Relacje z bałtyckich rejsów za czasów PRL-u uzmysławiają nam realia ówczesnego żeglowania. A gdy to akurat zderza się z okrutnością morza to cierpnie skóra. Mam dla Was opis takiego rejsu nadesłany przez Mariana Lenza, przedstawiającego się w SSI skromnie jako „jachtowy dorożkarz”, czyli kapitan-najemnik specjalizujący się w wożeniu jachtami polskich letników po Morzu Sródziemnym.
Ten news może młodym Czytelnikom i Skrytoczytaczom SSI przybliżyć realia rejsów ich pradziadków, dziadków i ojców.
Artykuł był już przed laty publikowany w SSI, ale jakoś już się nie otwiera L
Dziękuję !
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
=======================
Motto:
„Herodot z Halikarnasu przedstawia wyniki swoich badań, aby dzieje ludzi nie zatarły się z czasem w pamięci i aby nie zgasła sława wielkich i niezwykłych czynów dokonanych czy to przez Greków, czy to przez barbarzyńców” (Herodot I 1,1)
.
Cóż to był za rejs!
.
W pierwszym moim rejsie całą załogę „złamało” pod, mającym w tym względzie złą sławę, Rozewiem. Tłukłem głową o pokład przysięgając: - Nigdy więcej na morze!
.
Ale jednak. Okazja! Yacht Klub „Stal” w Gdyni otrzymał, w 1962 roku, ekstra, „przydział” na rejs zagraniczny, w ramach wyprawy na Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów, w Helsinkach. Ktoś wpadł na pomysł żeby „podczepić” żeglarzy pod Festiwal, co dawało możliwość wykupienia piętnastu dolarów na osobę; gdy „normalnie” było to pięć.
Wytypowano „Monsuna”, który nie posiadał silnika. Nikogo to nie dziwiło bo w owych czasach obecność silnika na jachcie uważano za obelgę, dla żeglarzy. A i później, gdy się pojawiły, to miały służyć do manewrowania w porcie.
Na pokładzie nie było ani koszy na nawisach, ani sztormrelingów. Sztormrelingi dopiero wchodziły do stosowania w konstrukcjach jachtów. Na „Monsunie” zamontowano je w roku następnym na skutek jakichś durnych – tak się wtedy uważało - przepisów. Żadna „szprycbuda” nie mąciła jego smukłej, rasowej, sylwetki.
Jacht nie posiadał elektrycznych świateł pozycyjnych. Urzędnicy walczyli z nimi namiętnie, wytykając zawodność. Jedynymi – uznawanymi - były solidne i pewne, lampy naftowe. Jeśli ktoś decydował się na instalowanie elektrycznych, to i tak musiał posiadać naftowe. Jako lampa kotwiczna służył naftowy nietoperz, który stosowano również do oświetlenia mesy.
Natomiast były dwa kompasy. Namiarowy na nadbudówce i drugi sterowy z naktuzem. Kompas namiarowy był dodatkowo, doposażony w namiernik. W mesie znajdowały się: zegar okrętowy, barometr i przechyłomierz. Był też log - ale jaki! Na rufie montowano zegar logu, który napędzany wyrzuconym na długiej linie propellerem pokazywał przebytą drogę. Nie było echosondy, czy wiatromierza. Nie było ukaefki, radia czy radionamiernika. O „dżipsie” nie myślano nawet w marzeniach.
.
Żagle były solidne, z nie byle jakiego, bo z żaglowego płótna.
Ich szycie, jak też splatanie lin sizalowych i stalówek (ocynkowanych) było codziennością. Nie było tratwy ratunkowej. Koła ratunkowe trzymano w forpiku. Kamizelki ratunkowe były okropne, podobnie jak ubrania sztormowe i słynne „kotwy”. „Toalety” były dwie: na lewych i prawych wantach (sic!). Kotwicę ciągnęło się z „krzyża”.
Rejs zaplanowano na dwa tygodnie. Wbrew temu, co opowiadają i mimo takiej „okazji”: piętnaście dolarów - ze skompletowaniem załogi były trudności; popłynęliśmy w piątkę.
.
