Tak ogólnie - wydaje mi się, że czas książkowych
„lektur kanonicznych” powoli, ale systematycznie
mija. Nie tylko „Trylogii” Sienkiewicza (choć akurat
teraz, chwilowo „Ogniem i mieczem” jakby politycznie
odkurzona), nie tylko nagrodzona Noblem „Quo vadis”,
ale i książki głośnych autorów mijającego trzydziestolecia
wolnej Polski. A co z książkami żeglarskimi?
Tadeusz Lis namawia aby jeszcze na nich krzyżyka nie
stawiać. Jachty już w większości na łożach i pod plandekami.
Wieczory długie choć prąd elektryczny coraz droższy.
W SSI ostatnio było sporo o kambuzie – a więc zacznijmy
od „klasyka” Krzysztofa Baranowskiego „Kapitana kuka”.
Obraz Eduarda Maneta "Sniadanie na trawie" wyświetlany pulsująco o poranku na monitorze nawigacyjnym stwarza odpowiedni nastrój.
.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
===============================================
Don Jorge,
Patrząc na wzmagający się za oknem jesienny wiatr, naszła mnie refleksja o książkach pomnikowych, takich które niepostrzeżenie zmieniają nasze życie, stymulując marzenia, a potem konwertując je w decyzje.
.
Przykład: „Kapitan kuk”, Krzysztofa Baranowskiego.
Lektury, która obok Jego „Hobo”, poruszyła mnie do głębi. Jest to opowieść o sile charakteru i miłości do dalekiego żeglowania, której ceną wartą zapłacenia jest ciasny kambuz na Śmiałym z odrażającym, naftowym prymusem, kopcącym jak mała lokomotywa. Użyłem kiedyś tego przyrządu z piekła rodem (podejrzewam że został wyprodukowany głębiej niż sięga 7 krąg) - i po trzech dniach zadołowałem. No prosto nie szło z nim wytrzymać - próba obiadowa zamieniała białego człowieka w Murzynka Bambo (chrzanić politpoprawność).
.
A Kapitan Baranowski? Pozwólcie, że zacytuje:
Przyjemniejszą służbą pokładową opłacają koledzy brakiem czasu. Sterowanie
to ciągłe siedzenie przy kole. Prowadzenie nawigacji to nieustanne sprawdzanie
pozycji jachtu, baczenie na ewentualne niebezpieczeństwa, nieodzowne pomiary i zapisy w dzienniku jachtowym. W tym czasie kiedy dwie osoby są zajęte,
dwóch innych odpoczywa, doba jest krótka. Dla czterech wachtujących dzieli
się na sześciogodzinne okresy. Kapitan, który odpowiada za całość, jest poza
wachtami. Kucharz ma służbę dzienną i jak rozplanuje robotę, jego sprawa.
Posiłki mają być punktualnie, główna mesa, kambuz i przejściówka do mesy
kapitańskiej posprzątane, zapasy żywności chronione od psucia i uzupełniane
w portach zakupami.
Piętnaście miesięcy, dzień w dzień, mam gotować? Zapytałem Bolka,
czy nie mógłbym mieć, jak każda gosposia w porządnym domu, jednego dnia
w tygodniu wolnego. Wychodne z kambuza na rzecz całodziennych obowiązków
pokładowych, które byłyby odpoczynkiem.
– Nic z tego, koledzy protestują. „Każdy z nas godził się na taką, a nie inną
funkcję” – mówią. Ale do tego jeszcze wrócimy za jakiś miesiąc – dodaje
pocieszająco.
.
15 miesięcy. A ja piszę o monotonii 6 tygodniowego rejsu przez Atlantyk! Czytaliśmy tę książkę tyle razy, że większość fragmentów znaliśmy na podwórku na pamięć
.
Przeżywaliśmy grozę wejścia na mieliznę u wybrzeży Anglii. Po 50 latach powtarzałem na siedzącym na mieliźnie „Donaldzie” wszystkie techniki których chłopcy wtedy próbowali - z jednakowo nędznym skutkiem. Na MOIM WŁASNYM JACHCIE.
