Echo newsów publikowanych w SSI jest tak dalekosiężne, że słychać je nawet w Vancouver, o czym donosi Darek Jezierski – skipper cumującego tam jachtu. A więc dziś czytajcie o dwóch kolacjach – jednej katastroficznie uroczystej i drugiej zwyczajnej, za to smacznej i w przyjemnej atmosferze. Pozostawiam Was z dylematem podsuniętym w tekście przez Autora: czy koniecznie „wszystkiego trzeba spróbować ?
Dobrego apetytu !
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
-----------------------------------------
Don Jorge,
Aby było nieco weselej (ale na temat) przytoczę scenę z dobrego, kultowego, choć niepolskiego filmu, „Blues Brothers.” Mam tu na myśli scenę, kiedy bohaterowie Jake i Elwood odwiedzają elegancką francuską restaurację „Chez Paul”. Scena nie tylko śmieszna, ale i trochę w temacie ‘skromnej uczty’ w kokpicie, którą dalej traktuję zarówno z zachwytem, jak i z niedowierzaniem.
.
Jak to ładnie ktoś zauważył, jedną z różnic pomiędzy chłopczykami lub dziewczynkami, a dorosłymi jest cena ich zabawek. U właścicieli łódek, małych samolotów, czy co ciekawszych samochodów jest to zjawisko dobrze udokumentowane i jednak widoczne. Powiem jedynie, że prawdziwi dżentelmeni ani o pieniądzach nie wspominają, ani się nimi nie chełpią, jakakolwiek boska proweniencja im by ich nie przyniosła.
.
Dawno temu, w odległej galaktyce i trzy łódki temu, wpłynęliśmy z żoną i z pieskiem do wypełnionej mariny i jedynym wolnym miejscem dla naszej onegdaj 26 stopowej łódki był koniec kei przy superjachtach. Nadarzyła się niejako okazja, aby zaobserwować jak się bawią wyższe sfery. Na dużym jachcie z nazwą ze złotymi literami cumującego przed naszym dziobem właśnie zaczęła się krzątanina. Elegancki starszy pan (armator) w nienagannym odzieniu odpalił grilla wielkości naszego kokpitu i czekając na jego nagrzanie wypucował flanelą złote liternictwo na rufie.
Na górnym pokładzie, eleganckie panie i panowie wymagający więcej przestrzeni do kolacji postanowili stosownym temu żurawikiem podnieść zawadzający im duży ponton z silnikiem i następnie go zwodować. Niefachowość operatora skończyła się uderzeniem pontonu w nakryty z niestety ‘nieprzepisowym’ obrusem ze zwisem dużo mniejszym niż 7.874 cala (20 cm) stół oraz dźwiękiem dużej ilości tłuczonego szkła...
Obsługujący grilla „elegancki” starszy pan tym razem mniej kulturalnie, choć dobrym tenorem (jednak nie konkurencja dla Piotra Beczały), ryknął „co ty k...a robisz!” (używając stosowne słowo, na ‘F’ w oryginale) i pobiegł po schodach na wysoki pokład ratować swój jacht. Złapawszy za panel do sterowania żurawiem, umiejętnie wymanewrował ponton nad głowami piszczących dam, dosadnie sugerując „aby się szybciej k. ruszały i wiały spod pontonu, a nie piszczały jak małe dziewczynki”… Następnie z dużym animuszem przywalił nim w nadbudówkę, wyginając przy tym błyszczący kwasoodporny reling… Po sukcesie wodowania, owemu dystyngowanemu panu przypomniały się steki. Niestety brak pieczliwej opieki nad grillem doprowadził certyfikowaną wołowinę ‘Angus’ do ‘karbonizacji’ i z wydanym głośno okrzykiem, że to nie jest jego ‘eF-ing’ dzień, szlachetne jadło wylądowało na dnie oceanu…
.