Wieczorem, 28 lipca 1962, opuściliśmy Hel. Piętnaście mil od portu wiatr ucichł pozostawiając okropny rozkołys. Jacht miotał się z burty na burtę. Walczyłem z rumplem, a koledzy jeden za drugim kłaniali się Neptunowi. Po wachcie odsiedziałem następną za kolegę, a później jeszcze pół. W końcu dumny z siebie poszedłem spać.
Za dnia się uładziło, przyszedł korzystny wiatr i nad ranem zoczyliśmy latarnię Hoburg na Gotlandii. Dalej płynęliśmy wzdłuż wyspy i od Gotska Sandon odbijając prosto na Helsinki. Nocą z 02 na 03 sierpnia minęliśmy błyskającą na skale Harmaję i zacumowaliśmy w NJK na wysepce Blekholmen.
.
Festiwal był już w pełni. Nasza oficjalna delegacja pod egidą Związku Młodzieży Socjalistycznej przybyła wcześniej statkiem „Mazowsze”. W roku 1956 rozwiązano ZMP, ale Partia nie zostawiła młodzieży samej sobie i już w 1957 powołała, nową, „młodzieżówkę”. Przyglądałem się, ale widziałem, że - nie ona dla mnie.
.
Po zwiedzeniu przyportowej dzielnicy udałem się na „Mazowsze” by dowiedzieć się o jakimś programie, jakichś imprezach i ogólnie, co słychać? Ostatecznie Rodacy! Stojący na trapie wachtowy bez większych ceregieli po prostu mnie przegonił.
- O! Swołocz!
Jak kopnięty pies, zdegustowany, powlokłem się wzdłuż kei.
Natknąłem się na pełen wrzawy statek. Bez przeszkód, trapem wchodziło się wprost do ładowni, w których kłębił się wielojęzyczny tłum. Okazało się, że trafiłem na statek „anty-festiwalowy”. Panująca na statku atmosfera była radosna, swobodna i bez przymusu. W rogu jednej z ładowni rozłożona była „propaganda” - wystawa książek. Zaciekawiły mnie i wziąłem dwie wydane w Londynie „Historię Polski nowożytnej (1572-1795)” – Wł. Konopczyńskiego i „Dzienniki Ambasadora E. Raczyńskiego (1939-45). W sojuszniczym Londynie”. Ta ostatnia - u nas w kraju – była więcej niż białym krukiem, a nawet, z nią pod pachą można było pójść tam gdzie nie trzeba.
.
Zaczęliśmy wędrówkę pod marketach. Cóż to były za przeżycia! Kolega wrócił z kurteczką kupioną – z przeceny - za równe 10 dolarów. Odłożyłem też taką sumę i postanowiłem kupić. Pobiegliśmy podekscytowani. Jest! Pasuje idealnie! Biorę! Wyciągam „kasę”, mam zamiar płacić – i tu konsternacja! Owszem tamta była przeceniona - bo jest mniejsza. Sprzedawczyni ujrzawszy moją rozpacz pobiegła po kierownika. Ten… wyraził zgodę.
.
Był 6 sierpnia 1962, gdy na „anty-festiwalowcu” wykombinowałem zaproszenie na zabawę w jakiejś auli. Na miejscu zaopiekowałem się śliczną blondynką. Bawiliśmy się w takt modnych szlagierów:
- „Love me tender, love me sweet …” – kusił Presley,
- „… Oh please stay by me Diana/ Oh please Diana/ Oh please Diana.”
- łkał Paul Anka,
- “Only You…..” – zapewniali Plattersi.
Wtrącał się Chubby Checker:
- „Do you remember when, things were really hummin’/ Come on, let’s twist again, twistin’ time here”.
Dramatycznie przepraszała Brenda Lee:
– „I’m sorry, so sorry…”.
Ówczesne dziewczęta stylizowały się na: Bardotkę, Lollobrigidę, lub Monroe. Moja Piękna Nieznajoma, olśniewające zjawisko - co do figury, buzi i włosów blond - była niczym Marilyn Monroe! Oczywiście nie omieszkałem jej tego powiedzieć! Taki komplement!
Pokiwała głową mówiąc:
– Marilyn is dead.
Nie zrozumiałem, nie docierało do mnie! Nie drążyłem tematu. Nie pora była roztrząsać. Wszyscy wokół bawili się beztrosko i radośnie. My też!
