WYSPY KANARYJSKIE
Krzysztof Kusiel-Moroz tym razem wypreowadził swychy śpiewających młodzieńców aż na Wyspy Kanaryjskie. A mnie się dotąd wydawało, że struny głosowe śpiewaków należy niezwykle pieczołowicie chronić przed wiatrem, zwłaszcza oceanicznym.
Kolejny przykład mojej niekompetecji. Inna sprawa, że młodym śpiewakom hart ducha przyda w życiu się z pewnością.
Krzysztof zapewnia mnie, że pod salingiem powiewał proporczyk SAJ.
Nazwa jachtu - roślinka znana u nas jako kolendra.
News przydatny dla wybierających się na te wody.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
------------------------------
Don Jorge,
Nigdy nie rozumiałem, dlaczego tak wielu żeglarzy ochoczo śpiewa znaną szantę „Już nie wrócę na morze, nigdy więcej, o nie…”. Wszak nawet gdy następuje „wreszcie koniec włóczęgi”, zaraz myślimy o tym, gdzie i kiedy można by popłynąć znów.
Ta tęsknota za morzem, ba wręcz życiowa konieczność żeglowania staje się motorem do poszukiwań rejsów również w takim czasie, gdy inni tylko żeglując po Internecie planują letnie wyprawy .
Ponieważ moja chóralna młodzież po wojażach koncertowych w Hongkongu nie miała jeszcze dosyć ani siebie nawzajem ani mnie, zorganizowałem im zimowy wyjazd na Kanary, gdzie w drugim tygodniu zimowych ferii zaznaliśmy nieco słońca, a przede wszystkim dużo dobrego wiatru i oceanicznej żeglugi.
Zdaję sobie sprawę, że słowo „oceanicznej” może tu być użyte na wyrost, wszak nie przekraczaliśmy w poprzek Wielkiej Wody, naszym celem nie były karaibskie tropiki. Jednak dla 13 – 14 latków nawet stosunkowo niewielkie przeloty pomiędzy wyspami stanowiły przygodę życia, a także duże wyzwanie
Ta tęsknota za morzem, ba wręcz życiowa konieczność żeglowania staje się motorem do poszukiwań rejsów również w takim czasie, gdy inni tylko żeglując po Internecie planują letnie wyprawy .
Ponieważ moja chóralna młodzież po wojażach koncertowych w Hongkongu nie miała jeszcze dosyć ani siebie nawzajem ani mnie, zorganizowałem im zimowy wyjazd na Kanary, gdzie w drugim tygodniu zimowych ferii zaznaliśmy nieco słońca, a przede wszystkim dużo dobrego wiatru i oceanicznej żeglugi.
Zdaję sobie sprawę, że słowo „oceanicznej” może tu być użyte na wyrost, wszak nie przekraczaliśmy w poprzek Wielkiej Wody, naszym celem nie były karaibskie tropiki. Jednak dla 13 – 14 latków nawet stosunkowo niewielkie przeloty pomiędzy wyspami stanowiły przygodę życia, a także duże wyzwanie
.
Na Teneryfę udaliśmy się linią lotniczą pewnego Irlandczyka, którą choć wielu krytykuje za ciasne nie rozkładane fotele i płatne przekąski, to jednak samoloty są wypełnione co do ostatniego miejsca, a klientela nie wydaje się być niezadowolona z wiktu i opierunku.
Busik firmy czarterowej ECC Yacht Charter czekał na nas przed terminalem i w mniej niż godzinę zawiózł nas do mariny Santa Cruz. Już po wjeździe do miasta zadziwiły nas tłumy przebierańców na ulicach w strojach bardziej lub mniej pomysłowych, śmiesznych a czasem dla niektórych może i lekko szokujących. Oto bowiem dziesiątki facetów w rajstopach, stringach czy mini spódniczkach, oto kobiety przebrane za policjantki z pałkami i kajdankami, do tego gromadki pseudo księży i zakonnic, pielęgniarek z wielkimi strzykawkami, kościotrupów, clownów, rycerzy, piratów, idnian tańczyło, podrygiwało, podskakiwało, a przede wszystkim piło lub nawet żłopało lejące się strumieniami w setkach straganów piwo, po czym oblewało murki i drzewka, nie fatygując się poszukiwaniem toalet stojących notabene na każdym rogu ulicy.
Po przejęciu jachtu i zablokowaniu na karcie dość szokującej jak na wielkość jednostki kaucji, my także ruszyliśmy w miasto wtapiając się w kolorowy tłum raczej w poszukiwaniu czegoś do przegryzienia w ramach kolacji niż uczestnictwa w ulicznych pląsach i popijawie. Z drugiej strony fascynujące jest, jak ludzie, którzy przecież następnego dnia w garsonkach i garniturach przemierzali miasto w drodze do pracy, bawią się świętując ostatnią niedzielę karnawału.
W poniedziałek po szybkich zakupach oddaliśmy cumy. Początkowo dziób skierowaliśmy do stojącego po drugiej stronie akwatorium portowego Kapitana Borcharda, a następnie Alexandra von Humboldta, które to żaglowce także wymieniały załogę szykując się do rejsu po słonecznych wodach archipelagu kanaryjskiego.
Ocean przywitał nas skotłowaną falą, niewspółmierną do wiejącego z siłą 3B wiatru. Skierowaliśmy się na południowy zachód nieco oddalając od brzegu. Na efekty nieregularnego kołysania nie trzeba było długo czekać. Śniadanko kilku załogantów zostało złożone w darze Władcy Mórz. Po około 4 godzinach wspomaganej silnikiem żeglugi dotarliśmy wreszcie do pierwszej tzw. strefy przyspieszenia wiatru. Trzeba było zrzucić grota i okręcić kilka obrotów na rolerze genuy. Silnik także już nie był potrzebny, gdyż nasze ślizgi po falach dochodziły do 8 węzłów. Jak się później okazało, grot nie był już nam potrzebny do końca rejsu.