W międzyczasie na tej samej planecie, ale w „łupince” w cieniu Tytanika, na malej kuchence ugotowano makaron, odgrzano wcześniej w domu przygotowane i zaweckowane mięsko z sosem oraz skrojono warzywa na sałatkę do dużego wspólnego naczynia. Piesek zjadł swój obiad ze swojej miski, a my makaron z dodatkami obficie posypany parmezanem ze swoich, nietłukących się miseczek. Kokpit był za mały na stół, więc każdy z nas miał też swoją elegancką w prostocie, wymyśloną w ‘biednej kulturowo’ Skandynawii, tackę z IKEI. Nasyceni, z wypełnionymi, nietłukącymi się kieliszkami do wina z polikarboantu (poliwęglanu?) i z uśmiechami na twarzy życzyliśmy przechodzącym, obrażonym na siebie naszym nowym ‘znajomym’ udanego posiłku w restauracji na brzegu. Przy okazji, jak na dobrych sąsiadów przystało obiecaliśmy, że nasz owczarek podhalański, dobre polskie psisko, przypilnuje też „Tytanika” pod ich nieobecność…
.
Nie wiem, czy przystoi tu zapożyczyć cytat o „szlachetnej prostocie” i „dobrym smaku etykiety jachtowej” pióra pana Tadeusza, ale jedzenie było zdrowe i smaczne, środowisko nie zanieczyszczone odpadami (zostały tylko obierki po warzywkach i papierowe serwetki) oraz uśmiechnięta, zadowolona i syta załoga, oraz sklarowany, czysty i niezniszczony jachcik.
Niestety nie zabawiliśmy na dłużej, bo pewnie zgromadził bym więcej materiału na ‘powtórkę z rozrywki.’ Czas naglił, bo na następny dzień umówieni byliśmy ze znajomymi na wagnerowskiego Latajacego Holendra a następnie na kolację w dobrej restauracji. De gustibus non est disputandum.
Na wesoło i z większym luzem,
Darek
-------------------------
PS. Parę tygodni po opisanej powyżej historii z dużym jachtem w marinie i po całkiem niezłej wersji opery Latający Holender do miasta ‘wtoczyła’ się australijska kapela, w której składzie nie występowali bynajmniej ‘grzeczni chłopcy’ choć jeden z nich był nawet w szkolnym mundurku. Koncert głośny, dynamiczny z wielkim ‘piekielnym’ dzwonem nas scenie. Dwoma słowami, pięć gwiazdek. Jedynym mankamentem były wszechobecne opary palonego zioła.
Na pointę i chyba kończąc już mój udział w ‘eepistolografii’* jedynie dorzucę, że wszystkiego w życiu warto spróbować i wszystkim dać szansę, tym samym zapraszam Pana Tadeusza na dobrą kolację w stylu ‘smörgåsbord’ na pokładzie s/y „UmaCat” oraz na wakacyjny rejs po okolicy, jacht jest do dyspozycji.
Zakładam, że rozmowy jedynie o tematyce żeglarsko-kulinarnej.
*elektroniczna epistolografia (jeżeli słowo nie istnieje, to powinno 😊)
Zdumiewająco bogaty, żywo podchwycony przez kolejnych Autorów, kulinarny cykl publikacji na SSI, pomógł mi zrozumieć, jak nisko jestem na tej skali. Bowiem wychowano mnie na tradycyjnej kuchni kaszubskiej, ascetycznej choć smacznej, zdrowej i pożywnej, wg filozofii, że „człowiek nie po to żyje by jeść, ale je, by żyć”. Także moje intensywne, morskie pływania – wszczęte dawno temu, jeszcze jako bidny student – syciły się fasolką po bretońsku w słoikach, takimiż klopsikami i gazowanym napojem Perła Bałtyku, z podejrzanymi frędzlami na dnie butelek.
Niestety, ta zgubna asceza mi pozostała. W rejsach kambuz chętnie zwalam na załogantów, akceptując ich wybryki – przecież żyję! Szczęście czerpię z przeżywania morza, jego potęgi i piękna, oraz mojego, pełnego pokory miejsca na nim.
A strona towarzyska, zapytacie? Uwielbiam. O ile nie nudna
M.
Obawiam się, że Kapitan Krause pisząc o stole swojego domu traktuje prawdę, jak bym to ujął, niedogmatycznie.
Miałem honor być gościem w tym domu i zaświadczam, że dzięki talentom i urokowi Gospodyni każdy posiłek ma coś z małego przyjęcia weselnego. Również jedzenie przygotowane nam na jacht.
Zatem gdyby tak miała wyglądać asceza to klasztory byłby szturmowane przez kandydatów na mnichów, chcąc spędzić żywot doczesny na tych surowych praktykach ascetycznych. Oczywiście dotkniętych skłonnością do tego samego grzechu głównego, nad którym jak tak boleje - czyli obżarstwa w dobrym towarzystwie.
