kanary mieliśmy podróżować siłami Lufthansy z przesiadką we Frankfurcie. W Warszawie o świcie padał deszcz ze śniegiem więc przed startem samolot wymagał odlodzenia. Operacja nie trwa długo, ale kolejka samolotów do tej operacji była okazała więc wystartowaliśmy z godzinnym opóźnieniem. Tej godziny zabrakło nam we Frankfurcie i nasz samolot do Las Palmas poleciał sobie bez nas. Dodatkowe zamieszanie wprowadził fakt że ten samolot wcale nie był Lufthansy zatem wyjaśnianie naszych dalszych losów zajęło sporo czasu i kilometrów przedreptanych po terminalu. Problemem był fakt, że było nas pięcioro i znalezienie tylu wolnych miejsc w jednym samolocie okazało się trudne. Ostatecznie zostaliśmy wysłani do „Sheratona” w sąsiednim mieście.

   

Dla takiego skippera marineros wszystkich portów są uprzejmi               Jacht

.

Kolacja i śniadanie na koszt Lufthansy. Dodatkowym problemem są losy dwóch koleżanek, które inna drogą dotarły już do Las Palmas i nie bardzo mają co ze sobą zrobić. Z jednej strony wysyłam im informację gdzie mają szukać jachtu, z drugiej w biurze „Alborana” staram się zapewnić im do niego dostęp. Ostatecznie wszystko się udało bez rozlewu krwi. Rano wracamy do Frankfurtu na nasz samolot do Madrytu. Na szczęście niczego nie trzeba było tym razem odlodzać i docieramy do Madrytu bez spóźnienia. Długi spacer przez terminal by odszukać nasz kolejny samolot. Tym razem jest to olbrzymi Dreamliner. Chyba 50 rzędów po 9 foteli w każdym - podzielonych na trzy kolumny. Od naszych rezydentek dowiadujemy się, że z lotniska mamy pojechać autobusem nr 60 oraz na jakim przystanku mamy wysiąść. Tak kończy się pierwszy rozdział naszego rejsu.


Załoga

.

Zjawia się przedstawiciel firmy i szybko załatwiamy check-in. Pozostaje jeszcze wpłata należności za sprzątanie, ubezpieczenie kaucji i inne drobne opłaty. Kaucja z karty kredytowej dzięki ubezpieczeniu jest obniżona do znośnej dla mnie wysokości. Zakupy prowiantowe, kolacja z zapoznawczym drinkiem i spać.


.

Celem pierwszego etapu są Las Galletas na południu Teneryfy. Ruszamy dopiero po godzinie 13 następnego dnia. Wiatr N, NE żwawy, osiągający 25 węzłów podnosi sporą falę, co jak na pierwszy dzień rejsu jest trochę uciążliwe. Mijamy południowy kraniec Gran Canarii i półwiatrem wspinamy się do Las Galletas. Docieramy tam koło 1000 następnego dnia. Nawijamy tym sposobem 107 Mm. Stajemy przy recepcji skąd, po dopełnieniu stosownych formalności kierujemy się na wyznaczone dla nas miejsce w porcie. Lunch na mieście z widokiem na ocean. Trochę spacerów i zaległy sen bo poprzedniej nocy mało kto się wyspał.

.

 

Następnym celem jest San Sebastian na Gomerze. To raptem ca 30 mil półwiatrowym kursem. Niestety, uspokojony powitaniem w Las Galletas nie upewniłem się wcześniej czy w San Sebastian jest dla nas miejsce. Okazuje się, że wszystkie miejsca w porcie są zarezerwowane. Proponują poszukania miejsca w  Puerto de Santjago na południu wyspy. Prawdę mówiąc nie jest to port dla nas a na dodatek nasze dwie nowicjuszki muszą zdążyć w piątek na samolot do domu. Z tego samego powodu zrezygnowałem z odwiedzenia El Hierro, najbardziej na SW wysuniętej wyspy archipelagu. Po namyśle decyduję się schronić pod zawietrznym brzegiem Teneryfy, koło Los Gigantes. O miejsce w porcie nawet nie pytam. Słońce na Kanarach nurkuje w oceanie nieomal pionowo więc zjawisko zmierzchu praktycznie nie istnieje i do Los Gigantes docieramy całkowicie po ciemku. Pod skalną ścianą widać dwa światła kotwiczne. Wybieram miejsce w bezpiecznej odległości i rzucam kotwicę na 12 m. Z uwagą obserwuję ruchy jachtu na ploterze i wymalowany przezeń „rogalik” Włączam alarm kotwiczny, kolacja i spać. Sen mam zajęczy więc alarm usłyszałbym z pewnością.

