/
Właściwe żeglowanie zaczęło się od momentu kupienia starego dobrego szwedzkiego jachciku „TRIO 80”. Dziewiczy rejs z Goteborga. W następnym roku wokół Rugi, później Kopenhaga, Malmo, Klintholm, Rodvig, Faxe, cała południowa Skania od Falsterbo do Simirhamn, Bornholm, aż wreszcie przyszedł czas na Blekinge.
I to jest ten zwyczajny wzór do naśladowania przez szuwarowców z Mazur.
Zyjcie wiecznie !
Don Jorge
Zadanie, które zadał mi Jerzy – opisać swój ostatni urlop na max. 2 stronach, wydaje mi się koszmarem ponad moje siły (a w rzeczywistości było jeszcze gorzej). Ponad siły „gaduły” dla którego i 40 stron byłoby mało. Ale podjąłem się tego wyzwania więc próbuję.
„Pierścieniem” w Szkierowe Klimaty
W tym roku udało mi się w końcu wyżebrać urlop od połowy lipca a nie jak do tej pory w sierpniu. Urlop sierpniowy miał zawsze ten minus, że krótsze dni, no i pływaliśmy sami, bo wszyscy znajomi byli już po urlopach. Jednak mimo tego początkowego sukcesu, jakieś problemy musiały się tradycyjnie pojawić. Plan był prosty. Płyniemy (w końcu) w trzy jachty w szkiery Blekinge. Dwa Tria 80: nasz „Pierścień” i „Aspoletka” (z ekipą Andrzeja) oraz Hanse 31 „Ulala” Roberta. Ponieważ Robert nie ma załogi, więc ustalamy, że moja starsza córka Karolina popłynie z nim. I wszystko było dobrze, aż dwa dni przed urlopem okazało się, że płynę sam z młodszą córką Mają, a Robert jednak nie ma załogi, więc płynie sam. Tylko na „Aspoletce” komplet. Jednak perspektywa nie tak przecież odległych szkierów, pozwoliła nie myśleć o takich drobiazgach jak brak załogi.
Start w sobotę 14 sierpnia 2018 o 9 rano. Pod wiatr, więc płyniemy na silnikach wspomagając się żaglami. Na ”Aspoletce” zamarudzili z wypłynięciem i umawiamy się, że dogonią nas w Świnoujściu.Zalew, przy wzmagającym się wietrze, udaje się przepłynąć 3 halsami i już o 17:00 jesteśmy w Basenie Północnym. Szybki obiad a ponieważ prognoza bardzo korzystna, wypływamy półwiatrem o 19:00 prosto w stronę Bornholmu. „Aspoletka”, płynąc kilka godzin później, ma na Zalewie już wiatr idealnie z NW czyli prosto w nos i to miejscami dochodzący do „siódemki”. W Świnoujściu są dopiero koło północy i decydują się podążać za nami dopiero rano.
Noc cudownie rozgwieżdżona, ciepła i bardzo krótka. W Svaneke jesteśmy wczesnym popołudniem a w porcie zajmujemy dwa ostatnie wolne miejsca. „Aspoletka” uprzedzona telefonicznie o tym fakcie wpływa ok. 22:00 do Nexo. Następnego dnia brak wiatru, więc umawiamy się na kąpiel w morzu i łowienie dorszy, gdzieś w drodze na Christiansø. Tutaj oczywiście również tłok w marinie, ale nie aż taki jak w Svaneke, no i zawsze to 10 mil bliżej na Utklippan. W nocy i nad ranem trochę popada co przyniosi ulgę i nawet sprawia przyjemność, zwłaszcza, że deszcz jest ciepły. Z prognozy wynika, że opady mają się skończyć o 10:00, więc o 9:00 wypływamy i pomimo prognoz wskazujących, że czeka nas halsówka, to jednak udaje się płynąć jednym halsem.
Połowa trasy na żaglach, później wiatr coraz słabszy i końcówka tego etapu już na silnikach. Obawiamy się trochę o miejsce w marinie ale jesteśmy jedynymi jachtami, które muszą stanąć do burty innych. Bosman mówi, że w sezonie potrafi tu zmieścić ponad 70 jachtów. Na Utklippanie jestem po raz pierwszy, ale miejsce jest tak urzekające, że na pewno jeszcze tu wrócę.
Jest dopiero wtorek a my mamy szkiery już tuż tuż za zakrętem. Do Torhamn, portu od którego chcemy wpłynąć w szkiery Karlskrony, jest trochę ponad 10 mil, więc nawet perspektywa silnego deszczu, który ma padać do południa, nas nie zniechęca. Wypływamy tradycyjnie o 9:00. Leje jednak bardziej niż się spodziewaliśmy. W strugach ulewy znikają brzegi, więc płyniemy tylko „na kreskę” w ploterze. A płyniemy momentami ponad 6 węzłów bo wiatr nie próżnuje. Prognozy duńskie okazują się jak zwykle bezbłędne. Tuż przez podejściem do Torhamn, deszcz ustaje (jak się później okazało, nie pada już do końca urlopu) i wychodzi słońce.