Nagle, w pobliżu przylądka Montana Roja morze przed jachtem jakby ożyło. Kilkadziesiąt szarych kształtów zaczęło szybko zbliżać się ku nam wyskakując co jakiś czas po trzy, po cztery ponad fale. Delfiny. Na oko z pięćdziesiąt sztuk otoczyło jacht, pląsając w wokół przez dobrą godzinę. Cóż to był za wspaniały spektakl. Ileż witalnej radości mają w sobie te sympatyczne ssaki.
Co chwilę któryś wyskakiwał ponad powierzchnię fal w odległości nie większej jak 3 -4 m od nas i zwalał się z pluskiem na bok. Inne, niczym zaprząg rydwanu łącząc się w szereg prowadziły nas przed dziobem. Kolejne przepływały z prawa na lewo i z lewa na prawo pod naszym kilem. Sonda głębokości głupiała pokazując co chwilę 2,3 m, podczas gdy do dna było kilkaset. Za przylądkiem delfiny odpłynęły, a my podziwiając startujące i lądujące co chwilę samoloty na lotnisku Reina Sofia skierowaliśmy się do Mariny San Miguel, która pozytywnie odpowiedziała na mój poranny telefon z prośbą o rezerwację miejsca.
Mimo obaw, które powodowały we mnie warunki wiatrowe, kształt falochronu skutecznie uspokoił fale przed główkami i wejście do portu okazało się bezproblemowe. Marinero wskazał miejsce przy pomoście i pomógł odebrać cumy. W marinie parkuje się na sposób chorwacki, rufą do pływającej kei, dziób unieruchamiając muringiem. Manewr wyćwiczony latem na Adriatyku (o czym pisałem na tej gościnnej stronie) udał się bez problemu, choć kapitan musiał szybko pokazać załogantowi, co ma zrobić z podanym mu przez bosmana sznurkiem. Teoretycznie niby było to omówione, ale jak zwykle od teorii do praktyki popartej wybieraniem w biegu na dziób obślizgłej i gdzie niegdzie obrośniętej muszelkami liny droga nie jest taka prosta. Na szczęście pomagał wiatr wiejący prosto w rufę zastąpując skipera w obowiązku utrzymania jachtu prostopadle do pomostu
Sam port - Marina San Miguel - może nie należy do szczególnych atrakcji turystycznych, otoczony jest apartament owcami i hotelami. Jednak z racji tego, iż właściciel obiektu i okolic sam jest zapalonym żeglarzem, obsługa jest niezwykle sympatyczna i pozbawiona nierzadkiej na Kanarach biurokracji. Opłata portowa także nie jest szokująca, w przypadku naszego niespełna 12 metrowego Oceanisa wyniosła 22 Euro.
Wachta kambuzowa sprawnie przygotowała soczyste piersi kurczaka zabawnie przy tym naśladując pewnego znanego w Polsce francuskiego kucharza. Zabawa i obiad były przednie, a po czynnościach odwrotnych do jedzenia nie pozostało ani śladu.
Następnym dniem był wtorek, który rozpocząłem od wędrówki do rzekomo pracującego od 0800 biura mariny, aby dokonać formalności. Niestety odbiłem się od drzwi, nie pozostało więc nic innego jak powrót dookoła całkiem pokaźnego basenu portowego na przygotowane przez załogę śniadanie. O 0900 oddaliśmy cumy. Po zbliżeniu się do budynku bosmanatu zauważyłem, że drzwi do biura są już otwarte. Acha, czyli tu, na południu porannych godzin otwarcia bosmanatu nie należy rozumieć zbyt dosłownie. Podeszliśmy więc ad hoc do tzw pomostu recepcyjnego, dzięki czemu udało opłacić postój.
Ruszyliśmy wzdłuż brzegu Teneryfy opływając jej południowy róg. Naszym celem była Gomera i jej malownicza stolica San Sebastian. Jednak po opłynięciu wspomnianego rogu zwanego Punta Rasca nie obieraliśmy jeszcze kursu bezpośrednio na San Sebastian, płynąc dalej ku północnemu zachodowi wzdłuż słynnych kurortów Los Christianos, Puerto Colon aż do tego samego równoleżnika, na którym leży stolica Gomery. Tam dopiero obierając kurs 270 zostawiliśmy Teneryfę za rufą. Taki sposób żeglugi polecają locje i stali bywalcy Kanarów po to, aby przechodząc przez leżącą bliżej Gomery strefę przyspieszenia wiatru (a przyspieszył on tym razem do blisko 30w) mieć kurs zbliżony do półwiatru przechodzącego w baksztag, zamiast męczyć się ostrym bejdewindem.
Gomera robi wspaniałe wrażenie z wody. Schodzące ku morzu trójkątne wąwozy, szczyt wyspy w koronie chmur, klify otoczone biało – błękitną kipielą. W odróżnieniu do czarno-brązowej Teneryfy zbocza gór Gomery pozostają zielone. Do San Sebastian wchodzimy za długi falochron i dalej do mariny specjalną ścieżką wyznaczoną przez zielono – czerwoną parę mniejszych pław oraz dalej żółte bojki z prawej i granicę strefy kąpieliska z lewej. Ten tor dla małych jednostek specjalnie oddzielony jest od głównego akwatorium portowego, gdzie co kilkadziesiąt minut wpływają i wypływają promy, rorowce i wycieczkowce.