.

Dziewczyny decydują, że popłyną z Teneryfy promem na Gran Canarię co zwalnia nas od konieczności dopłynięcia tam przed świtem. Trzeba tylko dotrzeć do portu mającego połączenie promowe. Decyduję się na „Marina Teneryfa” i nauczony doświadczeniem zgłaszam się przez telefon. Dostaję pozytywną odpowiedź i nawet stanowisko I23. Po śniadaniu ruszamy na północ by tamtędy dopłynąc do Santa Cruz. Głównie na silniku, bo wiatr po zawietrznej słabiutki i zdecydowanie przeciwny. Północny przylądek. mijamu krótko po północy i wygląda, że do mariny dopłyniemy w środku nocy. Postanawiam poczekać w jakimś zacisznym miejscu do rana i do tego celu wybieram zatoczkę osłoniętą skalistym cyplem Roque de Antequwra. Rzucamy kotwicę na 8m i przez chwilę napawamy się ciszą, ale nagle wiatr decyduje się na małą rewolucję. Nie dość że zaczyna żwawo wiać to jeszcze z NE i zaczyna naganiać rosnącą na płyciźnie falę. Kotwica nie puszcza, ale trudno marzyć o spokojnym snie w takich warunkach. Kotwica w górę i ruszamy do wejścia Mariny Teneryfa. Na wejściu lekka kipiel ale za falochronem robi się spokojnie i tylko w słabo oświetlonym porcie nie można wypatrzyć podanej nam lokalizacji. Po chwili na lądzie pojawia się dyżurny marinero i latarką prowadzi nas w pożądane miejsce. Przestrzeń między pływającymi pomostami jest spora więc bez trudu udaje się ustawić jacht rufą do kei. Marinero odbiera cumy i pomaga je założyć na pomoście, a resztki wiatru pomagają ustawić jacht we właściwy sposób.

.

Do miasta jest stąd spory kawałek ale co kilka minut jedzie do centrum autobus. Dziewczyny znikają wcześnie i tylko ich kolejne meldunki potwierdzają, że na swój samolot zdążyły. Szkoda – z ich wypowiedzi wynikało że nie zniechęciły się do żeglowania po morzu. Pewnie jeszcze się spotkamy. My po śniadaniu wyruszamy do miasta w celach turystyczno – zakupowych. Dodatkowo jakiś lunch na ulicy. Ponieważ na dworcu autobusowym wypatrzyłem Informację turystyczną, w czasie zakupów próbuję się dopytać o jakieś wycieczki po wyspie. Okazuje się jednak że jest to jedynie informacja biletowa, a właściwa informacja turystyczna mieści się na Placu Hiszpańskim nieopodal. Niestety okazuje się że tam ona również się nie znajduje ale przynajmniej znajdujemy tam informację o jej prawdziwej siedzibie. Na szczęście na sąsiedniej ulicy. Miłe panie informują że same żadnych wycieczek nie organizują, dają nam stosowne kontakty, ale za to rysują na planie wyspy dokąd jeżdżą autobusy odpowiednich linii. Szykujemy plan na następny dzień.

.