.
A teraz jeszcze jeden cytat o psychoterepautycznej roli kuka:
Tomek wygląda mizernie. Oczy zapadnięte, zarost nieogolony, blada twarz.
Ma zrobić w nawigacyjnej jakieś zaległe obliczenia naszej pozycji, ale zatrzymuję go.
– Co Tomciu z tobą?
Otrzymuję stereotypową odpowiedź, której dla przyzwoitości nie cytuję.
– Siądź na chwilę i posłuchaj.
I obierając ziemniak po ziemniaku, plotę głupstwa, które mi się nasuwają:
– Wyobraź sobie Tomku mały hotelik na Południu, nad brzegiem Szmaragdowej Zatoki. W hoteliku tym zajmujesz Duży Jasny Pokój i masz do dyspozycji
Wielki Tapczan ze Świeżutką Pościelą. Poduszkę ci wymościły Gładkie, Miękkie,
Zgrabne Rączki...
Tomek nieznacznie wzdycha. Każdą głoskę skanduję, zagryzając zęby, bo mi żołądek spokoju nie daje.
– Zjadłeś właśnie śniadanie w Miłym Towarzystwie i zastanawiasz się, gdzie by się wybrać. Za oknami świeci słońce, plaża aż drga od żaru, ale lekki wiaterek od Zatoki przynosi trochę chłodu. Decydujesz się popłynąć Motorówką na Samotną Skałę o płaskim wierzchołku, co zwiesza się nad wodą. Motorówka jest szybka. Z dwóch stron tryska piana, wiesz, jak u tego Anglika z Yarmouth.
.
Na skale jest gorąco, bardzo gorąco. I jest ci ciepło i bardzo dobrze, jak nigdy
dotychczas...
– Mów dalej – westchnął Tomek. Wziąłem do ręki kolejny kartofel.
– Potem wracasz do hotelu i jesz Obiadek (tu przełknąłem ślinę). Wyciągasz się
w Hamaku i Odpoczywasz. Masz dużo wolnego czasu. Zastanawiasz się, czy zagrać
w tenisa, czy pojeździć na nartach (w mojej wyobraźni wyrastają w sąsiedztwie
góry).
.
Wsiadasz do sportowego samochodu, narty kładziesz na siedzeniu obok
i serpentynami pędzisz do dolnej stacji kolejki. Z wagonika widać Ośnieżone
Szczyty, stok błyszczy w słońcu jak tarcza gigantycznego rycerza...
– Tomek!!! – słychać z nawigacyjnej głos kapitana. – No, co jest z tobą,
do cholery?!
– Dziękuję ci, już jest lepiej – rzuca na odchodnym.
Ostatni obrany ziemniak ciskam do wiaderka.
.
Była to lekcja (wcześniej w książce Kapitan opisywał sucharki terepautyczne z dżemem wydawane poza regularnymi posiłkami udręczonej załodze), którą odrobiłem, pamiętając, aby zawsze mieć na podorędziu coś co nazwałbym comfort food.
.
Nic wielkiego, biszkopt nasycony brandy zmieszanej z sokiem malinowym, której ostrość złamiemy łyżeczką wiśni w czystym spirytusie, pudełeczko chałwy, a nawet przylepka z chleba, ze smalcem ze słodkimi jabłkami i prażoną cebulką.
.
Dla załogantek - obrana marchewka z łagodnym dipem - na przykład miodowo-jogurtowym. Te małe drobiazgi dostarczają umęczonym po sztormie ludziom poczucie zaopiekowania i przenoszą ich na wyspy szczęśliwe, jak w opowieści Kapitana Baranowskiego w powyższym cytacie.
.
