JUBILEUSZOWY ROK MORSKIEGO JACHCIKU z JADWISINA

Warto zwrócic uwagę, ze jachcik "GEM" ma już za soba 20 lat żeglugi. Czyli rok jubileuszowy.
Trasa ciekawa, akwen niby na tyle spokojny, że zazwyczaj zbyt dużo nie traci się na "przeczekiwanie zawieruchy". Chociaż w tym rejsie się zdarzało. No cóż - przeżywamy czas "anomalii pogodowych".
Wojtkowi Matzowi dziękuję za korespondencję.
Szkoda, że tak późno.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
---------------------------------------------------------------
GEM – relacja z rejsu 2014
Do Górek Zachodnich docieramy 30 czerwca z łódką na haku. Tradycyjnie przykręcanie balastu, wodowanie, taklowanie łódki, zakupy i sztauowanie wszystkiego zajmują nam dwa dni. W przerwie zimowej „Gem” dostał stalowego „wielbłąda” na rufie, na którym poza antenami Navtexa, TV i światłem nawigacyjnym, swoje miejsce otrzymała skromna bateria słoneczna. Po przeniesieniu części wyposażenia z koszy i relingów na bramkę rufową, w kokpicie „Gema” zrobiło się zadziwiająco dużo miejsca.
Do Górek Zachodnich docieramy 30 czerwca z łódką na haku. Tradycyjnie przykręcanie balastu, wodowanie, taklowanie łódki, zakupy i sztauowanie wszystkiego zajmują nam dwa dni. W przerwie zimowej „Gem” dostał stalowego „wielbłąda” na rufie, na którym poza antenami Navtexa, TV i światłem nawigacyjnym, swoje miejsce otrzymała skromna bateria słoneczna. Po przeniesieniu części wyposażenia z koszy i relingów na bramkę rufową, w kokpicie „Gema” zrobiło się zadziwiająco dużo miejsca.
s/y "GEM" w Stegeborgu
.
2 lipca wyruszamy i tradycyjnie poganiani przez burze i ulewy docieramy tylko do Helu. Tu robimy dzień przerwy, z uwagi na konieczność wizyty u dentysty naszego skippera. Jak się okazuje, w sezonie wakacyjnym to wcale nie takie proste. Sam Hel zmienia się, chyba w dobrym kierunku. Pomosty wygodne, miejsc cumowniczych przybyło, WiFi udaje nam się złapać na łódce, tylko te średnio estetyczne kontenery sanitarne psują obraz miejsca przyjaznego żeglarzom.
Do Władysławowa docieramy 4 lipca, po nużącej żegludze wzdłuż Mierzei Helskiej. Władysławowo bez zmian: miejsc przy Y-bomach mało, bezprzewodowego internetu brak, socjal... lepiej o nim nie wspominać w ogóle. Zaplecze rybackie „GLADA” dostępne po uregulowaniu opłaty w restauracji, a w związku z jakąś przebudową zniknęła nasza ulubiona portowa smażalnia ryb...
Następnego dnia, bez żalu, ruszamy do bardzo lubianej przez nas Łeby, gdzie postanawiamy poczekać na lepszy kierunek wiatru. Łeba tradycyjnie – klasa sama w sobie. WiFi, czyste toalety, spokój.
Dwa dni później, 7 lipca bladym świtem ruszamy na drugą stronę, do Szwecji. Towarzyszy nam słaby, pełny bajdewind. Długo nie widzimy Olands Sodra Grund, ale winą obarczamy złą widoczność, bo według wszelkich dostępnych nam pomocy nawigacyjnych powinniśmy ją dostrzec długo przed ujrzeniem latarni Lange Jan. W Kalmarsund wchodzimy już przy poprawiającej się widoczności, więc decydujemy się płynąć prosto do Kalmaru.
Na wysokości Degerhamn przeciwny wiatr wzmaga się do 7B, co w połączeniu z krótką falą i naszym zmęczeniem, nie należy do przyjemności, ale po kilku godzinach halsowania docieramy do portu. Do mariny Olandshamnen wpływamy przed 0900, po drodze żegnając dwie polskie łódki, wychodzące z portu.
2 lipca wyruszamy i tradycyjnie poganiani przez burze i ulewy docieramy tylko do Helu. Tu robimy dzień przerwy, z uwagi na konieczność wizyty u dentysty naszego skippera. Jak się okazuje, w sezonie wakacyjnym to wcale nie takie proste. Sam Hel zmienia się, chyba w dobrym kierunku. Pomosty wygodne, miejsc cumowniczych przybyło, WiFi udaje nam się złapać na łódce, tylko te średnio estetyczne kontenery sanitarne psują obraz miejsca przyjaznego żeglarzom.
