Uwierzcie człowiekowi staremu, który przeżył nie tylko to, o czym przypomina Bogdan Sobiło – rówieśnik mojego synka.
Absolutna większość Czytelników i Skrytoczytaczy SSI nie potrafi już sobie wyobrazić z jakiego gówna (pardon) zostaliśmy
wydobyci. Bo to nie prawda, że to nasza zasługa. Tak się akurat zdarzyło, że nasz prześladowca na moment opadł z sił.
Chwała tym z Rodaków, którzy potrafili ten moment rozpoznać i wykorzystać. I dlatego ceńmy obecną wolność i dobrobyt,
nawet w okresie chwilowych kłopotów „dobrej zmiany”, którą historycy w przyszłości wprowadzą do podręczników historii
jako „czarna dziura” - okres wstydu. Dlatego ze wszystkich dziedzin nauk humanistycznych najbardziej cenię historię.
Bo to jest najbliższa naukom ścisłym, operującymi faktami i kalkulacjami. Cieszcie się – od czasów Mieszka I Polacy nie
mieli tak dobrze. Nie zmarnujcie sukcesów czasu teraźniejszego. O „wybierających wolność” desperatach opuszczających
jachty w Holtenau – pisałem w jednej z mych locyjek. Teraz tylko napomknę jak to grubym słowem (za peerelu) potraktowałem
jednego z gdyńskich kapitanów, który spróbował pochwalić mi się jak udaremnił ucieczkę załoganta z prowadzonego przez
niego jachtu. To był facet zaczadzony, otumaniony. Rozejrzyjcie się dookoła czy nikogo w podobnym stanie nie dostrzegacie teraz..
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
-----------------------
Kochany Don Jorge!
Przeglądając w ramach świątecznych porządków biblioteczkę, natknąłem się na uchwałę nr 5 XXX Sejmiku PZŻ z kwietnia 1983.
Jak pamiętamy trwał wtedy jeszcze Stan Wojenny. Po ogłoszeniu wojny z narodem 13 grudnia 1981 r., w środku sezonu 1982 władze wojskowe zezwoliły na żeglowanie po wodach morskich, ale tylko w pasie wód terytorialnych.
Granice były pilnie strzeżone przez Wojska Ochrony Pogranicza, i nie tylko. Bardzo szczegółowe przepisy i kontrole mocno ograniczały możliwość żeglowania. Byli żeglarze, którzy tą drogą, tj. w poprzez udział w rejsie morskim "wyrywali się na wolność" i uciekali z ponurej klatki o nazwie Polska Rzeczpospolita Ludowa, w której brakowało wszystkiego, z wyjątkiem milicji i wojska na ulicach.
Pamiętam, jak we wrześniu 1984 roku w Basenie Jachtowym w Gdyni członkowie jednego z klubów gorączkowo szukali żeglarzy z paszportem. Przyczyna tych poszukiwań była wtedy prozaiczna - jacht klubowy stał w fińskim porcie. Cala załoga wybrała wolność i poprosiła o azyl. Tak samo postąpiła szkieletowa załoga wysłana w celu sprowadzenia jachtu!
Szukano więc już trzeciej ekipy.
Polskie radio i telewizja z regularnością większa niż kolejowy rozkład jazdy donosiły (popularne określenie nie tylko w tamtych czasach) o porwaniach samolotu LOT. Najczęściej wybieraną "destynacją" było lotnisko Tempelhof w ówczesnym Berlinie Zachodnim (najbliższy kawałek normalnego, zachodniego świata).
W środowisku żeglarskim krąży opowieść (w żargonie młodzieży "legenda miejska") o dezercji żeglarza z pokładu górniczego jachtu „Karlik”. Podobno w pobliżu Gotlandii wskoczył do wody i chciał wpław dotrzeć do zbawczego, szwedzkiego lądu. Kapitan przerażony karami, jakie mogą na niego nałożyć władze PRL, wyjął rakietnicę, a po kilku zlekceważonych przez pływaka-uciekiniera ostrzeżeniach, zaczął strzelać. Na to z kolei zareagowała szwedzka Straż Wybrzeża. Strażnik peerelowskiej "praworządności" trafił do ciupy, a uciekinier natychmiast otrzymał azyl polityczny.