Teraz inny cytat:
Sobota zapowiadała zmianę pogody. Przy porannym badaniu Tomek zdopingował mnie do wysiłku i wycisnąłem na dynamometrze 170 kg, co wydawało się bardzo go cieszyć. Pełen energii zabrałem się do śniadania i natychmiast odkryłem zasmolony garnek. Błyskawiczne śledztwo wykazało, że Krzysztof podgrzewał wodę na pomiar.
.
W czasie śniadania pokazałem corpus delicti i wypaliłem mowę oskarżycielską w ostrej formie. Czy to ja jestem panna służąca, żeby za paniczami chodzić
i zbierać ich rozrzucone zabawki? Na pokładzie znajduję kubeczki i noże, z kambuza bierze każdy, co mu się podoba, i z reguły na miejsce nie odnosi. Nie mam nic przeciw ugotowaniu sobie czegoś samodzielnie, jeśli ktoś ma na to ochotę, ale niech gospodarstwo zostawi w takim stanie, w jakim je zastał. Rozumiem też potrzeby nauki i doceniam, że mnie się nie budzi do zagrzania pół litra wody, ale nie chcę z tego tytułu mieć za każdym razem dodatkowego czyszczenia zasmolonych garnków!
.
Wszystkie swoje drobne pretensje, przede wszystkim do Bronka i Krzysztofa – że podjadają ukradkiem, że bałaganią i że nie szanują mojej pracy, która nie jest gorsza od tego, co robią pozostali koledzy, włożyłem do tego jednego zasmolonego garnka. A zrobiłem to z taką ekspresją, że Bolek zaproponował, aby scenę powtórzyć i sfilmować. Pozostając z całym respektem dla kinematografii Śmiały-made, odmówiłem.
.
Z tym wyzwaniem zmierzycie się w każdym rejsie załogowym. Dopuścić do kuchni czy nie dopuścić. I nie ma co się zastanawiać, czy pójdą w szkodę, jak się dopuści - na pewno pójdą. Rozwiązanie tego niełatwego wyzwania nazywa się na statkach handlowych pentra.
.
W zasadzie nazwa ta określa spiżarnie lub miejsce gdzie kompletuje się posiłki przed podaniem, ale przyjęło się zwyczajowo we flocie handlowej, że jest to miejsce gdzie żerują nocni grasanci. Na jachcie wydzielam plastikowy kontenerek, w którym umieszczam żywność dla nocnych drapieżników schodzących z wachty pod pokład. Najczęściej są to nadwyżki z posiłków odpowiednio konfekcjonowane. Przykład: ziemniaki puree w kwadratowym pudełku po lodach mówią - możesz mnie odgrzać na patelni lub mikrofalówce.
.
Słoiki z rozcieńczoną zupą czystą typu bulion, barszcz czerwony lub biały, pomidorowa, zupa krem dyniowa, itp.mówią - możesz mnie na ciepło wypić (cieszą się bardzo dużym popytem w chłodniejszych szerokościach). Są bardzo energetyczne, łatwe w przyrządzeniu i nie powodują uczucia ciężkości.
.
Jeżeli mam jako kuk szczególny odruch dobroci to dosmaczam potrawy - na przykład do puree dodaję prażoną cebulkę, a do zup - świeże zioła. Zostawiam też chleb i smarowidła masło-podobne, aby nie otwierali mi w nocy drzwi lodówki (bo nie chcę, aby dźwięk kompresora lodówki budził śpiących).
.
Wprowadzam też zasadę, że naczyń z pentry nie zmywamy w nocy. Po pierwsze ze względu na hałas, a po wtóre przez ryzyko niekontrolowanego rozbioru wody. Talerze i sztućce czyszczone są wilgotnymi ściereczkami i zmywane po śniadaniu.
.
Wracając do Kapitana Kuka. Książka jest mega-pragmatyczna. Posłuchajcie (strona 74):
.
Jachtowe życie ma dwie niedziele – niedzielę i czwartek. To te dni, w których nie trzeba poświęcać pracy dodatkowych trzech godzin poza służbą pokładową. Można spać lub czytać. Sześć godzin tygodniowo do własnej dyspozycji, często okrojonych przez „siły wyższe”. Skoro są dwie niedziele, są dwie soboty. W jedną z takich „lewych sobót” Bolek zarządził lekcje śpiewu.