Następnego dnia, niestety, trzeba było odpływać. Przeklinając żeglarski los, rozżalony, stanąłem przy cumach. Ze złamanym sercem opuszczałem Helsinki. Minęliśmy Harmaję:
- „Portowe światła lśnią, przypominają o rozstaniu…” - znów byliśmy na pełnym morzu
- „...i patrzę w morza toń…” – nostalgicznie brzmiały słowa Plattersów. O tragedii Marilyn Monroe dowiedziałem się w kraju.
Wiało nieźle i tężało. Cofnąć się nie było jak, zaś wejście w szkiery też niebezpieczne. Postanowiliśmy zawinąć do Hanko. U wejścia znaleźliśmy się już po zmroku. W dali błyskały latarnie Russaro i Gustavsvarn , ale jak tu trafić miedzy skałami? Wydawało się, że przyjdzie sztormować u wejścia w oczekiwaniu poranka.
Pojawił się zmierzający do portu prom. W jego kilwaterze pędziliśmy baksztagiem osiem, dziewięć węzłów. Rzuciliśmy kotwicę w porcie handlowym. Szczęściem, przypłynęła pilotówka i odholowała nas do jachtklubu. Staliśmy tam jak u Pana Boga za piecem, ale wyglądało na to, że spóźnimy się do pracy.
Po południu wpadł do portu prowadzony przez kpt. Tyca, „czerwoniak”, s/y „Szkuner”, z harcerzami na pokładzie. Wyszli z Helsinek dużo wcześniej i zdążyli już raz tutaj być. Kapitan roztropnie wolał zawrócić.
Wiatr nieco się uspokoił! Trudno! Sobota 11 sierpnia wychodzimy w morze. Pod koniec dnia zaczyna się od nowa. Płyniemy na sztormowych żaglach. Wysokie fale wynoszą jacht do góry. Gdy jesteśmy na górze, na grzbiecie, widać wszędzie dookoła białe grzywy. Jacht zjeżdża na burcie w dolinę. Sternik kontruje i jacht mozolnie pnie się w górę. Gdy jesteśmy w dolinie lepiej nie oglądać się do tyłu. Ściana wody „stoi” za rufą. Zaraz się zwali, ale nie, wynosi nas do góry i znowu widzimy bruzdy fal, białe grzywy morskich koni, i bezkres morza. Od czasu do czasu jedna z fal jest większa. Co jakiś czas jacht ryje dziobem w wodę i fala przetacza się po pokładzie chlapiąc wodą przez zejściówkę do mesy. Co jakiś czas „dziad” uderza płasko w burtę na wysokości sternika strzelając gejzerem wody. Czasem się udaje – gejzer pada na rufę, ale czasem wprost na sternika. Woda spływa po zydwestce i szczeliną między ubraniem sztormowym, a szyją, ciurkiem leje się do środka. Po godzinie takiej jazdy sternik jest mokry. Okropne uczucie! Najtrudniejsze jest ponowne, w mokrym ubraniu, wyjście na wachtę.
.
Postanawiamy płynąć z jedną przywiązaną osobą na deku, tylko sternik trzymając się rumpla jeździ miedzy falami. Nas trzech pełni wachty po dwanaście godzin. Kapitan z Pierwszym starają się prowadzić nawigację, abyśmy się nie pogubili; i są w rezerwie. Po dwunastu godzinach, doszczętnie mokry przebieram się i wsuwam się do hundkoi. Wiem, że suchy na kolejną wachtę wyjdę dopiero za dwadzieścia cztery godziny…. Jacht jest szczelny, pokład nie przecieka, a hundkoja, to luksus, możemy robić nawet zwroty overkil i nie wypadnę.
.
Wiesiek płynie cały dzień. Po nim Kaziu. Słyszę jak dodaje sobie animuszu dwanaście godzin śpiewając wkoło jedną frazę:
- „Hej, hej, hej sokoły omijajcie góry, lasy, doły,”.
I znowu:
- „Hej, hej, hej sokoły…”.
I ponownie:
- „Hej, hej, hej sokoły….”
Wychodzę na wachtę, a on:
- „Hej, hej, hej sokoły….”
.
Sztorm nie ma zamiaru się uspokoić. Jacht trzyma się dzielnie. Dzień jest piękny, słoneczny, fale wysokie, długie, szumiące. Piękne grzywy, tylko te paskudne „dziady” tłukące w burtę dokuczają niemiłosiernie. Dwanaście godzin mija. Mokry wtaczam się do hundkoi. Nie mam już suchego ubrania na następne wyjście. Dwadzieścia cztery godziny i co dalej? Na razie rozgrzewam się i liczę, że może się to skończy.
