ZIMOWĄ PORĄ (40)
Dzisiejszy felieton Andrzeja Colonela Remiszewskiego porusza temat, który bulwersuje mnie od dawna. To temat popularyzacji. Popularyzacja, upowszechniania, czartery mi się nie podobają. Organizowane przez biura podróży wprowadzania "turystów" na Mount Everest odbieram jako profanację gór. Na kontemplowanie piękna natury lądów i mórz powinno się zasłużyć własnym wysiłkiem, ambicją,pomysłowością, dzielnością*). Ale jestem realistą, mam prawo do subiektywnej, egoistycznej oceny "realu" i nie zamierzam kopać się z koniem "nowoczesności".
Zdecydowanie idzie ku gorszemu. Minimum pracy, maksimum zarobków i igrzysk. To się niczym dobrym skończyc nie może.
Andrzejowi przekazałem fotografię (znalezioną w internecie), która napawa mnie wstrętem.
Ale może któryś z Czytelników się nią zachwyci.
Triumf woli i nowoczesności ?
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
.
_________________
*) Dlatego głosuję w plebiscycie "Wiatru" na islandzki rejs p.p. Tarczyńskich
--------------------------------
Ponad 100 lat temu zaczęło się turystyczne chodzenie po Tatrach. Wtedy każde wyjście w góry, na zdobycie Kasprowego Wierchu na przykład, było wyprawą wymagającą przygotowania sprzętu i przewodnika, zakopiańskiego górala. Zajęcie zarezerwowane dla inteligencji, artystów i studentów, przynosiło nimb romantyzmu i bohaterstwa.
Kilkadziesiąt lat później chodziłem po turystycznych szlakach Tatr (wspinaczem nigdy nie byłem) koniecznie w pionierkach i wełnianych skarpetach, wyposażony w przewodnik Zwolińskiego, lecz sam albo z młodszą siostrą. W schroniskach bywało już gwarno i tłoczno, lecz nadal pieszą turystykę tatrzańską otaczała pewna aura niecodzienności.
Niemal pół wieku temu (dzień, czy dwa potem z sukcesem podbiliśmy Czechosłowację) oraz zatrzymaliśmy się na nocleg w schronisku PTTK w Dolinie Pięciu Stawów. Gdy minęła pora obiadowa i personel kuchenny zdołał ogarnąć cały bałagan, dwie lub trzy pomoce kuchenne wybrały się na tańce do Zakopanego. Wyszły ze schroniska w sukienkach i lekkich kierpcach (podobnych do tych, jakie dziś wciska się na jarmarkach turystom w całym kraju) i ze szpilkami w rękach poszły... na przełęcz Zawrat! Byliśmy zszokowani: w góry? Na Zawrat? W sukienkach? Bez turystycznych wysokich butów? Pod wieczór? NIEMOŻLIWE!
W dzisiejszych czasach rachunek jest prosty. To około trzech godzin do Kasprowego, tam można zjechać w dół kolejką i około 21 być na dansingu, gdzieś w centrum Zakopanego. Wtedy w głowie się nie mieściło. W sukienkach, w kierpcach, pod wieczór?
/
Przełęcz Zawrat – znalezione w Internecie
Kilkadziesiąt lat później chodziłem po turystycznych szlakach Tatr (wspinaczem nigdy nie byłem) koniecznie w pionierkach i wełnianych skarpetach, wyposażony w przewodnik Zwolińskiego, lecz sam albo z młodszą siostrą. W schroniskach bywało już gwarno i tłoczno, lecz nadal pieszą turystykę tatrzańską otaczała pewna aura niecodzienności.