Do mariny na kilka minut przed wejściem wołamy przez UKFkę na kanale 9 (oczywiście wcześniej można telefonicznie zarezerwować miejsce – czego nie omieszkałem uczynić) i kolejny sympatyczny bosman czeka na nasze cumy przy pomoście z y – bomami.
Nad samą mariną wisi dosłownie monumentalna skała, wzdłuż nadbrzeżnej promenady rosną palmy, w kawiarenkach siedzą lokalni starsi panowie snując opowieści przy winku i papieroskach.
Zaganiany bosman dopiero po dwóch godzinach od przybycia z przepraszającą miną przynosi nam kartę do bramek wejściowych mariny i możemy udać się na spacer. Dziś jest tu święto – ostatki i wszystkie biura oraz większość sklepów jest zamknięta. Z tego też powodu nasz marinero był tak zapracowany, bo wszyscy w marinie prócz niego mają fiestę.
W San Sebastian obowiązkowo należy udać się do domu Kolumba, w którym ponoć sławny żeglarz spędził ostatnie dni przed wyruszeniem na zachód do Indii. Jak wiemy, tych Indii nie koniecznie udało mi się odnaleźć, natomiast Indian już prędzej. Opodal Casa Colon stoi także kościółek, zbudowany na miejscu świątyni, w której o szczęśliwą podróż modlił się mój imiennik. Warto wspiąć się stromymi uliczkami , aby spojrzeć z góry na port, marinę i ułożone pod kątem prostym uliczki centralnej części miasta, warto zrobić spacer do latarni morskiej stojącej na skalistym kilfowym przylądku o nazwie - a jakże – San Cristobal.
Morskie kąpiele wypełniły resztę naszego pobytu, i w środę popielcową przed zachodem słońca oddaliśmy cumy kładąc jacht na kurs 105 prowadzący do Puerto de Mogan na Gran Canarii.
Pierwszą leżącą blisko Gomery strefę przyspieszenia wiatru przeszliśmy bezboleśnie ostrym baksztagiem, a gdy po ok. 7 milach wiatr osłabł, przez 4 godziny musieliśmy wspomagać się dieslem. Po minięciu Punta Rasca na południu Teneryfy po ok. 3 milach wiatr się trochę obudził i w kolejnej kilkumilowej strefie powiał do 20 węzłów po czym znowu spadł do 15. Clou tego odcinka miało jednak dopiero nastąpić. O 0500 dotarliśmy do ostatniego przed Gran Canarią pasa silnego wiatru i tu się zaczęło. Fale wybudowały się strome i grzywiaste jak na naszym Mare Balticum. W chwilach, gdy nasz Oceanis co rusz to brał wodę na pokład mocząc prysznicem wachtę w kokpicie z rozrzewnieniem wspominałem moje rejsy Delphią 37, która choć o ponad metr krótsza pływała bardziej sucho, przy odrobinie wprawy mniej uderzała dnem spadając z fali, a przede wszystkim dawała załodze więcej poczucia zaufania do swoich możliwości. Te zmagania z siłą Neptuna trwały ponad 4 godziny, w czasie których największa zauważona prędkość wiatru doszła do 38w. Mimo znacznego przechyłu – a szliśmy tylko na skrawku genui – udało się zagotować wodę wspomagając dzielnych młodych marynarzy kubeczkiem rozgrzewającego kisielu.
Na 6 mil od Gran Canarii wiatr wyłączył się tak nagle, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę wiatraka z prądu. Pod świecące w twarz słońce finiszowaliśmy ten odcinek na silniku, kołysząc się na malejącej martwej fali.
Na Teneryfę udaliśmy się linią lotniczą pewnego Irlandczyka, którą choć wielu krytykuje za ciasne nie rozkładane fotele i płatne przekąski, to jednak samoloty są wypełnione co do ostatniego miejsca, a klientela nie wydaje się być niezadowolona z wiktu i opierunku.
Busik firmy czarterowej ECC Yacht Charter czekał na nas przed terminalem i w mniej niż godzinę zawiózł nas do mariny Santa Cruz. Już po wjeździe do miasta zadziwiły nas tłumy przebierańców na ulicach w strojach bardziej lub mniej pomysłowych, śmiesznych a czasem dla niektórych może i lekko szokujących. Oto bowiem dziesiątki facetów w rajstopach, stringach czy mini spódniczkach, oto kobiety przebrane za policjantki z pałkami i kajdankami, do tego gromadki pseudo księży i zakonnic, pielęgniarek z wielkimi strzykawkami, kościotrupów, clownów, rycerzy, piratów, idnian tańczyło, podrygiwało, podskakiwało, a przede wszystkim piło lub nawet żłopało lejące się strumieniami w setkach straganów piwo, po czym oblewało murki i drzewka, nie fatygując się poszukiwaniem toalet stojących notabene na każdym rogu ulicy.
Po przejęciu jachtu i zablokowaniu na karcie dość szokującej jak na wielkość jednostki kaucji, my także ruszyliśmy w miasto wtapiając się w kolorowy tłum raczej w poszukiwaniu czegoś do przegryzienia w ramach kolacji niż uczestnictwa w ulicznych pląsach i popijawie. Z drugiej strony fascynujące jest, jak ludzie, którzy przecież następnego dnia w garsonkach i garniturach przemierzali miasto w drodze do pracy, bawią się świętując ostatnią niedzielę karnawału.
W poniedziałek po szybkich zakupach oddaliśmy cumy. Początkowo dziób skierowaliśmy do stojącego po drugiej stronie akwatorium portowego Kapitana Borcharda, a następnie Alexandra von Humboldta, które to żaglowce także wymieniały załogę szykując się do rejsu po słonecznych wodach archipelagu kanaryjskiego.
