przecież je mają. Problem w tym, że żeglarstwo, nawet regatowe niestety także przestaje być domeną
gentlemanów.
Całe szczęście, że my tu mamy przejrzystą, także survivalową „Bitwę o Gotland”.
A tu dziś mamy o tych sprawkach korespondencję Francji od Andrzeja Kowalczyka.
Rzecz traktuje o zeszłorocznym fiasku startu Polaków w słynnych regatach Sydney-Hobart spowodowanych
oszustwem. Oszustwa nas otaczają. Nie tylko partii u nas rządzącej. Wczorajsza prasa donosi o sfałszowanych
przez FIFA wynikach plebiscytu na piłkarza roku (Leo Messi). Mój Boże !
Autora i Synka pozdrawiam !
Zyjcie wiecznie !
Don Jorge
-----------------------------------------
Aktywne wakacje pod żaglami.
W zasadzie są dwa sposoby spędzania wakacji. Wyjazd indywidualny lub zorganizowany za pośrednictwem biura podróży. W przypadku jednak, gdy wakacje chcemy spędzić na jachcie tych możliwości jest trochę więcej. Zacznę od konkretnego przykładu.
Późną jesienią 2018 roku Yacht Club Sopot ogłasza start polskiej załogi w prestiżowych regatach Sydney – Hobart. Kapitanem 20-osobowej załogi jest doświadczony żeglarz oceaniczny Zbigniew Gutkowski. Poza nim sopocki klub zapewnia jeszcze pięciu innych doświadczonych żeglarzy. Pozostałe 14 miejsc na jachcie, to szansa na tytułowe aktywne wakacje pod żaglami. Trzeba przyznać, że dla każdego żeglarza to wielka szansa. Mieć w swoim żeglarskim CV udział w regatach Sydney – Hobart to nobilitacja. Co prawda wpisowe 12.500 euro dla członków klubu albo 14.500 euro dla pozostałych żeglarzy może wydawać się wysokie. Ale przecież regaty odbywają się dokładnie po drugiej stronie globu i to na bolidzie węglowym wartym kilkaset tysięcy euro. No i światowa ranga regat, o czym wspomniałem ale co warto podkreślić. Nic dziwnego zatem, że załoga zostaje błyskawicznie skompletowana i pozostaje tylko pozazdrościć i snuć domysły co do szans na dobre miejsce.
Tu pozwolę sobie na kilka słów wyjaśnienia. Otóż inicjatywa Yacht Clubu Sopot nieco wychodzi poza ramy indywidualnego czy zorganizowanego sposobu spędzania czasu wolnego. Yacht Club nie jest biurem podróży, a więc nie figuruje w Rejestrze Organizarorów Turystyki i Pośredników Turystycznych. Co jest, jak się za chwilę okaże, bardzo istotne. Uczestnicy wyjazdu na te regaty nie są też czarterującymi jacht. Prawnie ich sytuacja jest zbliżona do osób, które kupują wycieczkę statkiem. Ale tylko zbliżona albowiem, jak już zaznaczyłem, Yacht Club Sopot nie jest biurem podróży. Gdyby był, moglibyśmy przytoczyć tu historię „Rejsclubu” z Gdańska, biura podróży, które sprzedawało wycieczki jachtami i statkami po czym splajtowało na początku 2018 roku. Dlaczego akurat nawiązuję do plajty? Nie przypadkowo.
Oto dosłownie na godziny przed startem regat Sydney – Hobart, zdumionej polskiej załodze organizator regat blokuje jacht pod zarzutem falszerstwa dokumentów ubezpieczeniowych. Oczywiście, ani kapitan ani załoga nie mają z tym nic wspólnego. Szybko okazuje się, że i organizator wyjazdu, czyli sopocki Yacht Club, też nie ma z tym nic wspólnego. Po prostu, właściciel jachtu aby do minimum ograniczyć koszty, podrobił licencję ubezpieczeniową. W konsekwencji polska grupa wraca do Polski a Yacht Club Sopot rozpoczyna procedurę prawną. Trzeba przyznać, że robi to profesjonalnie i z analizy postępowania wynika, że strat nie ponosi. Koszta prawne to jednak 200 tys. złotych i od decyzji sądu zależy czy będą zwrócone.