Niestety trzeba wychodzić. Mokre zimno po prostu skręca. Cofam się i w rozpaczy zdejmuję aksamitną zasłonkę, która niespodziewanie uchowała się sucha. Jako szalik zakładam ją na szyję i kark. Teraz dopiero jestem w stanie opanować kryzys i wyjść na wachtę. Fale nadal są długie i wysokie, wiatr jest równy, co sztormowej żegludze daje pewien komfort. Pod koniec kolejnych dwunastu godzin sztormu jakby się zahamował.
Już leżąc w hundkoi czuję, jak słabnie.
.
Kolejne wyjście, i morze jest coraz gładsze. Na wysokości Kłajpedy stajemy w bezruchu. Szczęściem jest ładna słoneczna pogoda. Przydaje mi się moja nowa kurtka, którą oszczędzałem na najgorsze. W pobliżu wynurza się rosyjski okręt podwodny, po godzinie drugi. W końcu idą w zanurzenie.
.
Późnym popołudniem 18 sierpnia dotarliśmy do gdyńskiego basenu jachtowego. Wieści o sztormie „stulecia” i rozproszeniu po całym Bałtyku jachtów z helsińskiej wyprawy już się rozeszły, i wyczekiwano nas z niepokojem. Keja usuwała mi się spod nóg, sprzęty zmieniał położenie, ściany wyginały; ale byliśmy bohaterami. Odtąd klubowa sekretarka spoglądała na mnie uważniej.
.
W poniedziałek poszedłem do pracy. Miałem siedem dni spóźnienia. Kodeks Pracy umożliwiał pracodawcy zwolnienie już po trzech dniach, ale były wakacje i młyny na Politechnice Gdańskiej, gdzie pracowałem, mełły powoli. Z podaniem udałem się do sekretariatu Rektora, który znany był z zamiłowania do dyscypliny. Pani Sekretarka, była osobą bardzo uważającą, wielce dystyngowaną, wielką damą, żoną jednego z profesorów. Mawiano o niej, że „rządzi” Politechniką. Rzuciła okiem na podanie i spojrzała na mnie z niesmakiem. Poczułem się zwolniony z pracy w trybie natychmiastowym.
.
Zacząłem opowiadać o Festiwalu. O tym jak wyszliśmy w morze, a sztorm zmusił nas do szukania schronienia. Jak ciemną nocą uciekaliśmy wśród skał do nieznanego portu. Jak wyszliśmy w morze ponownie - śpiesząc się do domu - a tu kolejny sztorm…. W góry niebotyczne wypiętrzyły się fale… rozbiegane morskie konie z rozwianymi białymi grzywami, niczym szalone mustangi, wypełniały całą prerię, aż po kres horyzontu… Jak Kazik śpiewał… Jak zjechawszy z fali byliśmy w niecce zewsząd otoczeni wodą …Jak wówczas horyzont przybliżał się niemal na wyciągnięcie ręki…. Jak dziewiąta fala wzbudzała grozę…. Jak złośliwe „dziadowskie” fontanny zwalały się do kokpitu i strugami wody zalewały sternika……
Wreszcie jak utknęliśmy w sztilu, czyli ciszy.
.
Słuchała z rosnącym zaciekawieniem. Gdy skończyłem chwyciła pismo.
- Zaraz, to panu załatwię.
Po chwili wyszła z gabinetu Rektora i z uśmiechem wręczyła mi podpisane podanie.Mnie podłoga wciąż usuwała się spod nóg, meble zmieniały położenie…..
.
Marian Lenz
---------------------------------------
RAMKA
„Monsun”, jacht zbudowany w stoczni Abeking &Rasmussen, Lc = 12,35m, Bc = 2,80m, T = 1,90m, H = 2,52m, żagle 50m2, bez silnika.
.
Norma Jane Baker – Marilyn Monroe (1926-62), aktorka filmowa. Wymiary: wzrost – 164cm, inne: 94 – 58,5 – 94, waga 58 kg (1956 r.). Zmarła w nocy z 04/05 sierpnia 1962 roku.
.