Ocean przywitał nas skotłowaną falą, niewspółmierną do wiejącego z siłą 3B wiatru. Skierowaliśmy się na południowy zachód nieco oddalając od brzegu. Na efekty nieregularnego kołysania nie trzeba było długo czekać. Śniadanko kilku załogantów zostało złożone w darze Władcy Mórz. Po około 4 godzinach wspomaganej silnikiem żeglugi dotarliśmy wreszcie do pierwszej tzw. strefy przyspieszenia wiatru. Trzeba było zrzucić grota i okręcić kilka obrotów na rolerze genuy. Silnik także już nie był potrzebny, gdyż nasze ślizgi po falach dochodziły do 8 węzłów. Jak się później okazało, grot nie był już nam potrzebny do końca rejsu.
Nagle, w pobliżu przylądka Montana Roja morze przed jachtem jakby ożyło. Kilkadziesiąt szarych kształtów zaczęło szybko zbliżać się ku nam wyskakując co jakiś czas po trzy, po cztery ponad fale. Delfiny. Na oko z pięćdziesiąt sztuk otoczyło jacht, pląsając w wokół przez dobrą godzinę. Cóż to był za wspaniały spektakl. Ileż witalnej radości mają w sobie te sympatyczne ssaki.
Co chwilę któryś wyskakiwał ponad powierzchnię fal w odległości nie większej jak 3 -4 m od nas i zwalał się z pluskiem na bok. Inne, niczym zaprząg rydwanu łącząc się w szereg prowadziły nas przed dziobem. Kolejne przepływały z prawa na lewo i z lewa na prawo pod naszym kilem. Sonda głębokości głupiała pokazując co chwilę 2,3 m, podczas gdy do dna było kilkaset. Za przylądkiem delfiny odpłynęły, a my podziwiając startujące i lądujące co chwilę samoloty na lotnisku Reina Sofia skierowaliśmy się do Mariny San Miguel, która pozytywnie odpowiedziała na mój poranny telefon z prośbą o rezerwację miejsca.
Mimo obaw, które powodowały we mnie warunki wiatrowe, kształt falochronu skutecznie uspokoił fale przed główkami i wejście do portu okazało się bezproblemowe. Marinero wskazał miejsce przy pomoście i pomógł odebrać cumy. W marinie parkuje się na sposób chorwacki, rufą do pływającej kei, dziób unieruchamiając muringiem. Manewr wyćwiczony latem na Adriatyku (o czym pisałem na tej gościnnej stronie) udał się bez problemu, choć kapitan musiał szybko pokazać załogantowi, co ma zrobić z podanym mu przez bosmana sznurkiem. Teoretycznie niby było to omówione, ale jak zwykle od teorii do praktyki popartej wybieraniem w biegu na dziób obślizgłej i gdzie niegdzie obrośniętej muszelkami liny droga nie jest taka prosta. Na szczęście pomagał wiatr wiejący prosto w rufę zastąpując skipera w obowiązku utrzymania jachtu prostopadle do pomostu
Sam port - Marina San Miguel - może nie należy do szczególnych atrakcji turystycznych, otoczony jest apartament owcami i hotelami. Jednak z racji tego, iż właściciel obiektu i okolic sam jest zapalonym żeglarzem, obsługa jest niezwykle sympatyczna i pozbawiona nierzadkiej na Kanarach biurokracji. Opłata portowa także nie jest szokująca, w przypadku naszego niespełna 12 metrowego Oceanisa wyniosła 22 Euro.
Wachta kambuzowa sprawnie przygotowała soczyste piersi kurczaka zabawnie przy tym naśladując pewnego znanego w Polsce francuskiego kucharza. Zabawa i obiad były przednie, a po czynnościach odwrotnych do jedzenia nie pozostało ani śladu.
Następnym dniem był wtorek, który rozpocząłem od wędrówki do rzekomo pracującego od 0800 biura mariny, aby dokonać formalności. Niestety odbiłem się od drzwi, nie pozostało więc nic innego jak powrót dookoła całkiem pokaźnego basenu portowego na przygotowane przez załogę śniadanie. O 0900 oddaliśmy cumy. Po zbliżeniu się do budynku bosmanatu zauważyłem, że drzwi do biura są już otwarte. Acha, czyli tu, na południu porannych godzin otwarcia bosmanatu nie należy rozumieć zbyt dosłownie. Podeszliśmy więc ad hoc do tzw pomostu recepcyjnego, dzięki czemu udało opłacić postój.
Ruszyliśmy wzdłuż brzegu Teneryfy opływając jej południowy róg. Naszym celem była Gomera i jej malownicza stolica San Sebastian. Jednak po opłynięciu wspomnianego rogu zwanego Punta Rasca nie obieraliśmy jeszcze kursu bezpośrednio na San Sebastian, płynąc dalej ku północnemu zachodowi wzdłuż słynnych kurortów Los Christianos, Puerto Colon aż do tego samego równoleżnika, na którym leży stolica Gomery. Tam dopiero obierając kurs 270 zostawiliśmy Teneryfę za rufą. Taki sposób żeglugi polecają locje i stali bywalcy Kanarów po to, aby przechodząc przez leżącą bliżej Gomery strefę przyspieszenia wiatru (a przyspieszył on tym razem do blisko 30w) mieć kurs zbliżony do półwiatru przechodzącego w baksztag, zamiast męczyć się ostrym bejdewindem.