Jest tylko jedno „ale”. Otóż, gdyby YCS był biurem podróży, uczestnicy nieudanego wypadu na regaty otrzymali by zwrot opłat za „wycieczkę” z funduszu gwarancyjnego. Ale jak już zaznaczyłem YCS biurem podróży nie jest. O ile prawnicy zatrudnieni przez YCS sprawnie zabezpieczyli żądania swojego klienta wobec właściciela jachtu, o tyle żądania żeglarzy o zwrot wpisowego na regaty których nie było, sprawia prawnikom problemy nie do rozwiązania. Jedyna propozycja, oczywiście odrzucona przez poszkodowanych, jest taka: oddamy wam pieniądze jak uzyskamy odszkodowanie od właściciela jachtu. Nota bene propozycja ta jest zgodna z umową którą YCS zawarł z uczestnikami regat.
Sprawa trwa już prawie rok. A może trwać jeszcze długo. Nie mnie ferować wyroki. Ale gdy szukałem informacji do tego tematu okazało się, że w organizacji tego typu „imprez” YCS nie jest w Polsce osamotniony. Taki sam sposób wypoczynku proponuje żeglarzom „Sailing Poland”. W podobny sposób zachęca do udziału w regatach „Tarnacki Yacht Racing”. Recepta podobna: my dajemy jacht i doświadczonego sternika, albo w przypadku regat i większego jachtu, poza sternikiem jeszcze jednego czy dwóch doświadczonych żeglarzy, a reszta załogi płaci wpisowe i rozkoszuje się uczestnictwem w światowych regatach.
Nie jest moim zadaniem „wylewanie dziecka z kąpielą”. Regaty oceaniczne to drogi sport i bardzo dobrze, że żeglarze znaleźli sposób jak w nich uczestniczyć. W opisywanym przypadku nieudanego startu w regatach Sydney – Hobart, nikt poza właścicielem jachtu /obywatel jednego z krajów Południowej Ameryki/ nie naruszył prawa. A jednak żeglarze, którzy wpłacili wysokie wpisowe okazali się najbardziej poszkodowanymi. Czy słusznie? Jeżeli nie, to czy jest możliwość zabezpieczenia się przed podobnymi „wpadkami”.
Po pierwszych plajtach biur podróży, Ministerstwo Sportu i Turystyki wprowadziło uregulowania prawne broniące interesu chętnych na zorganizowany wypoczynek. Czy w tym, opisywanym przypadku i wobec rozwijania się tego typu usług nie należy oczekiwać od właściwego ministerstwa podobnej inicjatywy?
Andrzej Kowalczyk
Agde, 23 września 2019
Ubezpieczać się wolno i nawet warto. Ale wzywanie urzędników do ingerencji w wolność żeglowania, to gorzej niż błąd, to głupota.
I to wszelkich urzędników. nie tylko obecnej "jednolitej władzy państwowej"!
Proszę bardzo we Francji, będziemy pływać północną stroną ENGLISH CHANNEL.
Ale od Polski wara!!!
Andrzej Colonel Remiszewski
Drogi Don Jorge.
Chcialem jakos odpowiedziec Colonelowi Andrzejowi bo sam zdziwiony przeczytalem dokladnie swoj artykul i nie wiem w ktorym miejscu On dostrzegl moje szalone nawolywania do ingerencji urzednikow w wolne zeglowanie. Czy ministerstwo gwarantujac turystom zwrot oplat za wycieczke ktora nie z ich winy nie odbyla sie jest ingerencja urzędnikow w turystykę?
Odwrotnie. Biura podróży, kluby zeglarskie a nawet i PZZ to sa urzedy wymyslone przez samych urzednikow i chyba normalnym jest ze gdy zeglarz czy turysta pada ofiara ich nieudolnej dzialalnosci powinien miec zapewniony przynajmniej zwrot wplaconej kwoty.
Gdzie tu jest jakies nawolywanie do ingerencji urzednika w podrozowanie czy to busem czy to jachtem?
Cos Colonel Andrzej chyba czyta miedzy wierszami albo ma zly dzien.