Do Władysławowa docieramy 4 lipca, po nużącej żegludze wzdłuż Mierzei Helskiej. Władysławowo bez zmian: miejsc przy Y-bomach mało, bezprzewodowego internetu brak, socjal... lepiej o nim nie wspominać w ogóle. Zaplecze rybackie „GLADA” dostępne po uregulowaniu opłaty w restauracji, a w związku z jakąś przebudową zniknęła nasza ulubiona portowa smażalnia ryb...
Następnego dnia, bez żalu, ruszamy do bardzo lubianej przez nas Łeby, gdzie postanawiamy poczekać na lepszy kierunek wiatru. Łeba tradycyjnie – klasa sama w sobie. WiFi, czyste toalety, spokój.
Dwa dni później, 7 lipca bladym świtem ruszamy na drugą stronę, do Szwecji. Towarzyszy nam słaby, pełny bajdewind. Długo nie widzimy Olands Sodra Grund, ale winą obarczamy złą widoczność, bo według wszelkich dostępnych nam pomocy nawigacyjnych powinniśmy ją dostrzec długo przed ujrzeniem latarni Lange Jan. W Kalmarsund wchodzimy już przy poprawiającej się widoczności, więc decydujemy się płynąć prosto do Kalmaru.
Na wysokości Degerhamn przeciwny wiatr wzmaga się do 7B, co w połączeniu z krótką falą i naszym zmęczeniem, nie należy do przyjemności, ale po kilku godzinach halsowania docieramy do portu. Do mariny Olandshamnen wpływamy przed 0900, po drodze żegnając dwie polskie łódki, wychodzące z portu.
W Kalmarze zostajemy dwa dni, spacerując, naprawiając nieszczelny zawór pontonu i podziwiając dziesiątki pięknie odrestaurowanych, klasycznych amerykańskich aut, które snują się wieczorami po mieście.
10 lipca ruszamy do Sandvik na Olandii. Przy pięknej, słonecznej pogodzie halsujemy pod umiarkowany wiatr, więc dotarcie do celu zajmuje nam blisko dziewięć godzin. Zajmujemy jedno z ostatnich miejsc przy północnym falochronie, zwiedzamy ciche miasteczko, oglądamy największy skandynawski wiatrak oraz rozmieszczone wokół portu bunkry.
10 lipca ruszamy do Sandvik na Olandii. Przy pięknej, słonecznej pogodzie halsujemy pod umiarkowany wiatr, więc dotarcie do celu zajmuje nam blisko dziewięć godzin. Zajmujemy jedno z ostatnich miejsc przy północnym falochronie, zwiedzamy ciche miasteczko, oglądamy największy skandynawski wiatrak oraz rozmieszczone wokół portu bunkry.
Następnego dnia wypływamy w kierunku północnego wyjścia z Kalmarsundu, jednak 7B z N skutecznie wybija nam z głowy planowaną Klintemalę. Łódka ciężko pracuje na krótkiej i stromej fali, a kokpit zalewają hektolitry wody. Decydujemy się poczekać na korzystniejszy wiatr w Oskarshamn. Fotografujemy z wody śliczną Bla Jungfrun, a na podejściu do portu bijemy rekord prędkości chwilowej „Gema” – przy zjeździe z fali osiągamy 9,4 węzła, mierzone po wodzie!
W Oskarshamn uzupełniamy zapasy, spacerujemy i czekamy na poprawę pogody, bo w międzyczasie robi się burzowo. Rozmawiamy także z załogą duńskiego Cartera 30, cumującego przy naszej burcie. Starsze małżeństwo dwa lata temu kupiło łódkę, wyremontowało ją i od tej pory zwiedza Bałtyk. Są oczarowani wyprodukowaną w Polsce łodzią, co specjalnie nie dziwi, przecież Cartery są znane ze swej dzielności.
Port opuszczamy 14 lipca, przy jeszcze brzydkiej pogodzie i silnym, ale korzystnym wietrze. Nad lądem ulewy, więc decydujemy się wyjść trochę w morze, co okazuje się dobrą taktyką.
Między skaliste szkiery wchodzimy dopiero przy wysepce Boskar i od tej chwili baksztagowa żegluga staje się niezwykle spokojna i przyjemna. Za wyspą L. Bergo ostry zwrot na zachód i kierujemy się na rozlewisko Gasfjarden.