Gomera robi wspaniałe wrażenie z wody. Schodzące ku morzu trójkątne wąwozy, szczyt wyspy w koronie chmur, klify otoczone biało – błękitną kipielą. W odróżnieniu do czarno-brązowej Teneryfy zbocza gór Gomery pozostają zielone. Do San Sebastian wchodzimy za długi falochron i dalej do mariny specjalną ścieżką wyznaczoną przez zielono – czerwoną parę mniejszych pław oraz dalej żółte bojki z prawej i granicę strefy kąpieliska z lewej. Ten tor dla małych jednostek specjalnie oddzielony jest od głównego akwatorium portowego, gdzie co kilkadziesiąt minut wpływają i wypływają promy, rorowce i wycieczkowce.
Do mariny na kilka minut przed wejściem wołamy przez UKFkę na kanale 9 (oczywiście wcześniej można telefonicznie zarezerwować miejsce – czego nie omieszkałem uczynić) i kolejny sympatyczny bosman czeka na nasze cumy przy pomoście z y – bomami.
Nad samą mariną wisi dosłownie monumentalna skała, wzdłuż nadbrzeżnej promenady rosną palmy, w kawiarenkach siedzą lokalni starsi panowie snując opowieści przy winku i papieroskach.
Zaganiany bosman dopiero po dwóch godzinach od przybycia z przepraszającą miną przynosi nam kartę do bramek wejściowych mariny i możemy udać się na spacer. Dziś jest tu święto – ostatki i wszystkie biura oraz większość sklepów jest zamknięta. Z tego też powodu nasz marinero był tak zapracowany, bo wszyscy w marinie prócz niego mają fiestę.
W San Sebastian obowiązkowo należy udać się do domu Kolumba, w którym ponoć sławny żeglarz spędził ostatnie dni przed wyruszeniem na zachód do Indii. Jak wiemy, tych Indii nie koniecznie udało mi się odnaleźć, natomiast Indian już prędzej. Opodal Casa Colon stoi także kościółek, zbudowany na miejscu świątyni, w której o szczęśliwą podróż modlił się mój imiennik. Warto wspiąć się stromymi uliczkami , aby spojrzeć z góry na port, marinę i ułożone pod kątem prostym uliczki centralnej części miasta, warto zrobić spacer do latarni morskiej stojącej na skalistym kilfowym przylądku o nazwie - a jakże – San Cristobal.
Morskie kąpiele wypełniły resztę naszego pobytu, i w środę popielcową przed zachodem słońca oddaliśmy cumy kładąc jacht na kurs 105 prowadzący do Puerto de Mogan na Gran Canarii.
Pierwszą leżącą blisko Gomery strefę przyspieszenia wiatru przeszliśmy bezboleśnie ostrym baksztagiem, a gdy po ok. 7 milach wiatr osłabł, przez 4 godziny musieliśmy wspomagać się dieslem. Po minięciu Punta Rasca na południu Teneryfy po ok. 3 milach wiatr się trochę obudził i w kolejnej kilkumilowej strefie powiał do 20 węzłów po czym znowu spadł do 15. Clou tego odcinka miało jednak dopiero nastąpić. O 0500 dotarliśmy do ostatniego przed Gran Canarią pasa silnego wiatru i tu się zaczęło. Fale wybudowały się strome i grzywiaste jak na naszym Mare Balticum. W chwilach, gdy nasz Oceanis co rusz to brał wodę na pokład mocząc prysznicem wachtę w kokpicie z rozrzewnieniem wspominałem moje rejsy Delphią 37, która choć o ponad metr krótsza pływała bardziej sucho, przy odrobinie wprawy mniej uderzała dnem spadając z fali, a przede wszystkim dawała załodze więcej poczucia zaufania do swoich możliwości. Te zmagania z siłą Neptuna trwały ponad 4 godziny, w czasie których największa zauważona prędkość wiatru doszła do 38w. Mimo znacznego przechyłu – a szliśmy tylko na skrawku genui – udało się zagotować wodę wspomagając dzielnych młodych marynarzy kubeczkiem rozgrzewającego kisielu.
Na 6 mil od Gran Canarii wiatr wyłączył się tak nagle, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę wiatraka z prądu. Pod świecące w twarz słońce finiszowaliśmy ten odcinek na silniku, kołysząc się na malejącej martwej fali.
W marinie Puerto de Mogan zarezerwowane telefonicznie miejsce już na nas czekało, choć po raz drugi nie mogłem wyjść ze zdumienia nad hiszpańską biurokracją wymagającą okazania wszystkich paszportów załogi, ubezpieczenia jachtu, dowodu rejestracyjnego, świadectwa pomiarowego i bóg wie czego jeszcze. Gdyby zażądali inspekcji wyposażenia jachtu, ważności świadectw tratwy i kamizelek ratunkowych poczułbym się jak 30 lat temu w Nowej Pasłęce lub Świnoujściu.
Samo miasteczko stanowi skupisko apartamentów, z których nawet niektóre są w stylowych domkach jednak ich ilość, jak też gęstość przelewającego się po uliczkach tłumu bardzo przypominało nasze nadmorskie kurorty pełne lepszych i gorszych smażalni i sklepików z chińską tandetą, co skutecznie – przynajmniej mnie – zniechęca do wypoczynku w takich warunkach i za taaaaaakie pieniądze.
Chłopcy odreagowali trudną noc kąpielą na małej piaszczystej plaży i rajdem po sklepikach, których asortyment jak widać im nie przeszkadzał.
Na kolację gotowa pizza z supermarketu upieczona w jachtowej kuchence, potem wieczorny spacer na skałę z której podziwialiśmy piękny zachód słońca. W końcu zasłużone 9 godzin snu.