Zyj wiecznie i syn tez tak twierdzi.
Andrzej
Andrzeju, mój przyjacielu, czyżby Ci nie wyświetlało się ostatnie zdanie Twojego tekstu?
Żyj wiecznie Andrzej Colonel Remiszewski
Witaj Szanowny Don Jorge!
Jak co dzień zajrzałam do twojego okienka i na swoje nieszczęście ;-) przeczytałem co napisali obaj Andrzejowie. Zgadzając się z Colonelem zaniepokoiłem się odpowiedzią, autora newsa, Andrzeja Kowalczyka
Posłużę się przykładem. Gdy sprzedam komuś rasowego psa ale dam mu kota będę oszustem. Andrzej postuluje aby szkodę jaką wyrządziłem kupującemu naprawił związek kynologiczny. Aby mógł to zrobić musi opodatkować hodowców psów a do tego potrzebni są „urzędnicy” sprawujący nadzór nad wszystkim. To jest niebezpieczeństwo przed którym ostrzega Colonel. W pełni rozumiem intencje Andrzeja. To wspaniałe, że troszczy się o innych ale dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Aparat urzędniczy ze swojej natury stara się opanować jak najwięcej. Nie dajmy mu pretekstu i pożywki. Nie pozwólmy aby dla naszego „bezpieczeństwa” zagarnięto następny kawałek naszej wolności. Już dziś za „bezpieczeństwo” płacimy więcej. Za zorganizowany wypoczynek, usługi bankowe czy budowę dróg. Pieniądze nie biorą się z powietrza. Za to wszystko musimy zapłacić my. Dlaczego my a nie oszust?
Według mnie organizator płatnego rejsu, który nie doszedł do skutku bo właściciel jachtu oszukał, powinien zwrócić pobrane pieniądze i doliczyć je do odszkodowania jakie ma mu wypłacić armator. Aby móc to na nim wymóc powinien zając jacht i w ostateczności go sprzedać. Do tego wystarczy sąd.
Urzędników nie potrzeba.
Żyj wiecznie!
--
POZDRAWIAM!
Jacek
Drogi Jerzy.
Zasada jest prosta. Gdy widze ze jedna osoba sie chwieje, to mysle ze jedna osoba wraca z tawerny. Ale jak widze ze wszyscy dookola sie chwieja to znaczy, ze ja wracam z tawerny. Otoz kolejny zacny wilk morski apeluje do mnie zebym nie namawial urzednikow na zawladniecie ostatnim bastionem wolnosci czyli zeglarstwem. Spojrzalem zatem na wolnych zeglarzy i co widze? Bez klubu czyli przynajmniej prezesa i jego sekretarki, ani rusz. Nad klubem stoi juz prezes, sekretarka i przynajmniej skarbnik Okregowego Zwiazku Zeglarskiego. Nad nimi stoi juz pokaznie rozbudowany gabinet Polskiego Zwiazku Zeglarskiego. Nad nim juz cale biurowce ministerstwa, Federacji Miedzynarodowej i Komitetu Olimpijskiego. Ta pokazna machina urzednicza istnieje od lat ale jak sie okazuje dopiero teraz szanowni wielbiciele swobodnego zeglowania to zauwazaja. I to dzieki a raczej przeze mnie. Ja napisalem tekst, ktory szacowne redakcje pism zeglarskich, tez w koncu siedzace za biurkami albowiem nie slyszalem zeby Redaktorzy ryzykowali zeglowanie, odrzucily z roznych powodow. Otoz ja wiem ze Naczelni czuja pismo nosem i ani im sie sni dorzucac na swoje biurka kolejny problem. Urzednikom o ktorych rozbudowanym ponad miary aparacie napisalem wyzej, tez dodatkowa robota jest nie w smak. No ale sa zeglarze ktorzy oburzyli sie ze ktos smie odrywac urzednikow od kawki, wskazujac im problem ktorym powinni sie zajac.
A zatem zyj wiecznie Don Jorge za udostepnienie mi miejsca na swoim poczytnym forum. A zeglarzy zapewniam ze urzednikow lubie tak jak psy dziada w ciemnej ulicy.
