Wszyscy wiemy, że w Związek Radziecki upadł, choć nie został pokonany. Po prostu zdechł. Ale niestety nie zgniła jego podskórna niezniszczalna imperialistyczna postawa. W naszym żeglarskim światku postawa „na krzywy ryj" także przegrała z wolnościowym wzorcem „na swoim i za swoje”. Ale czy tak na zawsze ?
Marek Słodownik przedstawia okoliczności sławetnego rejsu s/y „Joseph Conrad” do Ameryki, do której jacht jednak nie dotarł. To tylko jeden z przykładów peerelowskiego żeglarstwa. Książka niestety już spóźniona – bardzo by się liberatorom przydała jako argument w okresie kiedy trwała decydująca walka o dostęp do morskiego żeglowania dla każdego. Lepiej później niż wcale. Wszyscy powinni ją przeczytać. Potraktujcie ją jako fragment reprezentatywnej i wielkiej całości. Dla mnie to dokument, świadectwo tamtych czasów. Nie zwalajmy absolutnie wszystkiego na Gomułkę czy Gierka. Za każdym szyldem stali konkretni ludzie.
Peerelowskie żeglowanie morski opierało się tylko na sile przebicia i koneksjom z „właścicielami PRL i ich akolitów.. Beneficjenci mogli liczyć nie tylko na paszporty, patenty-uprawnienia, „klauzule”, miejsce na „liście uprawnionych kapitanów”, nadzory, ale nawet na dewizowe diety oraz „rekompensaty utraconych zarobków” (!). Niesnaski i intrygi wśród załogi to logiczne i powszechne konsekwencje takiego żeglowania.
O wspomniane "beneficje" toczyły się bezpardonowe walki koterii bezwstydnych, cwaniaków – wyznawców wspomnianej już zasady „na krzywy ryj”. Żaden z bohaterów tej „Miniatury” chyba nie miał nawet własnego kajaka. Po prostu – „nie opłacało się”.
Minaturę o „amerykańskim” niewydarzonym rejsie możecie nabyć tak jak poprzednio albo bezpośrednio u Wydawcy Andrzeja Kowalczyka lub w Allegro (zajrzyjcie do poprzednich prezentacji w SSI).
Rejsy trwają – pamiętajcie o kamizelkach i smyczach.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
Don Jorge,
Nie omieszkałem zamówić kolejnej „Miniatury” aby przypomnieć sobie ówczesne obyczaje. Ja zacząłem po morzu żeglować ca 20 lat później i choć u nas, czyli w Lublinie długo jedynym dostępnym jachtem było „Roztocze”, do którego oprócz listy załogi zawsze była lista rezerwowa i lista rezerwowa do listy rezerwowej to jednak aż takich numerów nie było. Choć w wypadku rzadkich rejsów "zagranicznych" jakieś przepychanki były. Ale żyliśmy wówczas biednie i wszelkie sponsorowane przez różne agendy dobrotliwego państwa dobra były poszukiwane wszelkimi sposobami.
To tak dla przypomnienia młodym.
--
Stopy wody pod kilem
Marek
http://whale.kompas.net.pl
Drodzy Don Jorge i Marku
Reżimowy poeta Czesław Miłosz, który nota bene niezbyt lubił żeglarzy skoro w obszernej "Historii Literatury Polskiej" pominął Józefa Conrada Korzeniowskiego, napisał : Nie bądź bezpieczny, poeta pamięta. Spisane będą czyny i rozmowy... A ja zaczynałem od poezji aby niepostrzeżenie wśliznąć się w szeregi żeglarskie i spisywać. Otóż Marek Popiel stawia za wzór etyki żeglarskiej kolegów lubelskich. To może przypomni jak to było z "porwaniem" jachtu "Roztocze" przez lubelskich żeglarzy wysłanych w czasie stanu wojennego przez PZŻ aby przyprowadzić jacht do Polski. Może map nie mieli albo pomylili półkule bo zamiast na wschód popłynęli na zachód. Ale niech głos zabiorą ci którzy pamiętają.
Serdeczności dla Was obydwóch.
Andrzej poeta i żeglarz
Andrzej, poeta i żeglarz myli niestety fakty z mitami. Po pierwsze primo nie wypowiadałem się na temat etyki. Po drugie primo - nie było to „Roztocze” tylko „Czartoryski”. Po trzecie primo - było to w stanie wojennym i na wojnie jak na wojnie wszelkie podstępy są dozwolone. Sezon jacht spędził w Grecji i armatorzy zdecydowali go zostawić tam na zimę. A tu wybuchła wojna Polsko - Jaruzelska i perspektywa greckich rejsów rozwiała się. Szef LOZŻ wydreptał zezwolenie na wysłanie załogi, która przyprowadzi jacht do Polski. No i zamiast do Polski dopłynął do Stanów. Jeden z załogantów po próbach adaptacji wrócił do Polski, co nawet pokazywała telewizja na dowód, że łaskawa władza potraktowała go łaskawie. Drugiej ekipy by przyprowadzić jacht do Polski nie udało się już wyżebrać i „Czartoryski” wrócił do domu na pokładzie statku. A ja jeszcze na nim raz po Bałtyku pływałem. Potem miał pecha, bo jacht na wiatr chodził słabo a kaszlaczek w newralgicznych momentach zawodził i „Czartoryski” wylądował na plaży koło Kołobrzegu podczas północno-zachodniego sztormu. Armatorzy nie mieli serca a przede wszystkim pieniędzy by go odbudować ale pancerny kadłub specjalnie nie ucierpiał zatem odkupił go chełmski bussinesman, przebudował na sluter i pod nazwą „Drabi” pływał jeszcze wiele lat wożąc lubelskich żeglarzy w tej liczbie i mnie a ponieważ mieścił się w granicach dopuszczalnych wg ówczesnych przepisów dla sternika morskiego, parę rejsów na nim poprowadziłem. Po czwarte primo - wiem co znaczy "primo" i specjalnie chciałem się podrażnic z poetą i żeglarzem 🤗
--
Stopy wody pod kilem
Marek Popiel