ZIMOWĄ PORĄ (39)
Na marginesie rozmyślań Andrzeja Colonela Remiszewskiego o sprzętowym niedostatku lotniczego ratownictwa bałtyckiego - przypomniała mi się reakcja niemieckiej administracji morskiej na gwałtowny wzrost floty jachtów na Bałtyku. Chodzi mi o wnioski "natury filozoficznej". Otóż przed laty, gdy rozgorzała nie tylko serbska wojna panbałkańska, ale i wszystkich ze wszystkimi w tym rejonie - ogromna flota jachtów niemieckich, a nawet i duńskich oraz szwedzkich błyskawicznie przeniosła się na Bałtyk. Podwojenie ilości jachtów w rejonie Bałtyku zachodniego siłą rzeczy powiększyło ilość wypadków. Odezwały się głosy (oczywiście media!), ochoczo podchwycone w Polsce, że jedynym remedium musi być zaostrzenie przepisów i wymagań technicznych. Władze niemieckie wykazały jednak, że są rozsądne. Przede wszystkim zwiększono nakłady na DGzRS, zakupiono kilka doskonałych jednostek ratowniczych. Ale nie tylko - w okresach złej pogody statki ratownicze nie oczekiwały sygnałów w portach, ale ... na morzu. Kryzys bałkański wygasł, sporo jachtów powróciło na ciepłe morze, niemieckie służby ratownicze zachował nie tylko dobytek, ale i metody pełnienia służby.
Oddaję Was w ręce Autora newsa.
Zyjcie wiecznie !
Don Jorge
------------------------------------
.
Kiedy jako dzieciak chodziłem na spacery „na skwerek”*) główną atrakcją obok fontanny były różne statki. Dziesiątki żółtych kutrów rybackich (i stery beczek oraz skrzynek w miejscu, gdzie dziś stoi "Gemini" i podwójny wieżowiec), dymiące białe parowce Żeglugi Gdańskiej, a szczególnie „Panna Wodna”. Szczególnie fascynujący był jednak biały statek z czerwonym krzyżem na burcie, który pojawiał się tylko czasami i na krótko. Od zawsze wiedziałem, że to „ratownik” i było to owiane tajemnicą przygody i bohaterstwa.
/
„Sztorm” – zdjęcie ze strony www.sar.gov.pl
.
Kilka lat potem byłem na koloniach w Pleniewie**). Któregoś wieczora lokalni chuligani, a może tylko rozrabiacy, zaatakowali jakimiś kamieniami namioty. O pomoc poproszono obsadę stacjonującej obok w Górkach Wschodnich „Algi”. Interwencja czterech rosłych marynarzy z kapitanem Gienkiem Jerzmanem zaprowadziła porządek, aż do końca obozu.
Moja opinia o bohaterstwie morskich ratowników została ugruntowana.
Potem, gdy zacząłem się bardziej interesować sprawami morskimi, podziwiałem akcje wydobywania wraków i oceaniczne holowania prowadzone przez PRO, poznawałem kolejne typy „ratowników” pojawiające się w polskich portach, nie tracąc jednak pewności, że podobnie jak legendarny GOPR, morscy ratownicy to ostoja pewności, gwarancja skuteczności i gotowości zawsze i wszędzie.
Początki ratownictwa morskiego to 1824 rok i oczywiście Wielka Brytania. Na ziemiach polskich pierwsza stacja poprowadzona przez członków Niemieckiego Stowarzyszenia Ratowania Rozbitków (DGzRS) z Kilonii powstała w Łebie w 1865 roku. Nie miejsce tu na przypominanie całej historii, warto tylko wspomnieć o powołaniu w początkach lat 50-ych Polskiego Ratownictwa Okrętowego (PRO), przedsiębiorstwa państwowego, którego pierwszym zadaniem było oczyszczanie polskiego wybrzeża z wraków, potem ratownictwo morskie, a wreszcie także operacje holownicze i dźwigowe. PRO to była właśnie ta epoka mojego dzieciństwa.
To byli bardzo dzielni ludzie
.
W ramach powszechnego kryzysu trawiącego Polskę od połowy lat 70-ych i w PRO działo się coraz gorzej, a w latach dziewięćdziesiątych firma, by przetrwać, skoncentrowała się na poszukiwaniu zarobku. Ułatwiło to decyzje prowadzące do ustanowienia zasad powszechnych na świecie.
Od 2002 ze struktury przedsiębiorstwa Polskie Ratownictwo Okrętowe wydzielono odrębną wyspecjalizowaną Morską Służbę Poszukiwania i Ratownictwa (SAR). Oznaczało to także jasne stwierdzenie przez państwo, że ratowanie życia na morzu jest służbą i to służbą, której obowiązek to państwo bierze na siebie. W pewnej części z tego obowiązku się wywiązano. Pojawiły się dość nowoczesne i praktyczne jednostki, łączność, reguły działania i współpraca międzynarodowa. Łyżką dziegdziu w beczce tego miodu były przypadki takie, jak brak możliwości uruchomienia sprzętu z powodu niesprawnych akumulatorów albo podanie podczas rozprawy w Izbie Morskiej, powiedzmy delikatnie, niepełnych informacji o przebiegu akcji ratowniczej.
Polska strefa odpowiedzialności ratowniczej SAR
.
Wielką chochlą dziegdziu były według mnie jednak permanentne przypadki nie zauważania przez organa badające wypadki morskie uchybień w działaniu SAR, niekoniecznie uchybień przezeń zawinionych. Niedawno nastąpił chyba jakiś przełom: Państwowa Komisja badania Wypadków Morskich wytknęła najbardziej dramatyczne w potencjalnych skutkach uchybienie, jakim jest brak lotniczego zabezpieczenia SAR.
To zgodnie z podziałem kompetencji zapewnia lotnictwo Marynarki Wojennej. Zapewnia w teorii. Od dawna stan spraw jest taki, że do dyspozycji jest jeden śmigłowiec Mi 14, który musi po pierwsze być sprawny, po drugie dolecieć na czas w odległe miejsce, po trzecie rozdwoić się albo roztroić w przypadku konieczności ratowania większej liczby ludzi albo, co gorsza w większej ilości miejsc.

Kolejne rządy i dowództwa Marynarki Wojennej sprawiały wrażenie niezainteresowanych tematem albo niezdolnych do podjęcia decyzji. Promyk nadziei pojawił się w minionym roku. gdy zdecydowano o zakupie nowych śmigłowców. Niestety, i w tym przypadku groził nam błąd: morska wersja to miały być śmigłowce CSAR – Combat SAR, a więc do ewakuacji rannych z pola walki, a to nie całkiem to samo, co klasyczne operacje poszukiwania i ratownictwa. Natychmiast zresztą na rządową propozycje zaczęła się zakłamana nagonka propagandowa, teraz mamy etap „przyglądania się” pomysłowi. Skutki łatwo przewidzieć
Colonel
22 stycznia 2016
--------------------------------------
*) Skwer Kościuszki w Gdyni
**) S brzeg Martwej Wisły
Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.
Komentarze
drobne sprostowanie Jacek Pytkowski z dnia: 2016-01-23 07:30:00
Errata Andrzej Colonel Remiszewski z dnia: 2016-01-23 09:27:00
znów trzeba bić w alarmowy dzwon. Jacek Pytkowski z dnia: 2016-01-23 21:05:00