Edward Bernard hr. Raczyński (1891-1993), dyplomata, 1934–45 ambasador RP w Londynie, 1941-43 minister Spraw Zagranicznych RP.
.
Władysław Konopczyński (1880-1952) historyk i polityk w II RP, profesor UJ.
.
„Czerwoniaki”, jachty przebudowane z szalup, z „Batorego”. Ich wyprawa na Festiwal „Harcerska armada w Helsinkach” – „Żagle” 10/2005.
.
Gustavsvarn Fl(2)WRG 16M –latarnia, przed Hanko,
Harmaja Oc.WRG.6s 19M–latarnia, w Helsinkach,I
Hoburg FlW5s 27M -latarnia, na krańcu Gotlandii,
Russaro Fl(4)42s 17M –latarnia, przed Hanko.
======================================================
ILUSTRACJE DO KOMENTARZA IZYDORA:
.
_______________________________________________________________________________________
Przeczytałem z zapartym tchem artykuł Mariana Lenza.
Proszę o więcej takich relacji.
Bardzo ciekawe wspomnienia i znakomicie napisane.
Michał
Drogi Don Jorge
Sprawiłeś mi ucztę noworoczną tekstem Mariana Lenza. Nie wiem dlaczego te opowiadania o żeglowaniu przed wielu laty są tak wciągające. Szczere i pełne żeglarskiej atmosfery. Może kiedyś więcej żeglarstwa było w żeglarstwie a teraz mamy więcej elektroniki i reklamowych świecidełek. Czy kapitan Lenz popełnił więcej takich tekstów? Bo może by starczyło na soczystą żeglarską Miniaturkę? Jest już taka autorstwa nieżyjacego już Lucjana Kozłowskiego. Też wspaniale opisał czasy żeglowania w okresie środkowego PRLu.
Serdeczności z dalekiej Zatoki Lwiej na płd Francji
Andrzej
Witaj Don Jorge
Po przeczytaniu newsa jak wyżej przyszło mi do głowy stare powiedzenie: "kiedyś statki były z drewna a ludzie..."
--
pozdrawiam
AIKI
Cześć.
Bardzo fajnie czyta się takie historie. Tym bardziej że pokazują, że wiele rzeczy, które mamy na jachcie, wcale nie są tak bardzo potrzebne. A czasami wcale nie są potrzebne.
Na stronie JKM „Gryf „ jest dział „Wspomnienia”. Są tam zebrane wspomnienia i relacje z rejsów z różnych lat.
Najstarsza pochodzi z roku 1956, została napisana przez Janusza Radwańskiego i opowiada o starcie w regatach na jachcie „Pluton”.
https://jkmgryf.pl/janusz-radwanski-pluton-w-regatach-rok-1956/
Relacji jest oczywiście więcej, czytanie ich to dobre zajęcie na zimowe wieczory...
Pozdrawiam
Tomasz
Drogi Jerzy !
Z wielką przyjemnością przeczytałem opis perypetii w rejsie do Helsinek Mariana Lenza. Myślę, że nasze pokolenie żeglujące po morzu w owych czasach doznawało tych samych "przyjemności" na ówczesnych jachtach bez silników itp. Ja podobnych doznań doświadczyłem w 1959 roku w moim pierwszym wyjściu w morze na rejs stażowy na j.s.m. jachtem „Witeź II” pod kapitanem Stanisławem Skoczeniem . W rejsie tym doświadczyłem tych samych przyjemności, jedyna różnica, że był tylko jeden sztorm który zmusił nas do schronienia w Kołobrzegu do którego wchodziliśmy w sztormie zapewne nie tak dzikim jak Marian Lenz opisuje. Z ubiorów mieliśmy to samo co w Jego opisie czyli zydwestka, śmiertelna koszula rybacka którą ubiera się na bezdechu (bo śmierdzi zbutwiałą tkaniną) jak najszybciej przewlekajac głowę przez kołnierz oraz kotwice a wyposażenie jachtu identyczne z małą różnicą - jeden kompas dla sternika z namiernikiem po zdjęciu hełmu naktuz'a.
Pozdrowienia dla M. Lenza i Ciebie !
Izydor W.