Marina w Torhamn mała, przytulna, z knajpką w której wieczorami gra „na żywo” zespół. Miło było posłuchać, nie wychodząc z jachtu, racząc się ulubionymi trunkami i debatując, gdzie popłynąć następnego dnia. Jakaś marina – odpada. Nie po to przypłynęliśmy w szkiery, żeby stać w marinach. Chcemy jakieś „dziczy”. I tu przyszły z pomocą mapy pożyczone od znajomych z klubu (standardowe), ale na których ich znajomy Szwed pozaznaczał miejsca do cumowania, kotwiczenia, miejsca z pięknymi widokami itd.
Padło na wyspę Arnö. Wyspa w kształcie półksiężyca, więc w zatoce będziemy z 3 stron osłonięci lądem.
W Torhamn w sklepie kupujemy, jak prawdziwi tubylcy, karkówkę na grilla, bo w szkierach grill to … prawie obowiązek.
Odległości jakie teraz będziemy pokonywać to kilka do maksimum kilkunastu mil, więc nigdzie nam się nie spieszy. I to właśnie lubię. Żadnej nerwówki. Nawet nie wiemy jak długo płyniemy. Dookoła tak piękne widoki, że do Arnö dopływamy dziwiąc się, że to już. Na skałach widać ucha cumownicze, ale dmuchając na zimne, wypuszczamy przodem Roberta, który ma sonar patrzący w przód. Suchą stopą jednak, nie da się tutaj zejść na ląd. Stajemy ze 2 metry przed skałą, ale przed dziobem jest wody tuż ponad kolana. Nie szukamy innego miejsca. Kotwice z rufy a cumy dziobowe na wyspę. Przydają się „kacze dzioby” – łatwiej zejść na ląd. Na wyspie żywego ducha – „najdziksza dzicz” – ale stoi tu podwójna sławojka. Jednak nie taka sławojka jak ta na Ruden, gdzie najodważniejsi boją się zaglądać. Ta sławojka jest jakby tu powiedzieć, pięciogwiazdkowa. Czysto, pachnąco a na ścianie wisi sobie biała rolka mięciutkiego papieru toaletowego. Za sławojką dwa pojemniki na śmieci. Sławojka została obfotografowana jako dowód dla niedowiarków, że tak można. Po paru godzinach, przypływa kilka motorówek, ale trzymają się zdala od nas, żeby sobie nie przeszkadzać. A po drugiej stronie wyspy, podpływa tubylczy jacht, który staje w takim miejscu, że cała czteroosobowa rodzina wychodzi po prostu z kosza dziobowego na skałę. Miejsce to, oczywiście, szybko zaznaczam na mapie. Pewnie się przyda jeszcze nie raz. Zwiedzać tu za dużo nie ma czego, więc oddajemy się typowym szkierowym przyjemnością. Grill, kąpiel, napoje, wygrzewanie się na skale, wzdychanie do pięknych widoków, przekąska, kąpiel, kilka fotek, napoje, wygrzewanie się na skale. I tak do wieczora.
A następnego dnia płyniemy w stronę Karlskrony. Z wysepki Arnö, można płynąć albo przez automatycznie otwierany most łączący wyspę Senoren i Sturkö, albo pod 18 metrowym mostem łączącym stały ląd i wyspę Senoren. Wybieramy dłuższą drogę pod mostem. Dłuższą i ponoć ładniejszą. Nawet nie staram się ich opisać, bo albo trzeba zobaczyć fotki, albo poświęcić temu opisowi kilka stron (których tu nie mam), albo najlepiej przypłynąć tu samemu.
Do samej Karlskrony nie płyniemy, bo byliśmy tu już w poprzednich latach. Wybieramy natomiast marinę Drottningskär na wyspie Aspö. Mniejsza, spokojniejsza, w pobliżu twierdza Drottningskär, a do centrum Karlskrony odpływa stąd darmowy prom, z którego oczywiście korzystamy, bo przecież dziecku trzeba pokazać muzeum morskie (które ją, o dziwo, bardzo zaciekawiło) no i trzeba zrobić zaopatrzenie na grilla, bo kolejny dzień spędzimy znowu w „dziczy”. Wycieczka do Karlskrony tak nas wymęczyła, że dzisiaj poszliśmy w miarę „grzecznie” spać.
Na kolejny postój wybieramy miejsce z naszej „oznakowanej” przed Szweda mapy. Wysepka Arpö. Płynąc od Karlskrony zaraz w prawo, tuż za obrotowym mostem na wyspę Hasslö. A więc rano skoro świt sprint do mostu, który otwierany jest co godzinę.