Następnego dnia moje dylematy dotyczące przybrania strategii dotyczącej drogi powrotnej na Teneryfę rozwiał Marek Tereszewski, forumowy Doktor z Żegluj net. Poradził, aby nie szukać kolejnego portu na Gran Canarii, ale podjechać na silniku maksymalnie na północ pod osłoną brzegu nadrabiając wysokości i wtedy najostrzejszym możliwym kursem przeciąć cieśninę oddzielającą nas od drugiej wyspy. Marku, wielkie dzięki – udało się nam przejść pod klifami 6,5 mili od Puerto de Mogan i tam, gdy strefa wiatru dotykając brzegu odcinając nam dalszą drogę, odłożyliśmy się prawym halsem na NW. Porwał nas w objęcia wiaterek 25-30 w, na szczęście lekko odchylony na E, dzięki czemu udało się utrzymać kurs 320. Fale oczywiście spychały nasz dziób w lewo, musiałem więc stale motywować młodych sterników do trzymania się jak najbliżej wiatru w ramach możliwości naszego zrefowanego foka.
Mimo docierających co jakiś czas do kokpitu słonych bryzgów, przebijanie się pod wiatr i fale przebiegało sprawnie, z prędkością nierzadko przekraczającą 6w. Prąd, który koło południa zmienia swój kierunek na północny z szybkością do 0,5w przeciwdziałał dryfowi jachtu. Zabrakło natomiast innego prądu, bo elektrycznego. Akumulatory życiowe umarły zadziwiająco szybko, wyłączyła się nawigacja, zgasły wskaźniki wiatru i głębokości. Cóż, w takiej sytuacji pozostawała żegluga jak drzewiej bywało, na szczęście kompas magnetyczny działa nie zależnie od kaprysów techniki. Jako winowajcę wytypowałem podłączenie odbiornika AIS, po odłączeniu którego strzałka woltomierza podniosła się 8 do 10,5v. Jednak jechaliśmy prawie do końca przy pomocy analogowej nawigacji, a prywatny tablet z mapą Navionics pomógł nam tylko w zlokalizowaniu wejścia do mariny.
Po 8 godzinach surfowania po 3 metrowych falach dotarliśmy do Puerto Deportivo La Galera - co było małym odstępstwem od rad Marka sugerującego podążanie prosto do Santa Cruz. Port leży w Miasteczku Candelaria słynącym z sanktuarium Matki Boskiej Kandelaryjskiej będącej patronką całego archipelagu Kanaryjskiego. Do centrum miasteczka jest ok. 500m i zdecydowanie warto się przespacerować. Oprócz sanktuaryjnej bazyliki na głównym placu można podziwiać stojące na tle oceanu posągi 12 królów Guanczów władających prowincjami wyspy w czasach z przed hiszpańskiej kolonizacji. Marina La Galera nie ma wielu miejsc dla gości, jednak kolejna telefoniczna rozmowa (z panią nie mówiącą po angielsku) w łamanym włosko – hiszpańskim narzeczu upewniła nas, iż nie odbijemy się od braku wolnego skrawka kei.
Ostatniego dnia wszystko robiliśmy po raz ostatni: przedpołudniowa kąpiel na pobliskiej plaży, ostatnie oddanie cum, pierwsza i ostatnia halsówka do Santa Cruz. W linii prostej mieliśmy niby tylko 8,5 mili, jednak pod wiatr 5-6B zrobiło się z tego 3 godziny fajnej żeglugi pod bezchmurnym niebem. W dodatku do portu handlowego (przez który się wchodzi do mariny) holowniki wciągały jakiś wielki betonowy klocek, przez co harbour control poprosił nas przez radio (kanał 12) o zaczekanie na zewnątrz główek, zanim nie umocują klocka przy nabrzeżu.
Odebranie jachtu przebiegło niemal bez kontroli i biurokracji. A w mieście wciąż trwał karnawał (oj ten południowy temperament – oni naprawdę mogą długo…).
Przed odlotem tramwajem i autobusem udaliśmy się wysoko nad Santa Cruz, gdzie na starówce San Cristobal de la Laguna pospacerowaliśmy po zabytkowych i wpisanych na listę UNESCO uliczkach, zajrzeliśmy do katedry, a także z radością pokłoniliśmy się pomnikowi Papieża – Polaka.
Jak można ogólnie ocenić zimową żeglugę na Wyspach Kanaryjskich?
1. Mimo, iż na lądzie jest ciepło, świeci słońce, można chodzić w t-shircie i krótkich spodenkach nie jest to chorwackie wożenie się od zatoczki do mariny i od kotwicowiska do knajpki.
2. Warunki na oceanie są absolutnie wymagające najwyższej uwagi, ostrożności i planowania.
3. Poza miejscami, gdzie więcej portów jest skupionych koło siebie (południe Grand Canarii i Teneryfy) należy nastawić się na co najmniej 30 milowe przeloty między wyspami, planując je zgodnie z kierunkiem i siłą wiatru.
4. Należy liczyć się ze sporą siłą wiatru w tzw. strefach przyspieszenia wiatru, refować żagle zanim wpłynie się w obszar z daleka widocznych białych grzyw. My cały tydzień pływaliśmy wyłącznie na genui i było to wygodne (refowanie z kokpitu), bezpieczne (jacht jest bardziej przewidywalny – nie staje dęba w szkwale), a bynajmniej nie spowalniało prędkości (nierzadko przekraczaliśmy 7w)
5. Absolutnie polecam telefoniczne rezerwowanie miejsca w docelowej marinie. Daje to gwarancję i komfort postoju w porcie, szczególnie istotny dla załogi zmęczonej dłuższym odcinkiem w trudniejszych warunkach.
6. Trzeba pogodzić się z biurokracją w portach, zgłoszenie pobytu po przybycie może trwać nawet 45 minut (wchodzi w to np. skanowanie paszportu każdego członka załogi). Na pocieszenie: ceny marin są niewygórowane i porównywalne z duńskimi lub szwedzkimi.