W Blankaholm cumujemy późnym popołudniem przy pięknej, słonecznej pogodzie. Przystań wygląda na zrujnowaną i nie sprawia dobrego wrażenia, ale spokój tu panujący jest nie do opisania. Oczywiście wszystkie niezbędne usługi dostępne są na miejscu.
Zwiedzanie trwa wyjątkowo krótko – Blankaholm to maleńka miejscowość, szeroko opisana w sierpniowych „Żaglach” przez Marcina Palacza. W skrócie – jest to jedna z wielu szwedzkich osad, które w latach '70 podupadły gospodarczo. Większość z nich opustoszała, a mieszkańcy wynieśli się do większych miast, ale nie Blankaholm. Tu mieszkańcy postawili sobie za punkt honoru utrzymanie się na powierzchni i dopięli swego – w miejscowości działa nawet przedszkole. Znajdziemy tu sklep i przystanek autobusowy. W Blankaholm żyje na stałe około 200 osób, a w sezonie turystów przyjmuje niewielki camping.
W barze u nasady pomostu pytamy gdzie zapłacić za postój jachtu i otrzymujemy informację, że bosman przyjdzie wieczorem do łódki i pobierze harbour fee. Nie przychodzi, więc nocujemy za darmo.
Następnego dnia rano wypływamy. Nie mamy daleko, chcemy spędzić noc gdzieś na przedpolu Vastervik. Decydujemy się na przystań przy wysepce Ido. Wczesnym popołudniem cumujemy przy pomoście pływającym w kształcie litery L. Nad przystanią góruje restauracja, obok znajduje się mały kiosk spożywczy, a trochę dalej stara wieża pilotowa. Oczywiście w porciku dostępne są toalety, a w restauracji bezprzewodowy dostęp do internetu. Do każdego miejsca po wewnętrznej stronie pomostu przypisana jest tzw. martwa kotwica, czyli zatopiona lina, przytwierdzona z jednej strony do betonowego bloku, a z drugiej do pomostu. To system cumowniczy świetnie znany żeglującym po Adriatyku.
Spacerujemy po wyspie, na której jest wyznaczony pieszy szlak, wdrapujemy się na wieżę, gdzie można obejrzeć wyposażenie nawigacyjne oraz stare mapy morskie i wpisujemy się do księgi pamiątkowej. 16 lipca wypływamy i po kilku godzinach niespiesznej żeglugi krętymi farwaterami docieramy do Vastervik. Stąd jeden z członków załogi nazajutrz wraca do Polski.
Spacerujemy po miasteczku, robimy zakupy, tankujemy paliwo. Sprawdzamy też prognozy pogody w internecie i podejmujemy decyzję, że na północ płyniemy jeszcze przez dwa dni, potem wiatr odkręca na N i będzie nam łatwiej wrócić do Kalmarsundu, gdzie mamy jeszcze do odwiedzenia kilka miejsc.
Następnego dnia rano odstawiamy naszego kuka na dworzec autobusowy i wypływamy. Zrobiło się dość późno, więc płyniemy niezbyt daleko, do Flatvarp. Cumujemy wieczorem i zwiedzamy okolicę. Flatvarp to dobrze osłonięty mały, prywatny port rybacki, który jest dostępny dla jachtów. Ku naszemu zaskoczeniu postój jest bezpłatny, opłata obowiązuje jedynie w przypadku pobierania prądu z nabrzeża. Poza suchą toaletą nie ma jednak żadnego zaplecza dla żeglarzy, co nie przeszkadza cumować tu jachtom pod banderami Niemiec, Holandii, Wielkiej Brytanii i oczywiście Szwecji. No i my, najmniejsza łódka w porcie, dumnie łopocząca „biało-czerwoną”.
18 lipca rano wyruszamy dalej. Płyniemy szkierami na północ, między wyspami Vaggo i Snuggholmen skręcamy na północny-zachód, by wejść w rozlewiska, prowadzące w okolice Mem. Przepływamy pod stałym mostem prowadzącym z półwyspu Toron na wyspę N. Finno, mijamy skalne wysepki Algholm, Kalvo, Tranno i inne, by przez cieśninę Ettersundet dotrzeć do miejsca styku morza ze śródlądziem. Tu przy skałach rosną trzciny w ilościach mazurskich, a woda ma kolor taki, jak w Zalewie Zegrzyńskim. Niedaleko już stąd do Stegeborga, do którego planujemy dotrzeć.