.
Dwa wieki temu kapitanowie pisywali w swoich memuarach: „Wydałem załodze beczkę wina i nakazałem tańce na pokładzie”. Bolek ma w sobie coś z tych kapitanów.
– Żeby nam w głowie króliki nie figlowały – sentencjonalnie, choć nieco dosadniejszym słowem stwierdził Jurek.
.
Rozkołys nam nadaje rytm, wyznacza tory gwiazd,
W tym rytmie żyje każdy z nas przez rejsu długi czas...
Załoga powtarza rozkołys nam nadaje rytm...A potem po hiszpańsku:
Esta noche no alumbra, la farola del mar,
Esta noche no alumbra, porque no tiene gas...
.
Wreszcie Bolka ulubiona:
Around the world I search for you...
– Jeśli chcesz mnie wzruszyć, to śpiewaj mi zawsze tę piosenkę – rozmarza się Bolek i prosi o powtórzenie słów. Postanawia napisać co najmniej taką samą – o wielkiej wyprawie dookoła
Ameryki Południowej.
– Ale taką, żeby ją kurwy portowe śpiewały i intelektualistom było przyjemnie posłuchać – mówi rozmarzony.
.
A teraz rzecz o rozumnym planowaniu niezawodności i wartości planów B (strona 114).
O siódmej jak zwykle zacząłem robić śniadanie, ale tego dnia kaprysy prymusa
przekroczyły dotychczasowe normy. Było to chyba najdroższe śniadanie, nie licząc
strat moralnych kuka. Zabrakło denaturatu, więc rozpalałem prymus spirytusem à 150 złotych butelka i po godzinie zrezygnowałem. Pół surową owsiankę
zrobiłem na suchym paliwie, kupionym jeszcze w Anglii à 2,5 szylinga paczka.
.
Nie chciałbym Was wprowadzić w błąd. To nie jest książka o byciu kukiem. To książka o męskiej, szorstkiej przyjaźni grupy silnych charakterami mężczyzn z panteonu polskiego żeglarstwa z Ludkiem Mączką włącznie. Przypatrzcie się temu fragmentowi.
.
A że coś trzaśnie tej nocy, było słychać w gwiździe wiatru na wantach i w przeraźliwym łopocie żagli, kiedy Bronek stojący przy sterze zanadto wyostrzał.
Zasnąłem, ale obudził mnie trzask pękającego żagla i wołanie Ludka:
– Panowie, do zrzucenia grota!
Jeden Bolek się zerwał. Przez chwilę nadsłuchiwałem, ale szamotali się sami.
Sumienie mnie ruszyło, jednak powstrzymałem szlachetny odruch.
– Z jakiej racji mam wychodzić, moknąć i marznąć? Dla kogo się poświęcać?
Układałem sobie przemówienie na następny dzień, bo czułem, że to podarcie
głównego żagla nie przejdzie bez echa przy śniadaniu.
– Jako kucharza żagle mnie nie obchodzą, gdybym jednak się zajmował żaglami
i nawigacją, nie omieszkałbym ci zwrócić uwagi, że to nie jest dobra praktyka
morska. Jeśli wiadomo, że żagle wytrzymują tylko 5° Beauforta, trzeba się refować przy 4° lub iść na żaglach sztormowych. Tymczasem nasza żegluga wygląda jak niekończący się ciąg dartych, szytych i znów hissowanych na maszt płócien. Oszczędność, którą robimy na dodatkowych milach na godzinę, jest znikoma wobec straty czasu na zmiany żagli i szycie, nie wspominając już o zmęczeniu załogi.
.