Niemal pół wieku temu (dzień, czy dwa potem z sukcesem podbiliśmy Czechosłowację) oraz zatrzymaliśmy się na nocleg w schronisku PTTK w Dolinie Pięciu Stawów. Gdy minęła pora obiadowa i personel kuchenny zdołał ogarnąć cały bałagan, dwie lub trzy pomoce kuchenne wybrały się na tańce do Zakopanego. Wyszły ze schroniska w sukienkach i lekkich kierpcach (podobnych do tych, jakie dziś wciska się na jarmarkach turystom w całym kraju) i ze szpilkami w rękach poszły... na przełęcz Zawrat! Byliśmy zszokowani: w góry? Na Zawrat? W sukienkach? Bez turystycznych wysokich butów? Pod wieczór? NIEMOŻLIWE!
W dzisiejszych czasach rachunek jest prosty. To około trzech godzin do Kasprowego, tam można zjechać w dół kolejką i około 21 być na dansingu, gdzieś w centrum Zakopanego. Wtedy w głowie się nie mieściło. W sukienkach, w kierpcach, pod wieczór?
/
Przełęcz Zawrat – znalezione w Internecie
.
Dziś Tatry rozdeptują setki tysięcy turystów w adidasach, dobrze jeśli trzeźwych, rzadko niehałaśliwych. Zdarzają się miejsca, gdzie przejście szlakiem wymaga czekania w kolejce. Dla wielu to źle. Romantyzm zastąpiła komercja, ciszę – hałas, spokój – tłum. Dla innych dobrze: mogą zobaczyć legendarne góry, zaliczyć wycieczkę, czegoś dowiedzieć, a na pewno się dowartościować. Jeszcze inni będą mieli zajęcie, zarobią na tym…
Niemal 100 lat temu zaczęło się sportowe żeglarstwo w Polsce. Tak to wtedy określano. Było to zajęcie dla dżentelmenów, z początku oczywiście wyłącznie mężczyzn: urzędników, oficerów, emerytowanych kapitanów. Jeszcze pół wieku potem w „Żaglach” trwała bezsensowna dyskusja na temat „Czy żeglarstwo to sport elitarny?” Faktem jest, że nie żeglarze ją sprowokowali, a jakiś partyjny aparatczyk, który z powodów ideologicznych usiłował wstrzymać finansowanie żeglarstwa.
Kilkadziesiąt lat po polskim początku zaczynałem żeglować na cieknących, niedoposażonych jachtach, marząc o posiadaniu własnego rybackiego „żółtka” i zdobywając mozolnie kolejne szczeble wtajemniczenia (a formalnych było, zależnie od epoki, nawet siedem). Swoistym ukoronowaniem był „rozbójnik” egzamin przed pełnym składem Centralnej Komisji, gdzie mogło paść pytanie z każdego z kilkunastu zaliczonych wcześniej pozytywnie przedmiotów.
Traktowaliśmy to wszyscy, i Wielcy Kapitanowie z Komisji, i zestresowani adepci, śmiertelnie poważnie. Trzeba przyznać, że ta powaga przyniosła także ten skutek, że pytania na „rozbójniku”, przynajmniej dla mnie, były racjonalne. Do tego wcale nie podchwytliwe, jak w przypadku egzaminu na porucznika Horatio Hornblowera[i], kiedy to tylko nagły atak hiszpańskich branderów na flotę uratował go od sromotnego oblania.
Żeglarzy było niewielu, ci z wyższymi stopniami znali się praktycznie wszyscy przynajmniej ze słyszenia. Jachtów jeszcze mniej. W polskich portach (po za oczywiście kilkoma czysto jachtowymi) spotkanie się dwóch jachtów naraz było już wydarzeniem.