7. Kanary zimą są rejonem dla żeglarzy, którzy lubią pływać i nie boją się wiatru oraz sporej fali. (Ale spotkaliśmy w ostatnią niedzielę w Santa Cruz jacht z polską załogą, która rozpoczęła rejs w środę i przez 4 dni mieszkała stacjonarnie na jachcie. Jednak chyba w apartamencie byłoby taniej i wygodniej – ale może nie można by później zaszpanować przed znajomymi odbyciem rejsu żeglarskiego po Atlantyku. A może po prostu dali się ponieść karnawałowi i jego atrakcjom?)
8. Generalnie oceniam ten region jako nieco podobny do naszego Bałtyku latem, z zaznaczeniem, iż w strefach wiatru jego siła może osiągać sztormowe wartości, natomiast znacznie mniejszy jest ruch dużych statków, spotyka się je zazwyczaj w rejonie portów i są to w przeważającej większości rzęsiście oświetlone promy lub wycieczkowce. Dodam, iż jednostki te bardzo uprzejmie zmieniają swój kurs mając jacht przed swym dziobem
– o czym z przyjemnością informuje
Krzysztof Kusiel-Moroz
Samo miasteczko stanowi skupisko apartamentów, z których nawet niektóre są w stylowych domkach jednak ich ilość, jak też gęstość przelewającego się po uliczkach tłumu bardzo przypominało nasze nadmorskie kurorty pełne lepszych i gorszych smażalni i sklepików z chińską tandetą, co skutecznie – przynajmniej mnie – zniechęca do wypoczynku w takich warunkach i za taaaaaakie pieniądze.
Chłopcy odreagowali trudną noc kąpielą na małej piaszczystej plaży i rajdem po sklepikach, których asortyment jak widać im nie przeszkadzał.
Na kolację gotowa pizza z supermarketu upieczona w jachtowej kuchence, potem wieczorny spacer na skałę z której podziwialiśmy piękny zachód słońca. W końcu zasłużone 9 godzin snu.
Następnego dnia moje dylematy dotyczące przybrania strategii dotyczącej drogi powrotnej na Teneryfę rozwiał Marek Tereszewski, forumowy Doktor z Żegluj net. Poradził, aby nie szukać kolejnego portu na Gran Canarii, ale podjechać na silniku maksymalnie na północ pod osłoną brzegu nadrabiając wysokości i wtedy najostrzejszym możliwym kursem przeciąć cieśninę oddzielającą nas od drugiej wyspy. Marku, wielkie dzięki – udało się nam przejść pod klifami 6,5 mili od Puerto de Mogan i tam, gdy strefa wiatru dotykając brzegu odcinając nam dalszą drogę, odłożyliśmy się prawym halsem na NW. Porwał nas w objęcia wiaterek 25-30 w, na szczęście lekko odchylony na E, dzięki czemu udało się utrzymać kurs 320. Fale oczywiście spychały nasz dziób w lewo, musiałem więc stale motywować młodych sterników do trzymania się jak najbliżej wiatru w ramach możliwości naszego zrefowanego foka.
Mimo docierających co jakiś czas do kokpitu słonych bryzgów, przebijanie się pod wiatr i fale przebiegało sprawnie, z prędkością nierzadko przekraczającą 6w. Prąd, który koło południa zmienia swój kierunek na północny z szybkością do 0,5w przeciwdziałał dryfowi jachtu. Zabrakło natomiast innego prądu, bo elektrycznego. Akumulatory życiowe umarły zadziwiająco szybko, wyłączyła się nawigacja, zgasły wskaźniki wiatru i głębokości. Cóż, w takiej sytuacji pozostawała żegluga jak drzewiej bywało, na szczęście kompas magnetyczny działa nie zależnie od kaprysów techniki. Jako winowajcę wytypowałem podłączenie odbiornika AIS, po odłączeniu którego strzałka woltomierza podniosła się 8 do 10,5v. Jednak jechaliśmy prawie do końca przy pomocy analogowej nawigacji, a prywatny tablet z mapą Navionics pomógł nam tylko w zlokalizowaniu wejścia do mariny.
Po 8 godzinach surfowania po 3 metrowych falach dotarliśmy do Puerto Deportivo La Galera - co było małym odstępstwem od rad Marka sugerującego podążanie prosto do Santa Cruz. Port leży w Miasteczku Candelaria słynącym z sanktuarium Matki Boskiej Kandelaryjskiej będącej patronką całego archipelagu Kanaryjskiego. Do centrum miasteczka jest ok. 500m i zdecydowanie warto się przespacerować. Oprócz sanktuaryjnej bazyliki na głównym placu można podziwiać stojące na tle oceanu posągi 12 królów Guanczów władających prowincjami wyspy w czasach z przed hiszpańskiej kolonizacji. Marina La Galera nie ma wielu miejsc dla gości, jednak kolejna telefoniczna rozmowa (z panią nie mówiącą po angielsku) w łamanym włosko – hiszpańskim narzeczu upewniła nas, iż nie odbijemy się od braku wolnego skrawka kei.
Ostatniego dnia wszystko robiliśmy po raz ostatni: przedpołudniowa kąpiel na pobliskiej plaży, ostatnie oddanie cum, pierwsza i ostatnia halsówka do Santa Cruz. W linii prostej mieliśmy niby tylko 8,5 mili, jednak pod wiatr 5-6B zrobiło się z tego 3 godziny fajnej żeglugi pod bezchmurnym niebem. W dodatku do portu handlowego (przez który się wchodzi do mariny) holowniki wciągały jakiś wielki betonowy klocek, przez co harbour control poprosił nas przez radio (kanał 12) o zaczekanie na zewnątrz główek, zanim nie umocują klocka przy nabrzeżu.