Decydujemy się na wycieczkę autobusem nr 103 do Puerto de la Cruz na północnym  wybrzeżu Teneryfy. Miasto to typowy tamtejszy Sopot z malowniczymi czarnymi plażami i widokiem na strzelające w góre na pokruszonych wulkanicznych skałkach fale. Sporo wczasowych atrakcji. Wracamy autobusem nr 102 który zamiast autostradą jedzie przez zakamarki północnego zbocza gór. Tu zmieniam pogląd na Teneryfę. Dotychczas widziałem wyłącznie jej pobrzeże, wypalone słońcem czarne i suche połacie ozdabiane sztucznie podtrzymywaną roślinnością. Wspiąwszy się co nieco w górę, napotykamy bujną naturalną ( poza plantacjami bananów) zieleń. Wracamy na jacht i szykujemy się do następnego etapu.

.

Wybieramy Puerto de Nieves na zachodnim brzegu Gran Canarii. To przede wszystkim port promowy ale jakaś marina także tu istnieje. Raptem 37 mil. Próba skontaktowania się przez telefon spełza na niczym ale decydujemy się ruszyć z rana. Rano wypada dopiero o 1000 więc do las Nieves docieramy już po ciemku. Przepuszczamy wychodzący prom i wchodzimy do mariny. Pływające pomosty zapełnione motorówkami, ale stajemy przy czole ostatniego z nich by poszukać wolnego miejsca. Zjawia się marinero i kategorycznie wyprasza nas z portu. Nagle pojawiają się funkcjonariusze straży granicznej i informują, że ich kuter stojący przy wejściu odpłynie za dwie godziny i będziemy mogli zająć ich miejsce. Miejsce przy wysokim murze pozbawione jest prądu i wody, ale nie ma co grymasić. Nie jesteśmy pod tym względem w potrzebie. Tu mała dygresja: Puerto de Las Nieves da się przetłumaczyć jak Port Śniegów co w tym klimacie brzmi jak żart, ale nie jest. W pobliżu wznosi się najwyższa góra Gran Canarii 2000+ m npm tak się nazywa i często bywa pokryta śniegiem.

.

Następny etap planujemy na S kraniec Lanzarotte, Marina Rubicon. Po wyruszeniu z z portu próbuję się tam dodzwonić. Sygnał jest słaby i pani z recepcji prosi o wysłanie zgłoszenie mailem. Wkrótce dociera potwierdzenie. Słaby wiatr z NE powoduje, że nie ma warunków do halsowania i pozostaje piłowanie 115 mil na motorku. Rubicon już kiedyś odwiedziłem i jest to kolejny kanaryjski „sopot”. Wolnych miejsc dla jachtów jest pod dostatkiem ale znaczna część portu jest zajęta przez uczestników międzynarodowych regat w kilku klasach. Wśród nich pierwszy raz widziane przeze mnie fojle. Jest to niewielka, prostokatna tratewka wystarczająca do utrzymania na powierzchni żeglarza, zopatrzona w pędnik taki jak w windsurfingu. Różnica tkwi w tym co skrywa się pod wodą. Pionowa płetwa, ca 1m długości zakończona jest czymś przypominającym mały samolocik. Gdy tratewka rusza z miejsca ów samolocik wynosi ją natychmiast w powietrze i całe urządzenie nabiera natychmiast szalonej prędkości. Niestety, regaty odbywają się daleko od portu i nie ma możliwości ich obserwowania.

.

Wybieramy się na spacer do właściwego miasteczka nadmorską aleją. Miasto składa się głównie z hoteli i pensjonatów. Obiad zjadamy w Bikers Inn ozdobionej kilkoma okazałymi motocyklami. Na obiad wybieram okazałą porcję Bikers ribs. Sądząc po rozmiarach żeberek motocyklista musiał być raczej młodociany. Po drodze często da się słyszeć ojczysty język. Jeszcze zakupy w Dino pełniącego tutaj rolę „Biedronki” i wracamy na jacht.

.