Pośpiech, który ci każe pędzić mimo zdrowego rozsądku, jest jak najbardziej niewłaściwy. Sam przecież mawiasz, że „na morzu nie wolno się śpieszyć”. Ale w chwili kiedy pierwszy oficer milczy na ten temat, ja nie zamierzam dyskutować, bo to nie mój resort.
.
Rano zrobiłem śniadanie, ale nic nie powiedziałem, a przy okazji zajrzałem
do dziennika, by tam znaleźć potwierdzenie swoich tez. Na każdej stronie strzałki
w dół i w górę, a przy nich literki oznaczające żagle – F, G, B.
Bolek jak zwykle odczekał, aż wszyscy zjedzą, po czym zaczął:
– Obserwuję u panów pewnego rodzaju zobojętnienie na sprawy związane
z jachtem... – odchrząknął.
– Jeśli można zauważyć... – Ludek zdenerwowany jak zwykle śpieszył z odpowiedzią.
– Ja jeszcze nie skończyłem – chłodno przerwał Bolek. – Fakt, że przy 6° żagle pozostają na maszcie i się drą, przyjmujecie spokojnie. A można, a nawet trzeba, zrzucić albo zarefować. Tak donikąd nie dopłyniemy!
.
Byłem zaskoczony nieoczekiwanym obrotem sprawy. Ludek jednak odczekał
tylko moment, żeby dojść do głosu.
– Chciałem zaznaczyć, jeśli można, powiedzmy, że wielokrotnie przypominałem, prosiłem i radziłem, by zrzucić lub zarefować żagle, nie dalej jak wczoraj,
zawsze bez skutku.
– Wczoraj nie było 6° – zauważył Bolek.
– Zajrzałem nawet do Kuczyńskiego (przedwojenny podręcznik żeglarski), który powiada, że dobra praktyka morska nakazuje przy spadającym barometrze i nadchodzącej nocy refować już przy 4°...
.
Ludek przez chwilę jeszcze wytaczał swoje argumenty, ale przedłużanie dyskusji powiększało tylko wzajemne rozdrażnienie.
– W każdym razie – zakończył Ludek łamiącym się głosem – ja bardzo proszę,
żeby mnie przenieść na stanowisko kucharza, i niech Krzysio zostanie oficerem
albo Bronek, a mnie dajcie jakąkolwiek inną robotę, bo ja w tych warunkach
nie mogę pracować. Pływałem dość dużo na funkcjach oficerskich i zawsze
korzystałem z samodzielności przysługującej tym stanowiskom, tu nie mogę
zrobić nic.
.
Skończył i widać było, że i Bolek też już jest zdenerwowany. Teraz włączył
się Bronek:
– Nie masz co się dziwić, że oficerowie są obojętni na to, co się dzieje, mię-
dzy innymi na darcie się żagli. Od początku wyprawy, jeszcze kiedy Romer był
pierwszym oficerem, zastrzegłeś sobie prawo decyzji we wszystkich absolutnie
dziedzinach i niech tylko ktoś spróbował wystąpić z własną inicjatywą zrzucenia
czy zarefowania grota, zaraz spotykała go ostra nagana za działanie bez wiedzy
kapitana. Wszyscy się tak przyzwyczaili, a raczej ty tak wszystkich przyzwyczaiłeś,
że bez ciebie nikt palcem nie ruszy. Bolek próbował oponować, ale najwyraźniej był zaskoczony jasnym postawieniem sprawy.
– Kto z załogi jest innego zdania – kończył Bronek – niech zaprzeczy!
.
Zapadło milczenie. Jurek, którego Bronek wyręczył, mówiąc to, co myślała
reszta, bez słowa wstał i wyszedł. Za nim Ludek. Pozostał Bolek i Bronek. Stałem
na swoim miejscu w drzwiach i słuchałem dalej.
– Nie mam ci za złe tych uwag – powiedział pojednawczo Bolek – ale usiłuję
się nad nimi zastanowić i nie wydaje mi się żebym któremukolwiek z oficerów
zabraniał samodzielnie myśleć. O, choćby przestawienie czasu dziś w nocy,
o czym dowiedziałem się dopiero rano...