Po powrocie do kraju kapitan „Karlika” miał dostać odznaczenie "Za zasługi dla obronności PRL". Brzmi jak film nieodżałowanej pamięci Stanisława Barei, ale pamiętam tamte czasy na tyle dobrze, by niczemu się nie dziwić.
Może ktoś z P. T. Czytelników potwierdzi albo zaprzeczy?
I jeszcze kilka słów o Uchwale nr 5, która jako żywo przypomina osławiony "Paragraf 22".
Twórcy uchwały powołują się na "dobre imię polskiego żeglarstwa". Najwidoczniej dla nich ucieczka z niesuwerennego kraju, w którym za jakąkolwiek krytykę władz można było wylecieć ze szkoły, stracić pracę, przejść przez "ścieżkę zdrowia" czy wylądować przed trybunałem sędziów w wojskowych mundurach, a po 12,5 dkg masła z kartkowego przydziału w sklepie "Społem" stało się w kolejce przeciętnie 3 godziny, była "plamą na honorze".
Analizę prawną owego kuriozum pozostawię fachowcom. Zwraca tylko moją uwagę zapis: "Uchwała ma zastosowanie do przedmiotowych czynów popełnionych po 16 kwietnia 1978 r.". Niby "prawo nie działa wstecz", ale w PRL wszystko było możliwe.
Liczę na ożywioną dyskusję nad owym "dokumentem".
Żyj wieczn i jeszcze rok dłużej koniecznie!
Pozdrawiam serdecznie z ośnieżonego Grodu Smoga
Bogdan
Uchwała nr 5 XXX Sejmiku PZŻ z dnia 16.04.1983 r.
Wobec wielu przypadków samowolnego, trwałego opuszczenia polskich jachtów morskich za granicą, kierując się troską o zachowanie dobrego imienia żeglarstwa polskiego oraz w celu uniknięcia konieczności odstępstw od zasad określonych w Żeglarskich Przepisach Dyscyplinarnych 30 Sejmik PZŻ uchwala, co następuje: §1.
1. Każda osoba legitymująca się dokumentem wydanym przez PZŻ, która samowolnie i na trwale opuściła polski jacht lub ekipę sportową za granicą, jest zawieszona we wszelkich uprawnieniach wynikających z przynależności do społeczności żeglarskiej.
2. Zawieszenie trwa od momentu popełnienia czynu, o którym mowa w ust. 1, do czasu wydania prawomocnego orzeczenia dyscyplinarnego przez właściwa komisję dyscyplinarną.
§2.
Wykonanie Uchwały powierza się Zarządowi Głównemu PZŻ.
§3.
Uchwała ma zastosowanie do przedmiotowych czynów popełnionych po 16 kwietnia 1978 r., które nie były przedmiotem prawomocnych orzeczeń dyscyplinarnych Komisji Dyscyplinarnych, oraz do przedmiotowych czynów, które popełnione będą w przyszłości.
Witam Cię Jurku!
Chciałbym napisać kilka słów w kontekście fragmentu artykułu Bogdana Sobiły - http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3439&page=0
Oto cytat:
"W środowisku żeglarskim krąży opowieść (w żargonie młodzieży "legenda miejska") o dezercji żeglarza z pokładu górniczego jachtu „Karlik”. Podobno w pobliżu Gotlandii wskoczył do wody i chciał wpław dotrzeć do zbawczego, szwedzkiego lądu. Kapitan przerażony karami, jakie mogą na niego nałożyć władze PRL, wyjął rakietnicę, a po kilku zlekceważonych przez pływaka-uciekiniera ostrzeżeniach, zaczął strzelać. Na to z kolei zareagowała szwedzka Straż Wybrzeża. Strażnik peerelowskiej "praworządności" trafił do ciupy, a uciekinier natychmiast otrzymał azyl polityczny.