Ahoj, zeglujmy wiecznie bez bumag, lakowych pieczeci i groznego spojrzenia urzednikow.
Serdecznosci
Andrzej Kowalczyk
Andrzeju, zapewniam Cię, że w Polsce ogromna większość żeglarzy obchodzi się bez klubu, prezesa i sekretarki.
Opisana przez Ciebie pionowa struktura, to klasyczny model "jednoltej władzy państwowej", krótko mówiąc totslitaryzmu, obalonego w Polsce w 1989 roku.
Zmartwię Cię; PZŻ nie jest "nad żeglarzami" i według mojej wiedzy nie chce być. Ministerstwo nie jest nad PZŻ i nie będzie, chyba że popełnimy zbiorowy błąd za dwa tygodnie.
Tak są żeglarze, którzy oburzają się na wskazywanie urzędnikom problemów, którymi NIE powinni się zajmować. Niech już lepiej piją kawę.
No właśnie: "Żeglujmy wiecznie bez bumag, lakowych pieczęci i groźnego spojrzenia urzędników".
Andrzej Colonel Remiszewski
Niestety problem istnieje od dawna i to w wydaniu na znacznie niższym szczeblu. Żeby cieszyć się wolnością od klubów, zarządów, prezesów trzeba żeglować „za własne”. Najprostszą drogą jest czarter jachtu opłacany solidarnie przez przyjaciół zamierzających na nim płynąć. Zazwyczaj jedaen z nich wszystko spina organizacyjnie i podpisuje umowę czarteru z armatorem. Można też z rodziną, ale wtedy trzeba unieść ciężar całej opłaty.
Jeśli wszystko pójdzie gładko to wszyscy są zadowoleni.
Niestety nasze marzenia musimy weryfikować zasobnością portfeli, co za tym idzie decydować się na starsze tańsze jachty, a wtedy prawdopodobieństwo kłopotów wzrasta.
Armator konstruuje umowę tak, by zabezpieczyć swoje interesy, a sprawdziłem, że próba negocjacji w kierunku adekwatnie dużej odpowiedzialności armatora np. za opóźnienie przekazania jachtu, kończy się zasadniczo urwaniem kontaktu – brak nawet odpowiedzi treści „nie zgadzam się”.
Oczywiście na to nie pomoże urzędnik, tylko solidarne odmawianie podpisywania umów niekorzystnych.
Po różnych przygodach ja osobiście nie jestem wstanie mentalnie podpisać takiej umowy, chyba że opiewa na kwotę, którą jestem gotowy stracić. Wyciąganie potem pieniędzy jest trudne. Z zagranicy jeszcze bardziej.
Pozostaje „na swoim”. Niestety, ponieważ Wrocław nadal nie ma swobodnego dostępu do morza, na razie w mocno ograniczonym zakresie.
Pozdrawiam
Michał Szepietowski
Szanowny Michale!
Problem który poruszyłeś nie jest wielu żeglarzom obcy ale wiedz, że są kluby w których prezesem zostaje się po długich namowach koleżanek i kolegów! Prezes jest tylko dlatego, że tak stanowi prawo o stowarzyszeniach.
Takie kluby nie posiadają jakichś wielkich majątków a są raczej klubami kanapowymi skupiającymi ludzi wspólnie żeglujących. Wspólnie spędzających czas na organizowanych przez siebie i dla siebie imprezach. Ba! Członkami klubów ludzie są z wielu i to całkiem odległych miast!
W kupie siła więc wynajmując kupę jachtów mogąc negocjować ceny i warunki czarteru. Może członkostwo w takim klubie będzie dla Ciebie atrakcyjne? Rozejrzyj się, popytaj, sam załóż klub a gdyby co to zapraszam do nas http://www.klubhorn.pl/
Miłość do morza rośnie z kwadratem odległości!
Drogi gospodarzu subiektywnego okienka,
Nie spodziewałem się tak osobiście skierowanych dalszych komentarzy. Jackowi odpowiadam:
Szanowny Jacku!
Jakoś subiektywnie nie lubię klubów. Dla mnie w żeglowaniu najważniejsze jest ono samo – szkoda czasu na kanapę.