Cóż zrobić, kiedy moje artystyczne inklinacje, czasami domagają się swojej implementacji w postaci przygotowania 21 daniowego obiadu zgodnie z kanonem tak mi bliskiej kuchni libańskiej. Bliskiej ze względu na mojego przodka, który przez krótki okres był gubernatorem tego pięknego kraju (Władysław, syn Michała Czaykowskiego czyli Sadyka Paszy w służbie sułtana, który doprowadził armię turecką do nieprawdopodobnego rozkwitu - co na marginesie dzisiaj się jeszcze mi w Turcji pamięta, jakby to w najmniejszym stopniu była moja zasługa).
Pozdrawiam.
T.
Kilka razy przeczytałem artykuł z wielką przyjemnością. Wzruszyło mnie zaproszenie - SERDECZNIE DARKU DZIĘKUJĘ.
Na razie sytuacja rodzinna (zdrowie starszego wiekiem członka rodziny) nie pozwala mi się ruszyć z Warszawy, ale myśl o pożeglowaniu po tych wodach na pięknym motosailerze jest nad wyraz kusząca.
.
Na razie marzę o podróży Górki Zachodnie - Saint Malo na wiosnę. Ale czy Pan Bóg pozwoli - na razie nikt nie wie.
Opowiadanie jest przednie - nie wiem dlaczego, ale jakoś nie jest mi szkoda Pana z „Tytanika”. Z wiekiem uświadamiamy sobie, że wszystkie najlepsze rzeczy mamy za darmo. Przypomniała mi się historia sprzed przeszło 10 lat.
.
Ostia. Taras pięknej restauracji typu water-front. Oświetlona lampionami woda, a na niej jak w wielkanocnej szopce przesuwają się sylwetki rozświetlonych jachtów motorowych. Większość to minimum 300 stóp LOA.
.
Za mną udany wykład, który wśród międzynarodowego towarzystwa wywołał duże poruszenie. Gospodarz przyjęcia zręcznie rozsadza gości. Widać, że w tym miejscu czuje się jak ryba w wodzie. Niespodziewanie moje miejsce przypada koło filigranowej Włoszki. Nieskazitelny typ urody - trochę Południa, ale tak naprawdę widać wyraźnie greckie geny. Nienaganne maniery - zręcznie prowadzona rozmowa z mężczyznami, którzy na wyścigi próbują zwrócić na siebie jej uwagę, sztućce trzyma jak drogocenne wieczne pióra, przed każdym podniesieniem kieliszka wyciera usta rogiem serwetki ledwo je muskając. I przeciąga ten gest o sekundę, półtorej. Dokładnie tyle trzeba aby srebrna zastawa rozbłysła dziesiątkiem odblasków rzucanych przez brylantową bransoletkę z białego złota. Która zresztą mistrzowsko podkreśla opaleniznę jej nadgarstka.
Pani ubrana jest w wiśniową suknię sięgającą do kostek. Prosty krój, lekkie marszczenie w talii i subtelny dekolt rozapalający wybobraźnię.
W pewnym momencie Pani robi gest wskazujący że chce odejść od stołu. Oczywiście wstaję i wyciągam delikatnie i nisko rękę - aby móc się dyskretnie wycofać, gdyby pani okazała się agresywną feministką, ale na tyle wysoko, aby móc jej podać gdy zechce przyjąć pomoc. Widzę w jej oczach cień ulgi. Opiera się mocno i wyprostowana wstaje od stołu. Patrzy mi w oczy i mówi, ni to zmieszana,, ni rozbawiona:
- Sei polacco, non americano, vero? Perché lo fai?
Odpowiadam:
For sure non è un vero italiano.
Nie mam kanarka w oknie, ani magnetofonu w prawej ręce...
Błyskawicznie chwyta żart. Śmieje się głęboko i perliście. Powtarza pytanie: dlaczego to robisz?
Trochę jestem zmieszany i nie wiem co odpowiedzieć. W końcu mówię.
- Madame, ten świat już jest tak naturalnie urządzony, że to mężczyźni służą kobietą, a nie odwrotnie - poczytując sobie to za honor i zaszczyt.
Cień uśmiechu i czegoś zastanawiającego przemyka się jej po twarzy. Pyta przechylając lekko głowę:
- Czy zechce Pan jeszcze chwilę zostać i potowarzyszyć mi przy stole?
Skinąłem głową i wróciłem na swoje miejsce.