Odebranie jachtu przebiegło niemal bez kontroli i biurokracji. A w mieście wciąż trwał karnawał (oj ten południowy temperament – oni naprawdę mogą długo…).
Przed odlotem tramwajem i autobusem udaliśmy się wysoko nad Santa Cruz, gdzie na starówce San Cristobal de la Laguna pospacerowaliśmy po zabytkowych i wpisanych na listę UNESCO uliczkach, zajrzeliśmy do katedry, a także z radością pokłoniliśmy się pomnikowi Papieża – Polaka.
Jak można ogólnie ocenić zimową żeglugę na Wyspach Kanaryjskich?
1. Mimo, iż na lądzie jest ciepło, świeci słońce, można chodzić w t-shircie i krótkich spodenkach nie jest to chorwackie wożenie się od zatoczki do mariny i od kotwicowiska do knajpki.
2. Warunki na oceanie są absolutnie wymagające najwyższej uwagi, ostrożności i planowania.
3. Poza miejscami, gdzie więcej portów jest skupionych koło siebie (południe Grand Canarii i Teneryfy) należy nastawić się na co najmniej 30 milowe przeloty między wyspami, planując je zgodnie z kierunkiem i siłą wiatru.
4. Należy liczyć się ze sporą siłą wiatru w tzw. strefach przyspieszenia wiatru, refować żagle zanim wpłynie się w obszar z daleka widocznych białych grzyw. My cały tydzień pływaliśmy wyłącznie na genui i było to wygodne (refowanie z kokpitu), bezpieczne (jacht jest bardziej przewidywalny – nie staje dęba w szkwale), a bynajmniej nie spowalniało prędkości (nierzadko przekraczaliśmy 7w)
5. Absolutnie polecam telefoniczne rezerwowanie miejsca w docelowej marinie. Daje to gwarancję i komfort postoju w porcie, szczególnie istotny dla załogi zmęczonej dłuższym odcinkiem w trudniejszych warunkach.
6. Trzeba pogodzić się z biurokracją w portach, zgłoszenie pobytu po przybycie może trwać nawet 45 minut (wchodzi w to np. skanowanie paszportu każdego członka załogi). Na pocieszenie: ceny marin są niewygórowane i porównywalne z duńskimi lub szwedzkimi.
7. Kanary zimą są rejonem dla żeglarzy, którzy lubią pływać i nie boją się wiatru oraz sporej fali. (Ale spotkaliśmy w ostatnią niedzielę w Santa Cruz jacht z polską załogą, która rozpoczęła rejs w środę i przez 4 dni mieszkała stacjonarnie na jachcie. Jednak chyba w apartamencie byłoby taniej i wygodniej – ale może nie można by później zaszpanować przed znajomymi odbyciem rejsu żeglarskiego po Atlantyku. A może po prostu dali się ponieść karnawałowi i jego atrakcjom?)
8. Generalnie oceniam ten region jako nieco podobny do naszego Bałtyku latem, z zaznaczeniem, iż w strefach wiatru jego siła może osiągać sztormowe wartości, natomiast znacznie mniejszy jest ruch dużych statków, spotyka się je zazwyczaj w rejonie portów i są to w przeważającej większości rzęsiście oświetlone promy lub wycieczkowce. Dodam, iż jednostki te bardzo uprzejmie zmieniają swój kurs mając jacht przed swym dziobem
– o czym z przyjemnością informuje
Krzysztof Kusiel-Moroz
Drogi Jerzy!
Donoszę uprzejmie, że Krzyś Kusiel-Moroz ma przerąbane. U mnie i u Marka.
Za co u mnie? Oczywiście za ojczyznę-polszczyznę. Tych podrygujących i żłopiących piwo idnian mogę ścierpieć, bo to literówka widoczna na kilometr, ale Acha to już błąd, zresztą dość powszechny.
Wyraz acha istnieje w języku polskim, ale jest to czasownik! W trzeciej osobie liczby pojedynczej. (Bezokolicznik: achać). Jeśli Krzysztof będzie w co drugim akapicie używal wyrazu-wykrzyknika Aha!, wyrażającego potwierdzenie, zrozumienie, przypomnienie, zadowolenie, ironię itp., można będzie o nim powiedzieć, że Krzysztof często acha.
Za co u Marka? Za zdanie: Marek Tereszewski, forumowy Doktor z Żegluj.net.
Krzyś pomylił dwie (znaczące na żegluj.net) osoby. Marek Tereszewski ma nick "Jeanneau", natomiast ksywą "Doktor" posługuje się Darek Wyspiański. Jedyne, co ich łączy (poza żeglarstwem, rzecz jasna) to to, że obaj z Dolnego Śląska.
Pozdrawiam
Janusz Zbierajewski
--------------------------
PS. A dla Krzysztofa gratulacje za rejs ze śpiewającymi małolatami.
Ponieważ wyśmiewałeś się niegdyś, że pływam tylko do znanych mi portòw, a zima nie zachęcała do nartowania, ja ròwnież postanowiłem odkryć wyspy Kanaryjskie. Spędziliśmy tam w środku stycznia dwa tygodnie odwiedzając od Gomery i Palmy do Fuenteventury i Lanzarote. Wszystko to w pewnym pośpiechu co utwierdziło mnie w przekonaniu, że następną zimę ròwnież należy sprawiedliwie podzielić między narty i żagle. Żądnych szczegółòw zapraszam do odwiedzenia Białego Wieloryba na http://whale.kompas.net.pl