W komentowanym przez nas przypadku klub się raczej nie popisał. Wystarczy jeden telefon do towarzystwa ubezpieczeniowego żeby sprawdzić polisę, zanim wynikną problemy.
Co do negocjowania umów. Utwardzone stanowisko armatora wynika z braku równowagi między podażą a popytem (dlatego łatwiej jest z Mazurami niż z Bałtykiem). Istnienie klubów, które biorą wszystkie jachty na cały sezon raczej tutaj nie pomaga.
Wracając do polisy. Armator zazwyczaj wstawia do umowy punkt, że za szkody nie objęte polisą odpowiada czarterujący - OK. W takiej sytuacji naturalną reakcją jest prośba o przesłanie kopii polisy przed podpisaniem umowy. Wtedy okazuje się, że polisa to dopiero będzie… Nie lubię też, gdy armator wymaga wpłacenia całej kwoty, zanim ja zobaczę, że jacht stoi w porcie w dniu przejęcia.
A mój klub na razie wygląda tak:
https://www.instagram.com/p/BYtHDgUlrog/
https://www.facebook.com/photo.php?fbid=1435101123204979&set=a.356609084387527&type=3&theater
I liczy sześciu członków wraz z prezesem ;) plus jedna kandydatka :D
Żyj wiecznie i żegluj jak najwięcej.
Michał
Sprawa przedstawiona w artykule Andrzeja Kowalczyka ma dużo szerszy aspekt i nie dotyczy tylko kwestii organizacji regat.
W świetle polskiego prawa, każdy, kto organizuje wypoczynek powyżej jednej doby jest ORGANIZATOREM TURYSTYKI i jako taki podlega określonym uregulowaniom prawnym, a więc musi mieć zarejestrowaną działalność jako ORGANIZATOR TURYSTYKI i opłacać stosowne ubezpieczenie, które pokrywa np. powrót do kraju w przypadku niewypłacalności organizatora. Organizatora Turystyki obowiązują również inne uregulowania prawne, między innymi kwestie tego co powinna zawierać oferta itp. a jeśli organizator pomija określone dane w ofercie, urząd może mu nakazać ich umieszczenie pod groźbą wysokiej grzywny. Podobnie Urząd ds. turystyki kontroluje treści umów i nakazuje organizatorom turystyki usuwanie zapisów niezgodnych z prawem i uznanych za niekorzystne dla klienta (tzw. Klauzule abuzywne).
Tymczasem w Polsce nagminne jest obchodzenie tego prawa ze względu na kwestię konieczności załatwienia dodatkowych papierków i opłat (w turystyce zagranicznej ubezpieczenie niewielkiego organizatora turystyki może sięgnąć 10-30 tysięcy zł w sezonie, w turystyce krajowej 4-7 tysięcy). Wysokość ubezpieczenia liczona jest od deklarowanej liczby klientów.
Prawo obchodzi się poprzez organizowanie tzw. „rejsów po kosztach” czy tak naprawdę normalnych rejsów komercyjnych przez kapitanów którzy mają własny lub wyczarterowany przez siebie jacht. Nagminnie polskie prawo obchodzą również niewielkie prywatne firmy czarterowe, zwłaszcza na Mazurach, czarterujące po kilka jachtów, które robią to nie płacąc podatków i mogąc dzięki temu obniżać koszty działalności. Trochę niechcący „pomogły” rozwinąć ten rynek duże firmy czarterowe, agresywnie wyprzedając flotę.
Co z tego wynika? Powoduje to na przykład zaniżanie faktycznych kosztów usług na całym rynku i zaniżanie cen. W rezultacie ceny czarterów utrzymują się przy większości jachtów na poziomie sprzed dziesięciu lat! podczas gdy cena gotowego jachtu w tym czasie wzrosła o 70-80 % albo więcej! I tu ciekawostka! Nie dotyczy to segmentu największych jachtów na Mazurach, np. 28-33 stopowych, gdzie ceny czarteru wzrastały w tym czasie, ponieważ… tu nie było konkurencji szarej strefy, gdyż środki które trzeba wydać na zakup nawet używanego jachtu 33 stopowego są na tyle wysokie, że przekraczają możliwości tych małych czarterodawców z szarej strefy, no i rynek sprzedaży tych jachtów był mocno ograniczony. Oczywiście powodem wzrostu cen był też wzrastający popyt na duże jachty przy nie tak ogromnej podaży jak małych jachtów.