Na północnym cyplu Fuertaventury, vis a vis Robiconu znajduje się niewielki port Corralejo w którym deklarowane są 3 miejsca dla przelotnych ptaków. Rano wiatr rośnie do 15 węzłów, a wejście do portu jest nawietrzne. Pora wracać więc na wycieczki po wyspie już i tak czasu nie ma zatem decyduję się na postój na kotwicy po zawietrznej stronie wyspy. Najbliżej znajduje się port El Costillo schowany w ciasnej szczelinie skalnej. Zdecydowanie za płytko dla nas, ale może da się tam stanąć w cieniu wysokiego brzegu na kotwicy. 20 mil przebywamy szybko. Okazuje się, że wprawdzie wiatr spadający ze skał jest dość słaby to jednak dociera tu dość wysoka fala i nocowanie w takich warunkach byłoby mocno niekomfortowe. Nieco dalej wypatruję okrągłą, osłoniętą z trzech stron zatokę Playa de Esquinzo. Kotwicę rzucamy na 5 metrach. Trzyma dobrze. Wiatr od zatoki jest dość słaby a wchodząca fala, uprzednio trochę rozbita otaczającymi zatokę skałami akceptowalna. Natomiast prawdziwe przedstawienie zaczyna się w głębi zatoki. Fala w miarę wchodzenia na stopniowo malejącą głębokość rośnie i zaczyna się załamywać. Wiatr spadający z wysokiego brzego zrywa pianę i podnosi imponujące wodotryski. W wodzie znajduje się sporo surfistów, którzy łapią kolejne fale i mkną ku brzegowi. Predstawienie trwa do zmroku. Plotter pokazuje regularny rogalik co znaczy że kotwica trzyma dobrze i jacht tylko myszkuje nieco na boki. Włączam alarm kotwiczny, kolacja i spać,

Ostatni dzień rejsu, ponieważ mimo że rejs kończy się w sobotę mamy obowiązek zameldować się w marinie w piątek przed 1700. Przygotowujemy grot na drugim refie i całą genuę, by łatwiej było sterować w baksztagu. Podnosimy kotwicę i w drogę. Wiatr chwilami przekracza 25 węzłów i pomykamy z prędkością 6 – 8 węzłów. W pobliżu wybrzeży Gran Canarii następuje jakby odbicie i wiatr najpierw słabnie a w końcu zmienia diametralnie kierunek. Mijamy oświetlone bogato statki na redzie i wpływamy do mariny. Nasze miejsce jest wolne ale wiadomo, że najpierw musimy zameldować się w biurze mariny no i uzupełnić paliwo. Stajemy zatem przy pirsie stacji paliwowej ale na jego końcu by nie blokować dostępu tankującym. Cumy obłożone o 0130. Jeszcze można się przespać.

.

Wyspy Kanaryjskie są specjalną strefą ekonomiczną więc diesel kosztuje tu ca 1,20 euro/litr. Biuro portu otwiera się dopiero o 0900 więc po zatankowaniu i tak musimy spokojnie poczekać. Najpierw pojawia się jeden pracownik, więc kolejka zgłaszających nie rusza gwałtownie. Potem pojawiają się kolejni pracownicy więc trochę czasu zajmują gorące powitania kolejnych przybywających. Ostatecznie wreszcie przychodzi pora na mnie i po podpisaniu sporej liczby formularzy mogę się przestawić na miejsce utrzymywane przez „Alboran”.

.

Odbiór jachtu odbywa się bez kłopotów. Drobne usterki na które wskazuję nie miały specjalnego znaczenia dla żeglugi. Jeszcze jeden lunch na mieście. Samolot mamy dopiero w sobotę wczesnym popołudniem. Autobus nr 60 ma przystanek blisko mariny. Nie czekamy ostatniej chwili i słusznie, bo pierwszy autobus jest zapełniony i nie zatrzymuje się, ale następny jest za pół godziny więc na lotnisku jesteśmy z wystarczającą rezerwą. W tutejszym klimacie nie występuje oblodzenie więc do Monahium startujemy o czasie i lądujemy z dostatecznym zapasem by zdążyć na swój samolot do Warszawy. Jeszcze półtorej godziny lotu dotykamy ojczystej ziemi.

.

Marek – „Biały Wieloryb”

 

 

Komentarze
Brak komentarzy do artykułu