Po powrocie do kraju kapitan „Karlika” miał dostać odznaczenie "Za zasługi dla obronności PRL". Brzmi jak film nieodżałowanej pamięci Stanisława Barei, ale pamiętam tamte czasy na tyle dobrze, by niczemu się nie dziwić. Może ktoś z P. T. Czytelników potwierdzi albo zaprzeczy?"
.
Historia ta znana jest (chyba) wszystkim żeglarzom (śląskim, ale chyba nie tylko), oczywiście mającym odpowiedni PESEL.
Bohaterem jej (tzn. myślę o kapitanie) był (jest) mój kolega, który patent kapitański otrzymał w tym samym (mniej więcej) czasie co ja.
Oczywiście co do rzekomego otrzymania odznaczenia "Za zasługi dla obronności PRL" to bzdura, nikt go (nawet SB) nie pochwaliła, natomiast jak mi opowiadał, musiał wielokrotnie zeznawać (to samo), tzn. jak akcja przebiegała.
Ciekawostką może być fakt uwięzienia.
Otóż będąc w areszcie śledczym (szwedzkim oczywiście) miał do dyspozycji "celę ?!", na którą składał się pokój z telewizorem i łazienką. Wyżywienie otrzymywał z pobliskiej restauracji z karty dań z której wybierał interesujące go potrawy. Ot, taki areszt w wersji szwedzkiej. Efektem tak "podłego" wyżywienia i braku ruchu było drastyczne "pójście w kilogramy" i kolega przestał się mieścić w posiadane ubranie, więc Szwedzi kupili mu nowy komplet dżinsowy Wranglera.
Na rozprawie otrzymał "wyrok" obozu pracy przymusowej, z tym że rodzaj pracy mógł sobie sam wybrać. Wybrał wyrąb (wycinkę) lasu gdzieś w północnej Szwecji. Jak to u intelektualisty bywa, nie bardzo był technicznie sprawny, więc któregoś dnia piła spalinowa wypadła mu z rąk i zraniła nogę. Karę natychmiast zawieszono i (po wyleczeniu) odesłano go do Polski pozwalając zabrać ze sobą tę nową piłę spalinową (marki Husqwarna). Po przyjeździe do kraju piłę tę sprzedał (za duże pieniądze) jakiejś spółdzielni studenckiej i był ze swojego pobytu w Szwecji bardzo zadowolony.
Oczywiście SB-cy zastrzegali, żeby o warunkach więziennych w Szwecji raczej nikomu nie opowiadał.
Można powiedzieć, że IMHO ta historia miała (dla jachtu) swój happy end.
.
Nie miał niestety happy-endu rejs jachtu „Barbórka”, który płynąc koło Bornholmu zatonął na skałach.
Któryś z oficerów (chyba 2-gi) od dawna szykował się do tej akcji i pomyślnie (dla siebie ją sfinalizował).
Jacht „Barbórka” w krajowym rejsie płynął w kierunku Bornholmu. Na pokładzie kapitan, 2-gi oficer i członek wachty (żeglarka).
Blisko wyspy kapitan zarządził zmianę kursu na przeciwny i poszedł do koi. Drugi of. wysłał swoją załogantkę do kambuza, a sam zmienił kurs na przeciwny w kierunku Bornholmu. Blisko brzegu wyskoczył za burtę (dokumenty miał spakowane w pojemniku wodoszczelnym) i dopłynął do wyspy. Jacht rozbił się o skały, nikt nie zginął.
Facet poleciał do RFN gdzie otrzymał azyl, zamiast IMHO iść na wiele lat do więzienia.
A w ogóle „Barbórka” to był jacht, pechowy o czym już kiedyś Bogdan pisał.
No i to by było na tyle wspomnień wywołanych jego wpisem do Twojego SSI.
Mietek
Denerwują mnie wspomnienia ludzi, i o ludziach którzy uciekli z kraju.
Przez nich my, pozostali, mieliśmy problemy z otrzymaniem paszportów.
Dzisiaj są kreowani na bohaterów a tak naprawdę to byli uciekinierzy ekonomiczni za lepszym chlebem
--
Ryszard Kamiński