/
Gdynia 1971 Basen Jachtowy im. Zaruskiego – za Wolnym Forum Gdańsk
Dziś Tatry rozdeptują setki tysięcy turystów w adidasach, dobrze jeśli trzeźwych, rzadko niehałaśliwych. Zdarzają się miejsca, gdzie przejście szlakiem wymaga czekania w kolejce. Dla wielu to źle. Romantyzm zastąpiła komercja, ciszę – hałas, spokój – tłum. Dla innych dobrze: mogą zobaczyć legendarne góry, zaliczyć wycieczkę, czegoś dowiedzieć, a na pewno się dowartościować. Jeszcze inni będą mieli zajęcie, zarobią na tym…
Niemal 100 lat temu zaczęło się sportowe żeglarstwo w Polsce. Tak to wtedy określano. Było to zajęcie dla dżentelmenów, z początku oczywiście wyłącznie mężczyzn: urzędników, oficerów, emerytowanych kapitanów. Jeszcze pół wieku potem w „Żaglach” trwała bezsensowna dyskusja na temat „Czy żeglarstwo to sport elitarny?” Faktem jest, że nie żeglarze ją sprowokowali, a jakiś partyjny aparatczyk, który z powodów ideologicznych usiłował wstrzymać finansowanie żeglarstwa.
Kilkadziesiąt lat po polskim początku zaczynałem żeglować na cieknących, niedoposażonych jachtach, marząc o posiadaniu własnego rybackiego „żółtka” i zdobywając mozolnie kolejne szczeble wtajemniczenia (a formalnych było, zależnie od epoki, nawet siedem). Swoistym ukoronowaniem był „rozbójnik” egzamin przed pełnym składem Centralnej Komisji, gdzie mogło paść pytanie z każdego z kilkunastu zaliczonych wcześniej pozytywnie przedmiotów.
Traktowaliśmy to wszyscy, i Wielcy Kapitanowie z Komisji, i zestresowani adepci, śmiertelnie poważnie. Trzeba przyznać, że ta powaga przyniosła także ten skutek, że pytania na „rozbójniku”, przynajmniej dla mnie, były racjonalne. Do tego wcale nie podchwytliwe, jak w przypadku egzaminu na porucznika Horatio Hornblowera[i], kiedy to tylko nagły atak hiszpańskich branderów na flotę uratował go od sromotnego oblania.
Żeglarzy było niewielu, ci z wyższymi stopniami znali się praktycznie wszyscy przynajmniej ze słyszenia. Jachtów jeszcze mniej. W polskich portach (po za oczywiście kilkoma czysto jachtowymi) spotkanie się dwóch jachtów naraz było już wydarzeniem.
/
Gdynia 1971 Basen Jachtowy im. Zaruskiego – za Wolnym Forum Gdańsk
.
Aż nagle kiedyś okazało się, że żeglarstwo to zupełnie zwykłe zajęcie dla zwykłych ludzi (co zawsze uważałem) nie wymagające „uniwersytetów” (na co nieprędko wpadłem). Już kiedyś tu pisałem o lekturach przełamujących te stereotypy. Zwieńczeniem listy były książki Jurka Kulińskiego. Lektura to tylko zachęta, ośmielanie, popularyzacja. Przemiany realne wynikają ze zmienności świata, w Polsce zaś szczególnie z wielkiej rewolucji, jaką przeżyliśmy dołączając w ostatnim ćwierćwieczu do liderów cywilizacji.
Skutki tej przemiany są błogosławione. Na tysiącach jachtów żeglują setki tysięcy Polaków, w świecie na milionach jachtów żeglują dziesiątki milionów. Ten wspaniały sposób życia, to piękne zajęcie, stało się dostępne dla ogółu. Łatwo osiągalne niemal dla każdego. To prawdziwa dobra zmiana. Ale ma to także drugą stronę medalu.
/
Do czego prowadzi popularyzacja żeglarstwa – z archiwum Jerzego Kulińskiego
Aż nagle kiedyś okazało się, że żeglarstwo to zupełnie zwykłe zajęcie dla zwykłych ludzi (co zawsze uważałem) nie wymagające „uniwersytetów” (na co nieprędko wpadłem). Już kiedyś tu pisałem o lekturach przełamujących te stereotypy. Zwieńczeniem listy były książki Jurka Kulińskiego. Lektura to tylko zachęta, ośmielanie, popularyzacja. Przemiany realne wynikają ze zmienności świata, w Polsce zaś szczególnie z wielkiej rewolucji, jaką przeżyliśmy dołączając w ostatnim ćwierćwieczu do liderów cywilizacji.