Tą trasą płynąłem dwa lata temu, wracając z Karlskrony, ale nigdy bym się nie odważył skręcać za mostem w prawo między wysepki. A tu proszę. Głęboko, żadnych niespodzianek. Płyniemy w miejsce, gdzie ma być darmowy, pływający pomost. 100 m przed pomostem punktowe miejsce w którym wg mapy na ploterze jest 1,2 metra. I rzeczywiście. W tym miejscu, po pas w wodzie stoi sobie wędkarz. Wszędzie dookoła jednak głęboka i bezpieczna woda. Przy pomoście kilka szwedzkich motorówek i jeszcze tyle wolnego miejsca, że mieścimy się na styk. Do końca dnia zajmujemy się już tylko tradycyjnymi szkierowymi przyjemnościami. Tak na dobrą sprawę na obrotowym moście na wyspę Hasslö kończą się szkiery Karlskrony. Ale staram się o tym nie myśleć. W końcu Tjarö, gdzie płyniemy jutro i Tarnö gdzie będziemy pojutrze, jak się lekko przymknie oczy to też przecież szkiery.
Na Tjarö płyniemy przez Roonebyhamn. Nie mamy zamiaru się tu zatrzymywać. Chcemy tylko przepłynąć. I całe szczęście, że chcemy. To chyba najpiękniejsze miejsce w całym Blekinge. Wcześniej, wypłynęliśmy odrobinę na morze i zarzuciliśmy parę razy wędki. Udało się upolować kilka sztuk dorsza. Będzie więc dorszowa kolacja.
Na samym Tjarö nie wiele się zmieniło. Jedynie, darmowy dotąd pomost po lewej stronie, jest teraz płatny. Ale za to doprowadzona jest i woda i prąd. A nawet stoją cztery bojki.
Dorsze zjedzone na kolację tak nam zaostrzają apetyt na ryby, że w drodze na Tarnö znowu wyciągamy wędki. Tym razem dorszy jest więcej i są bardziej okazałe. I całe szczęście, bo wycieczka na punkt widokowy i do latarni morskiej zaostrza nam apetyty. Cumujemy przy darmowym pomoście, który chwilę później jest już cały zajęty.
No, ale tak. Całe Blekinge już przepłynięte. Nie pozostaje nic innego jak tylko wracać. Nawet o tym głośno nie mówimy, ale każdy chyba o tym samym myśli.
Cóż. Kiedyś to musiało nastąpić. Cieszę się, że odwiedzimy jeszcze Hanö. Bardzo je lubię i mogę tu przypływać co roku. Z Hanö zostaje już tylko jeden kierunek – na południe. A następny dzień zapowiada się bezwietrznie. Do Skillinge 40 mil ale na Bornholm nie wiele więcej. Wstajemy więc o 5 rano (co za barbarzyńska pora) i na silnikach kierujemy się do Hammerhavn. Udaje się przepłynąć tą trasę nawet dość szybko. O 15:00 jesteśmy na miejscu, ale takiego Hammerhavn jeszcze nie widziałem. Jacht na jachcie. Jakimś cudem ktoś nas do siebie przygarnął. Oczywiście jest obowiązkowa wizyta na zamku Hammerhus ale wieczorem po tylko jednej butelce czerwonego wina rozchodzimy się spać. Jutro znowu trzeba wstać o 5:00. Wiatr ma być korzystny od rufy, ale wiejący ze zmienną siłą. W południe kilka godzin ciszy i koło 16:00 ma zacząć dość mocno wiać z NE. Więc nie ma się co ociągać. Trzeba gnać do Świnoujścia póki wiatr sprzyja.
Po starcie, Robert wyciąga genakera i na jachcie o 1,5 metra dłuższym od naszych Trio 80 dosłownie znika nam w oczach.
Prognoza jak zwykle sprawdza się w 100%. Kiedy już Bornholm zostaje za rufą przychodzi zapowiadana cisza. Odpalamy silniki, bo szkoda tracić czasu, a łomot żagli na martwej fali jest nie do zniesienia. Na szczęście po 2 godzinach przychodzi wiatr. Jesteśmy jakieś 25 mil od Świnoujścia. Fala się wydłuża i łódka płynąc baksztagiem rozpryskuje dziobem fale na boki. Nie możemy się jednak z „Aspoletką” od siebie oddalić. Robimy kółka wokół siebie przechodząc z nawietrznej na zawietrzną, ale tak jakbyśmy byli na jakiejś niewidocznej linie. Rozwiewa się co raz mocnej i już po godzinie wieje szóstka ale porywy są znacznie silniejsze. Palce bolą od ściskania rumpla a ręce od ciągłego kontrowania na fali. Po 5 godzinach takiej żeglugi, prawie równocześnie, mijamy wiatrak. Jestem w porcie tak zmęczony, że nawet nic nie jem. Idę tylko na „Apoletkę” i mówię Andrzejowi, żeby mi nalał whishy. I takim to mocnowietrznym akcentem kończy się ten tegoroczny rejs. Jeszcze tylko droga ze Świnoujścia do przystani AZS-u, a tu po drodze już kłębią się myśli, gdzie popłynąć następnym razem? W głowie mam od pewnego czasu pewien pomysł. Ale żeby tylko odwagi i sił wystarczyło no i … do przyszłego roku.
Adam Wojciechowski.