.
Bronek zastosował dyplomatyczny unik:
– Ty nie musisz wychodzić na pokład, żeby orientować się, co się dzieje i jaki
wieje wiatr. Leżąc w koi doskonale wiesz, czy wiatr stężał i czy trzeba refować,
nie możesz więc składać winy na oficera. Po prostu przyzwyczailiśmy się wszyscy,
że wiesz w każdej chwili, co się z jachtem dzieje.
Ugłaskany Bolek odpowiedział ugodowo: – Wiesz, tym razem wcześniej poszedłem spać i nic nie słyszałem. Ale na okrzyk oczywiście zaraz się zbudziłem. Rozmowa przeszła na zupełnie neutralne tory.
.
Bolek znalazł rozwiązanie bardzo rozsądne; on sam weźmie na siebie obowiązki II oficera, a Ludek przejdzie na wachtę dzienną, czyli dejmańską, taką jak ja. Jego wyłącznym zajęciem będzie szycie żagli. Reorganizacja służby pokładowej i dobrowolne podjęcie przez kapitana funkcji oficera nawigującego dwukrotnie po sześć godzin w ciągu doby uwolniły
załogę od dodatkowych zajęć pozawachtowych. Po raz pierwszy wszyscy się
mogli wyspać, z ulgą pytając po cichu: – Czy nie mogło tak być od początku?
.
Mnie to nie dotyczyło, odczułem natomiast, co znaczy kapitan na służbie.
O 15, kiedy kuchnia już dawno wystygła, zażądał kawy. I na wszystkie następne
noce gorącej neski w termosie. I tak biegły godziny i dni odmierzane cyrklem nawigacyjnym na wielkiej mapie Atlantyku. Mała społeczność złożona z sześciu ludzi żyła swoim własnym życiem, na które składały się przeżycia każdego z nas. I nie było to łatwe w drugim roku żeglugi.
.
Przeszły dwa sztormy jeden po drugim i nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Zawsze ta sama walka z fruwającymi naczyniami, kołysanka i monotonne chlapanie wody przez szczeliny w klapach. Moja sytuacja w ogrzanym kambuzie była znośna. Dla odmiany funkcja sternika nie budziła w nikim zazdrości. Z każdym dniem było zimniej i z każdą większą falą sternik był zlewany przykrym prysznicem. Ubrania przemakały, reumatyzm przypominał o swoim istnieniu.Życie przeniosło się pod pokład i sternik najczęściej siedział samotnie za kółkiem błądząc osowiałym wzrokiem po wielkich stalowych górach wodnych.
.
Często zarządzając dużymi zespołami w projektach wysokiego ryzyka (niektóre liczyły kilkanaście tysięcy ludzi) zastanawiałem się co mam zrobić, jeżeli w głębi duszy czuję, że mam bezwględną rację – ale czuję też milczący, zorganizowany opór moich podwładnych menedżerów. Przypominałem sobie wtedy opowieści Kapitana Baranowskiego oraz uwagę Żony mojego przyjaciela Tomka Piaseckiego że “każdy jest jakiś”.
.
I w przeważającej większości przypadków szukałem kompromisu. Czasami byłem z niego niezadowolony i było to trudne. Ale starałem się patrzeć na to w perspektywie strategii agresywnego, długoterminowego inwestowania w zmniejszenie debetu na Sądzie Ostatecznym. I sądzę, że nie ma innej ścieżki niż ćwiczenie w takich sytuacji rozumnej pokory. Inaczej jako dowodzący bardzo szybko osiągniecie swój próg niekompetencji…
.
Na zakończenie zachęcając Was do kupna tej książki, która po latach od pierwszego wydania dojrzała jak dobre wino, zyskując na bukiecie i barwie, chciałbym przytoczyć jeden ze smakowitych fragmentów, których jest pełna (strona 236).
.