Skutki tej przemiany są błogosławione. Na tysiącach jachtów żeglują setki tysięcy Polaków, w świecie na milionach jachtów żeglują dziesiątki milionów. Ten wspaniały sposób życia, to piękne zajęcie, stało się dostępne dla ogółu. Łatwo osiągalne niemal dla każdego. To prawdziwa dobra zmiana. Ale ma to także drugą stronę medalu.
/
Do czego prowadzi popularyzacja żeglarstwa – z archiwum Jerzego Kulińskiego
.
Jak te dzisiejsze nasze Tatry, tak porty w wielu krajach na świecie, nawet na kiedyś romantycznych oceanicznych wysepkach, stają się turystycznymi kombajnami. W najnowszym numerze „Żagli” (luty 2016) Agnieszka i Włodek Bilińscy, w ramach opisu stanu naszego wybrzeża w minionym sezonie, konstatują wszechogarniający tłok i hałas w pięknych, nowoczesnych, zbudowanych przez gminy z unijnym wsparciem portach.
Czy to dobrze, czy to źle? Dla jednych dobrze – mogą przeżyć namiastkę morskiej przygody, coś zobaczyć, zaimponować wczasowiczkom, pochwalić się potem kolegom przy piwie falami wielkimi jak szafy. Dla innych gorzej - romantyzm zastąpiła komercja, ciszę – hałas, spokój – tłum.
Tak toczą się dzieje świata i powoli oraz z trudem uświadamiam sobie, że dawne czasy nie wrócą. Nie pozostaje nic innego, jak to zaakceptować, cieszyć się tym, co jest, bo przecież (Don Jorge to potwierdzi) nawet dziewczyny są z biegiem naszych lat coraz ładniejsze.
Z bezmyślnym hałasem w polskich portach, pijackimi wrzaskami, wystawionymi głośnikami i wesołymi miasteczkami pogodzić się jednak nie zamierzam.
29 stycznia 2016
Colonel
Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.
---------------------------
[i] C.S. Forester „Pan midszypmen Hornblower” przeł. Henryka Stępień, Wydawnictwo Morskie, 1991
Jak te dzisiejsze nasze Tatry, tak porty w wielu krajach na świecie, nawet na kiedyś romantycznych oceanicznych wysepkach, stają się turystycznymi kombajnami. W najnowszym numerze „Żagli” (luty 2016) Agnieszka i Włodek Bilińscy, w ramach opisu stanu naszego wybrzeża w minionym sezonie, konstatują wszechogarniający tłok i hałas w pięknych, nowoczesnych, zbudowanych przez gminy z unijnym wsparciem portach.
Czy to dobrze, czy to źle? Dla jednych dobrze – mogą przeżyć namiastkę morskiej przygody, coś zobaczyć, zaimponować wczasowiczkom, pochwalić się potem kolegom przy piwie falami wielkimi jak szafy. Dla innych gorzej - romantyzm zastąpiła komercja, ciszę – hałas, spokój – tłum.
Tak toczą się dzieje świata i powoli oraz z trudem uświadamiam sobie, że dawne czasy nie wrócą. Nie pozostaje nic innego, jak to zaakceptować, cieszyć się tym, co jest, bo przecież (Don Jorge to potwierdzi) nawet dziewczyny są z biegiem naszych lat coraz ładniejsze.
Z bezmyślnym hałasem w polskich portach, pijackimi wrzaskami, wystawionymi głośnikami i wesołymi miasteczkami pogodzić się jednak nie zamierzam.
29 stycznia 2016
Colonel
Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.
---------------------------
[i] C.S. Forester „Pan midszypmen Hornblower” przeł. Henryka Stępień, Wydawnictwo Morskie, 1991
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Marek Popiel
Marian Janaś
Żyli sobie dwaj chłopcy, gdzieś za siódmą rzeką.
(W kategoriach dzisiejszych to nie jest daleko.)
Jeden stale narzekał, drugi raźnie świstał,
Jeden był pesymista, drugi optymista.
