Jerzego Kraszewskiego znałem, bo to był mój kolega po fachu, a wszyscy hydrotechnicy morscy znają się jak łyse konie. Dopiero w ławie hydrotechnicznych studiów podyplomowych na Politechnice Gdańskiej przyznał mi się, że żegluje. Było mi wstyd - on wiedział o moich nurkoiwankach, a ja nie wiedziałem że mam do czynienia z jednym z najwazniejszych kapitanów Szczecina. Jurek był bardzo kontaktowy, dystyngowany, jego poczucie humoru ... hmm ... jakby to określić ... było wysublimowane. Później korespondowaliśmy i nagle wiadomośc jak grom z jasnego nieba: ":Hrabia Lolo" nie żyje. Umarł w żeglarskim biegu. Teraz moje krzesło stoi w Tawernie "Camping Mariny" obok Jego krzesła. To duży zaszczyt dla mnie.
Przepraszam za osobistą, nieskromną dygresję.
Czytajcie korespondencję Pawła Zaremby. Dziękuję !
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
-------------------------------
Drogi Don Jorge
Dawno pisałem, o wybaczenie błagam.
Obudził się we mnie mnie sentyment po lekturze ostatniego felietonu Colonela.
Wspomnienia poszybowały jak ptaki na wiosnę.
"Iskra 70" to okręt moich pierwszych zmagań z samym sobą i "żywiołem bałtyckim". O historii zaopatrzeniowej tamtych lat można by gadać godzinami. Tutaj podsyłam Ci jedno zdjęcie z zaopatrzenia "Iskr"y w Świnoujściu w 1975 roku nabytego w sklepie PSS. Paprykarz i mielonka były podstawą śniadaniowo-kolacyjną. Widoczne tu rzędy puszek to były specjały obiadowe. Gulasz węgierski i pulpety w sosie pomidorowym, rarytasy palce lizać! I tak na zmianę przez miesiąc. Do tego ziemniaczki gotowane w wodzie zaburtowej a pycha! Nie potrzeba już było chwiejby do rozmów z Neptunem.
Dwa lata później, pierwszy raz jako II oficer, wpadłem jak śliwka w kompot na pokład "Pegaza" (starej klasycznej Vegi) pod rządy św. pamięci Jurka Kraszewskiego znanego jako Hrabia Lolo. Zaraz po wyjściu ze Świnoujścia, przy piwku(!) w kokpicie, zadał pytanie: "Moi drodzy, żeglujemy czy uprawiamy jachting?" Nie bardzo wiedząc o co chodzi odpowiedzieliśmy, że oczywiście uprawiamy jachting.
Przez miesiąc więc włóczyliśmy się od portu do portu i od zatoczki do
zatoczki wokół wysp duńskich. Na wyjście do miasta wszyscy musieli być ogoleni, w czystych koszulach.. Legendarne zaopatrzenie baltonowskie pozwalało na nieco lepsze żarcie, więc na pokładzie obowiązywała pełna etykieta z podwieczorkiem włącznie. W Kilonii Hrabia Lolo zaopatrzył się w kartoniki z flaszkami i codziennie od rana, w siateczce na lince, za rufą chłodziła się butelka Mosela do obiadu. To był inny świat, świat marzenie, które ziściło się dopiero po ćwierćwieczu. Zamiłowanie Hrabiego Lola do etykiety, czystości i zwyczajnej kultury na pokładzie dało mu przydomek hrabiego z jednej strony, a serdeczną nienawiść wyznawców siermiężnego żeglowania z drugiej. Na długi czas spaprał mi też życie na jachcie wpisując do opinii, że doskonale sprawdzam się jako drugi i wykazuję szczególne talenty w kambuzie. W końcu tak skrzętnie ją ukryłem, że przepadła mi jedyna po Nim pamiątka.
Raz tylko usłyszałem z jego ust grube słowo. Przy tym samym piwku, jeden z kolegów zwierzył się z przygody jaką miał przy odbiorze paszportu. Smutny pan wyciągnął plan rejsu, mapę i powiedział: "jak będziecie wchodzić do Flensburga to na brzegu stoją tu takie anteny, pan zrobi im zdjęcia i mi przywiezie". "Hrabia Lolo: chwilę pomilczał i powiedział: "patrzcie jaki tam był pod Flensburgiem sztorm, że nas stamtąd k... wywiało". Oczywiście Flensburg ominęliśmy szerokim lukiem.
.
Żyj wiecznie !
Paweł Zaremba
Szczecin
.