Jedyną odmianą w tym morskim bezdrożu były spotkania ze statkami, które w nocy
ukazywały się jako światełka wkrótce niknące wśród fal. W dzień często zmieniały
kurs, żeby bliżej przyjrzeć się, jaki to jacht walczy z żywiołem. State of Punjab
z Bombaju wykręcił dookoła nas rundę, pytając, czy nam czego nie potrzeba.
Chętnie przedłożyłbym mu listę świeżego prowiantu, ale odpowiedzieliśmy: OK,
wszystko w porządku, nic nie potrzebujemy.
.
Innym razem, nocą, kłaniał nam się transatlantyk. Po rozstawieniu świateł
widać było, że sunie na nas kolos. Starym żeglarskim sposobem zapaliliśmy
reflektor, kierując go na płótna żagli. W odpowiedzi cały statek rozbłysnął powodzią świateł na wszystkich pokładach. Ułożony z żarówek wielki napis France
mówił, z kim mamy do czynienia.
.
Spotkania z tratwą nikt nie oczekiwał, choć marzenia o wyratowaniu jakichś
rozbitków snuły nam się dawno. Kiedy więc pewnego dnia po południu mignęło
coś pomarańczowego wśród fal, wszyscy wylegli na pokład.
– Żeby choć dwa trupy – westchnął Krzysztof.
Pomarańczowa tratwa ze strzępami czerwonego namiociku okazała się
pusta. Po okrążeniu jej dobiliśmy do pływającego podeściku o wymiarach trzy
na trzy metry. Przywiązaliśmy zdobycz do burty. Bronek pierwszy wskoczył
na tratwę, zapewne w nadziei, że znajdzie cielęcinę z groszkiem, jak u Mrożka
w „Na pełnym morzu”.
.
W schowkach w podłodze były, i owszem, konserwy, ale z wodą do picia. Nic
poza tym. Tabliczka na tratwie głosiła, że została ona wyprodukowana w Norwegii w kwietniu 1966.
.
Wody mieliśmy jeszcze w zbiornikach pod dostatkiem, ale Bolek uznał,
że z puszek z napisem Drinking water mogą być powyprawowe prezenty dla
kolegów żeglarzy i nie odpłynęliśmy, dopóki nie zabraliśmy wszystkiego, co się
dało zabrać. Na miejscu pozostało stado zawiedzionych rekinów i muszę przyznać, że w takich ilościach jeszcze ich nie widziałem. Wyglądały jak olbrzymich rozmiarów kijanki i wielkim kołem krążyły dookoła tratwy, poruszając się lekko i szybko pod powierzchnią wody.
.
Każdy z nas pielęgnuje w pamięci takie przeżycia. Ten fragment przypomniał mi o spełnionym marzeniu zobaczenia w naturze rekina-ludojada (Carcharodon carcharias) kilkanaście mil na zachód od Kapsztadu. Mimo, że pokład szkunera był kilka metrów nad wodą ciarki przechodziły po grzbiecie. Miał około 6 metrów długości I poruszał się z prędkością około 20 w. Gdy wychylił łeb z wody i popatrzył na mnie przez kilka sekund (to jedyny gatunek rekina który tak robi), to mój ulubiony film Szczęki jakoś niepostrzeżenie osunął się na dalekie miejsce na liście wieczornych oglądań przed zaśnięciem…
Podsumowując. Brak „Kapitana Kuka” w Waszej biblioteczce traktujcie jako wielką stratę. Powinien stać obok opowieście o „Opty” Teligi, wspomnień Teresy Remiszewskiej, „Praktyki Bałtyckiej” i tym podobnych lektur kanonicznych.
Kim byśmy dzisiaj byli, gdyby nie te zadrukowane na podłym papierze kartki?
Pozdrawiam Cały Klan
T.L.