==================
P.S. Kapitan St. Skoczeń był rasowym fotografikiem i wydał po tym rejsie album "Spod żagla" to załączam z tego albumu trzy skany: Karta tytułowa albumu, ówczesne stroje ,kompas i log śrubowy oraz walkę z fokiem na dziobie „Witeźia II” - ten rozkraczony między burtami to ja tyłem. 😂
Don Jorge
Wynalazek na miarę pralki
Czuję romantyzm surowego żeglowania, opisanego przez Mariana Lenza, ale chyba już bym się nie chciał zamienić. Różnica między tym coś dziś, a tym co wówczas, nie sprowadza się tylko do kwestii prądu na pokładzie, czy sposobu prowadzenia nawigacji. Choć zmiana w tej dziedzinie, zmieniła całe żeglarstwo.
Jak? Przede wszystkim mamy na pokładzie mnóstwo wolnego czasu. W rodzinnym rejsie dzisiaj płyniemy w małej załodze a mimo to nawigacji nie poświęcamy zbyt wiele uwagi. Dostępność map (elektronicznych) oraz możliwość natychmiastowego określenia swojego położenia na tej mapie daje nam swobodę wyboru celu. Nie zawracamy sobie głowy i nie tracimy czasu na zliczanie pozycji. Nie notujemy jej w dzienniku (tak, przyznaję się do tego...), nie bierzemy namiarów lub robimy to niezmiernie rzadko. Wybieramy swobodnie nawet małe porty, ze skomplikowanym podejściem. W jednym rejsie odwiedzamy ich bardzo wiele. Czasami komuś powinie się noga, przesadzi z relaksem - ale to jest margines.
Wynalazek GPS i plotera map jest rozwiązaniem na miarę pralki. Tu nie chodzi tylko o pranie. Idzie o czas! Na tym polega ta rewolucja. Inna sprawa, co my z tym bogactwem czasu zrobimy...
Wszystkiego dobrego w Nowym Roku dla Ciebie, Autora i wszystkich Czytelników.
Lech
Oczywiście rejs do Helsinek odbył się 2023 -1962 = 61 lat temu.
Czas bieży jak szalony i w sierpniu będzie to już nawet 62 lata !
W tamtych czasach luksusem była pralka "Frania", enerdowski czajnik z gwizdkiem
i telewizor w osiedlowej świetlicy !
Dlatego do wszelkich porównań konieczny jest kontekst !
Ramzes XXI
Niżej Don Jorge cytat z mojego tekstu w "Żeglarzach Zalewu Wiślanego" nawiązującego do MONSUN-a, ale już nowego, z niewielką zmianą wprowadzającą:
Gdy wspominam s/y „MONSUN”-a, już nowego, oblaminowanego sklejkowca z gdyńskiej STALI w formule One Ton Cup (OTC), przychodzi mi na myśl rejs z elbląską załogą w lipcu 1975. Braliśmy udział w regatach Międzynarodowego Tygodnia Zatoki Gdańskiej, po trójkącie Gdynia – Oland Sodra Grund – Christianso – Gdynia. Po okrążeniu wysepek Christianso, w zapadającym zmroku postawiliśmy spinakera i żwawo ruszyli do przodu. Ale doganiany jacht przed nami, jakiś złośliwy NRD-owiec, zaczął nam zajeżdżać drogę. Na co Jacek samowolnie przytoczył mu przez megafon SS-mańską odzywkę do więźniów obozów koncentracyjnych: „Du schweine Hund!” (ty świński psie). Od razu zjechali na bok. Z duszą na ramieniu i w obawie o międzynarodowy skandal, czekałem na finał tego ekscesu. Ale tamci po przybiciu do Gdyni tylko podejrzliwie na nas łypali niepewni, czy to my. A Globisz bezczelnie ze mnie kpił: „wstydź się!”.
Do Rozewia zbliżyliśmy się rankiem w gęstej mgle, z bezpiecznym oddaleniem od brzegu. Radionamiernik wskazał, aby już odpadać na Hel. Ale – jako niezwykłemu wówczas urządzeniu – nie bardzo mu dowierzaliśmy i zrobili to godzinę później. W ten sposób przeszła nam koło nosa wygrana regat w swojej grupie. Lecz i tak, ku ogólnemu zdziwieniu, zajęliśmy na niezbyt szybkim „Monsunie” miejsce w czołówce.
To cytat z "Żeglarzy Zalewu Wiślanego" mojego autorstwa.
Mieczysław