Jeden dostał od wróżki (był to czas metafor)
Kolej, do tego szyny, stację i semafor.
Drugi chłopczyk otrzymał, choć miał zalet szereg,
G... końskie zawinięte w różowy papierek.
Pesymista powiedział: - Też zabawka śliczna!
Rozumiem, że jak kolej, to już elektryczna!
I co to za parowóz? Wnet popsuje to się.
Ja mam taką zabawkę, proszę wróżki, w nosie!
Optymista zaś skakał ze szczęścia i fikał:
- Ja dostałem od wróżki pięknego konika!
Ileż z takim konikiem radości i uciech!
Ja dostałem konika... tylko konik uciekł!
(Jan Brzechwa)
Prawdziwa przyjemność uprawiania żeglarstwa (turystyki górskiej, kajakarstwa turystyki rowerowej, wędrówek pieszych – niepotrzebne skreślić) polega IMHO na możliwości wyboru tej formy wybranej aktywności, która nam najbardziej odpowiada. Na szczęście w żeglarstwie morskim i śródlądowym nie brak jeszcze miejsc dzikich i bezludnych, ale (też na szczęście!) pojawiały się już miejsca cywilizowane (paliwo, prąd, prysznic, pralka itp.). O to, by te drugie były, walczył między innymi Szanowny Gospodarz SSI i słodkie fructa swoich starań i nawoływań widzi dziś od Świnkowa po Górki Zachodnie. Że nie jest idealnie? Że zamiast żeglarskiej kindersztuby czasem chamstwo i kaleczenie dobrej sztuki uprawiania jachtingu?
Parę lat temu wyjechanie autem z bocznej uliczki na główną bez sygnalizacji świetlnej było ryzykownym manewrem. Dziś – co drugi kierowca na owej głównej wpuści nas, czasem – o zgrozo! – z uśmiechem pokazując nam: „Jedź, kochany...” Do ideału daleko, ale postęp jest... Mocno wierzę, że dobrym osobistym przykładem, nienachalnym wyjaśnieniem zasad, perswazją i powszechnym, nie graniczącym z walką o byt dostępem do dóbr żeglarskich popchniemy sprawę w dobrą stronę. Choćby nam się wydawało w obecnej chwili, że „konik uciekł...”
Pozdrowienia dla wszystkich
JureK
Szanowny pan Andrzej Remiszewski napisał że przed pond stu laty wyprawa w Tatry wymagała przewodnika, ale dlaczego? Ano dlatego, bo nie było wyznaczonych szlaków w górach, przez co można było łatwo zabłądzić.
W pierwszych latach po powstaniu Towarzystwa Tatrzańskiego(1874 r.), które objęło Tatry „opieką” w ogóle nie czyniono znakowań. Co więcej, wielu znawców gór z tamtego okresu było absolutnie przeciwnych oznaczaniu dróg w górach. Turyści przybywający w Tatry bez szlaków najczęściej nie byli w stanie samodzielnie dokonywać jakichś znaczących osiągnięć w górach ze względu na problemy z orientacją. Doskonale nakręcało to koniunkturę w – przeżywającej rozkwit – branży przewodnickiej i to właśnie lokalni przewodnicy najgłośniej protestowali przeciwko znakowaniu szlaków czy nie przypomina to działań Związunia? Tak że ten romantyzm w górach, był przynajmniej na początku reglamentowany jak żeglarstwo w Polsce Ludowej. Tak na marginesie wkurza mnie ta pedagogika wstydu - tłok wszędzie, kolejka na Giewont. No co z tego? Radosny gwar w na kei i w portowych tawernach, czy bieszczadzkich knajpkach. Zawsze był śpiew "mokra kolacja". Teraz jest więcej i turystów w górach, żeglarzy w portach więc tego gwaru jest więcej trochę trudniej znaleźć ciche miejsce, ale ta się go gdzieś wypatrzeć z dala od tłumów. Nie jest tak moim zdaniem źle.
Mariusz