Witaj Jerzy,
Jestem mile zaskoczony recenzją Tadeusza, którzy zdmuchnął kurz z "Kapitana kuka". Ostatni raz walory tej książki wychwalał Jerzy Wadowski z "Morza" ponad pół wieku temu wskazując, że po raz pierwszy autor pokazał co się dzieje wewnątrz załogi w długim rejsie oceanicznym. Dało mi to asumpt do zebrania tych doświadczeń w innej książce - "Uczucia oceaniczne" opublikowanej stosunkowo niedawno. Ludzie na lądzie i żeglarze "szuwarowi" nie mają pojęcia, jak długie rejsy wpływają na psychikę zarówno załóg jak i żeglarzy samotnych.
Wracając do "Kapitana kuka" mam zapas z III wydania tej książki. Jeśli ktoś napisze do mnie na <kapitan@krzysztofbaranowski.pl> wyślę kurierem.
Żyj wiecznie Don Jorge
krzysztof
Podtrzymuje swoje zdanie, że rzeczywiście obraz relacji między ludźmi w tym rejsie jest najcenniejszą osią tej książki. Ale jest to też solidny podręcznik sztuki żeglarskiej. Zwróćcie Państwo uwagę na przytoczony fragment dotyczący podartych żagli.
Czytałem wiele razy zapis tych rozmów i wyciągnąłem z nich ważny wniosek praktyczny - żegluj zawsze poniżej swoich i łódki możliwości. Na początku to było trudne, bo w naturze mam testowanie granic poznania. Ale lata pokazały słuszność takiego podejścia, w którym nic się nagle nie urywa, nie wyskakujemy w panice w nocy bo jacht z powodu przeżaglowania położył się od szkwału na burcie i nie umieram ze zmęczenia na 20 godzinnej wachcie bo zbyt ambitnie przyjąłem termin przekazania jachtu.
Ta ważna lekcja rozciągnęła się potem na inne obszary. Cóż zrobić, jeździłem samochodem kiedyś wcale nie krótkie odcinki z tempomatem ustawionym na 250 km/h. Teraz jeżdżę mając go ustawiony na 88,5 km/h dzięki czemu mogą pokonywać bez zmęczenia wieluset kilometrowe odcinki z całkiem przyzwoitymi czasami podróży ze względu na płynną jazdę.
Pozdrawiam, zamawiajcie póki czas „Kapitana Kuka”.
W tej kuchni wiele niedźwiedziego mięsa, a mało lukru rzeczywistości.
Pozdrawiam Cały Klan.
T.
Jurku, odczuwam, ale coś mi ostatnio palce zesztywniały, pewnie od murarki, której znowu się oddaję.
Chciałbym kontynuować temat "książki pomnikowe". Otóż pod wpływem okoliczności około OSTAR owych ,w maju, czerwcu sięgnąłem po stare książki, zacząłem od "MIrandą przez Atlantyk", potem Konkolskiego "Samotnie przez Atlantyk", swego rodzaju kompendium z kilku OSTARów, a potem poleciało: Chay Blight "Niemożliwa podróż", Krystyna Chojnowska-Listkiewicz "Pierwsza dookoła świata", Joshua Slocum "Samotny żeglarz" i właśnie kończę Alain'a Gerbault "W pogoni za słońcem". Każda z tych pozycji przywoływała refleksje, jak to żeglarstwo się zmieniało i jak różni żeglarze odbierali podobne sytuacje. Największy szacunek wzbudził we mnie Slocum, a Gerbault co chwila mnie wkurzał. Wszystkie te pozycje przeczytałem w latach 70i 80 tych, jak nastolatek, lub bardzo młody dorosły. Wydaje się że pozycje zaliczone, po co do nich wracać. Ale po tych wielu latach, nazbieranym własnym bagażu doświadczeń, czytałem je jakby na nowo.
Gdybym był bardziej doświadczonym literatem, wpadł bym na to, żeby na bieżąco robić notatki, łatwiej by było teraz coś spłodzić. A do tego kolega Lis swoim tekstem ze szczegółami tak wysoko powiesił poprzeczkę, że ciągle jestem na etapie "zbierania się".
ZR