Wróćmy do kwestii organizatora turystyki. Fakt, że ktoś organizuje rejsy na swoim jachcie, rejsy „po kosztach” ma wpływ na cały rynek tych usług, podobnie jak w przypadku czarterów jachtów, ponieważ umożliwia to oferowanie niższych cen za taką samą usługę, którą oferuje legalna firma, a więc wymusza to na takiej firmie obniżanie cen na granicy opłacalności.
Należy przy tym rozróżnić kwestię „współuczestniczenia w kosztach” które precyzuje polskie prawo i na tej zasadzie działa m.in. BlaBlaCar, czyli podwożenie pasażerów własnym samochodem. W teorii właśnie ta zasada „współuczestniczenia w kosztach” miała załatwiać sprawy przyjmowania pieniędzy przez osoby bez wystawiania paragonów, a więc poza obiegiem fiskalnym. Ale uwaga! Dotyczy to osób, które nie mają z tytułu świadczenia takiej usługi głównego dochodu, a więc robią to niejako „przy okazji” a nie dla osiągnięcia znacznego dochodu w rocznym budżecie (tu duże pole do interpretacji przez Urzędy Skarbowe) itp. itd. Wielu kierowców za pomocą BlaBlaCar i tak obchodzi prawo po prostu zarabiając na przewozach, bo jadący nie dokładają się tylko do kosztów paliwa jak miało być, tylko płacą sporą „górkę”. Podobnie sprzedający na Allegro – czym innym jest doraźna sprzedaż niepotrzebnych rzeczy a czym innym tworzenie quasi sklepów internetowych bez płacenia podatków, co narusza interesy tych legalnie działających.
Z pewnością kapitan, który na własnym jachcie lub czarterowym jachcie organizuje 5-10 rejsów w sezonie, jest organizatorem turystyki czy tego chce czy nie, bez względu na to jak zapisze sformułowania umowy czy jak by się nie umówił ze swoimi gośćmi (klientami). I nie ma tu znaczenia czy płacący jest „pasażerem”, czy „członkiem załogi” który bierze udział w wachtach i gotuje w kambuzie.
Jeśli jednak ktoś organizuje np. jako kapitan doraźnie w sezonie jeden czy dwa prawdziwe „rejsy po kosztach” w którym sam ponosi solidarnie koszty razem z załogą zarówno czarteru, wyżywienia, jak i postojów czy paliwa, albo jako właściciel jachtu (wtedy odchodzi kwota za czarter) to żadnego prawa nie narusza.
Zazwyczaj jednak jest tak, że jeśli ktoś organizuje jako kapitan „rejs po kosztach” to na ogół sam nie ponosi żadnych kosztów, nie płaci solidarnie za postoje w portach, paliwo czy zakupione wyżywienie – a więc załoga nie opłaca tylko „kosztów rejsu” ale i ”koszty organizującego rejs”, który przecież na tym zarabia, bo sam nie wydaje środków które powinien solidarnie wydać i zazwyczaj dolicza do tego jeszcze swój zarobek. Często organizator takiego rejsu nie jest kapitanem, więc załoga „zrzuca się” na wynagrodzenie kapitana, które oczywiście nigdzie nie jest wykazywane itp. itd. Zatem takie rejsy są zazwyczaj ukrytą formą normalnej działalności gospodarczej.
Wszystkie te działania uderzają w legalnie działające firmy, które płacą podatki i są organizatorami turystyki. Jest to po prostu nieuczciwa konkurencja.
Nie jestem zwolennikiem uregulowania wszystkiego, ale mamy obecnie takie prawo, które część osób, firm, fundacji, stowarzyszeń czy klubów świadomie łamie organizując rejsy. Wszystko działa, ze stratą dla firm działających legalnie (bo mają większe koszty i nieuczciwą konkurencję), do czasu kiedy coś się nie wydarzy…
Piotr Salecki