.
Pojawiła się wkrótce. Była mistrzynią konwersacji skierowanej teraz wyłącznie do mnie. Poświęcała innym kwanty czasu, dokładnie takie, aby potwierdzić, że zauważa ich obecność przy stole - ale nic więcej, zręcznie ucinając próby narzucenia tematu. Rozmowa jest niespieszna: rozmawiamy o żeglowaniu na którym dobrze się zna, historii sztuki, muzyce i samorozwoju. Również o biznesie. Opowiadam jej z pasją o moich odkryciach w zakresie konstrukcji firm postindustrialnych i trendach współczesnego biznesu. Słucha skupiona - inni interlokutorzy odpadli w półfinałach nie mogąc dorównać jej intelektowi.
.
Pani jest niezwykle uważna. Gdy podaje jej talerzyk z deserem patrzy na opuszki moich palców i patrząc mi w oczy pyta
- również komponujesz, prawda?
Gdy zadaje to pytanie lekko przechyla głowę.
Pamiętam, że w tym momencie przemknął mi przez głowę wiersz Miłosza.
Brzmiał on tak (cytuję z pamięci)
.
Kiedy księżyc i spacerują kobiety w kwiecistych sukniach
zdumiewają mnie ich oczy, rzęsy i całe urządzenie świata.
Wydaje mi się, że tak z wielkiej wzajemności
Mogłaby wreszcie wyniknąć prawda ostateczna.
.
Wyczuwa to siódmym zmysłem i mówi:
- przetłumacz.
Jestem bardzo zmieszany. Nieporadnie tłumaczę starając się zachować kadencję.
Pani śmieje się perliście i zmysłowo i mówi:
- 234, drugie piętro, sen nocy letniej w Italii jest bardzo długi...
Jąkam się zmieszany - to więcej niż miłe, ale to niemożliwe. Pytanie w jej oczach.
- Ponieważ kocham moją żonę nad życie i jest dla mnie całym światem.
- Jest bogata?
Nie.
Uśmiecha się szeroko ale oczy ma stalowy kryształ.
Kłaniam się jej nieco za sztywno życząc dobrej nocy. Dziękuje skinieniem głowy.
.
Wychodzę z restauracji może po półgodzinie. Widzę drobną, kruchą sylwetkę opartą o reling nabrzeża. Zauważa mnie, jestem zmieszany, ale uśmiecha się przyjaźnie i dłonią robi delikatny gest przywołania.
Patrzy na mnie, na policzkach ślady łez. Mówi cicho:
- nigdy w życiu nie dostanę tego co dostaje twoja żona...
I dodaje:
- dlaczego tak późno zrozumiałam, że wszystkie najlepsze rzeczy dostajemy za darmo. Nie umiem się znaleźć, ale oto nadciąga mój przyjaciel Orlando.
Zwraca się do Pani - wygląda na to że znają się od dawna:
- wiesz Thaddeus jak Morfeusz w matrixie ma w rękach dwie tabletki - niebieską i czerwoną, a w każdej są odpowiedzi na wszystkie pytania.
I śmieje się serdecznie. Pani podchwytuje żart i mówi kładąc rękę na ramieniu Orlando:
- on ma dużo więcej i śmieje się zaraźliwym śmiechem.
Po chwilę Pani znika jakby rozpłynęła się w powietrzu i tylko delikatna smuga milenijnego "Indianskiego Lata" niesiona wieczorną bryzą potwierdza, że przed chwilą tu była.
Orlando patrzy przed siebie i zamyślony mówi:
- ma bardzo bogatego męża, but it does not work...
Resztę drogi do naszych apartamentów przeszliśmy w głębokim milczeniu. Nie spotkałem jej nigdy więcej i nie starałem się też nic o niej więcej dowiedzieć.
Czasami gdy w biznesie piętrzą się kłopoty wracają do mnie jej słowa, że wszystkie najlepsze rzeczy dostajemy za darmo. Mogę to potwierdzić w całej rozciągłości.
.
I czasami jak sam dłużej stoję za sterem i umysł oczyszcza się z codzienności robi mi się jej strasznie żal i proszę dobrego Pana Boga, aby pamiętał o drobnej, kruchej Pani o oczach jak stalowe kryształy i delikatnych śladach do wodospadu łez na policzkach.
.
Co jak Klan SSI zauważył, jest dramatycznie nie na temat.
Pozdrawiam.
T