Wczesnym popołudniem cumujemy przy pomoście u stóp ruin zamku. To właśnie w tym miejscu we wrześniu 1598 roku rozegrała się zwycięska bitwa sił króla Zygmunta III Wazy z liczniejszymi wojskami zbuntowanego księcia Karola IX Sudermańskiego. Niestety król, który przeniósł stolicę z Krakowa do Warszawy, nie posłuchał rady hetmana Jana Zamoyskiego i pozwolił na wycofanie się wojsk księcia Karola, co było początkiem końca personalnej unii polsko-szwedzkiej.
Stąd do Mem, gdzie rozpoczyna się Kanał Gota, zostało już tylko kilka mil morskich, my jednak się tam nie wybieramy. Stegeborg to symboliczny koniec naszego tegorocznego rejsu, stąd rozpoczynamy powrót.
Opłatę portową uiszczamy w sklepiku na nabrzeżu, gdzie można skorzystać także z bezpłatnego WiFI. W sąsiednim budynku znajdują się toalety i prysznice, natomiast woda i prąd – oczywiście na pomostach.
Stegeborg leży w przewężeniu zatoki Slatbaken, dlatego właśnie tu turyści lądowi mogą przeprawić się na drugą stronę promem. Oglądamy zamek, robimy drobne zakupy i idziemy na spacer do najbliższych zabudowań, które okazują się wioską Skallvik. Tam też oglądamy piękny kościół z wysoką, drewnianą dzwonnicą i przykościelny cmentarz.
Następnego dnia ruszamy z powrotem, na południe. Piękna pogoda towarzyszy nam aż do późnego popołudnia, kiedy wpływamy do dużego portu jachtowego w Loftahammar. Dopiero wtedy niebo robi się sine, ale szczęśliwie spada raptem kilka kropli deszczu. Szybka obiadokolacja, oglądanie sporej mariny i spać.
20 lipca ruszamy dalej na południe, wybieramy jednak nie najkrótszą drogę na szlak, lecz trasę między szkierami. Za wysepką Kalvo odbijamy na południowy-zachód i płyniemy wąskim farwaterem aż do wyspy Bjorko, za którą wchodzimy na tor wodny, prowadzący z Helgenas na otwarte morze. Przedłużamy w ten sposób pobyt w szkierach wewnętrznych, gdzie wyspy są zalesione, a w każdym zakamarku stoją przycumowane do skał jachty. Z głównego szlaku schodzimy dopiero za wysepką Alo i kierujemy się do Klintemali. Skromna przystań jest niemal pełna, ale udaje nam się zatrzymać przy jednej z ostatnich pław cumowniczych. Zwiedzać nie bardzo jest co, więc jemy kupioną w pobliskim barze pizzę i odpoczywamy. Klintemala zapewnia podstawowe usługi – toalety, woda i prąd. Można też nabrać paliwa (tylko diesel) z ręcznej pompy, do czego jednak niezbędny jest telefon do obsługi.
Następnego dnia wracamy do Kalmarsundu. Po krótkim przelocie cumujemy w Byxelkrok na północnym krańcu Olandii. Mamy na pokładzie locyjkę „Kalmarsund i Oland”, a także aktualne szwedzkie przewodniki, jednak to, co tam zastajemy, przechodzi nasze najśmielsze wyobrażenia. Tłumy turystów, restauracje, sklepy i kramy na nabrzeżu, jachtów zatrzęsienie i cały czas przybywają następne! Obsługa ustawia kolejne jednostki w tratwach, złożonych z 4-5 jachtów. Szczęśliwie „Gem” należy raczej do małych łódek, więc zostajemy ustawieni między motorówkami w głębi portu. Tu jest bezpiecznie, zacisznie i spokojnie, choć w Cieśninie Kalmarskiej północno-wschodni wiatr podniósł całkiem pokaźną falę. Portowy rekonesans ukazuje kilka ciekawych jednostek i jeden z niewielu spotkanych przez nas polskich jachtów – s/y „Athene”. Po obiedzie zwiedzamy miejscowość i robimy zakupy w lokalnym sklepie ICA. Na terenie portu znajdują się oczywiście wszystkie niezbędne żeglarzom usługi, istnieje także możliwość popłynięcia statkiem na nieodległą Bla Jungfrun.
Po nieoczekiwanym pobycie w kurorcie postanawiamy odwiedzić coś mniejszego i spokojniejszego – wybór pada na Revsudden, tuż przy moście Olandsbron. Problemów z miejscem postojowym, wbrew naszym obawom, nie ma. Jesteśmy jednym z zaledwie kilku jachtów zamiejscowych. Sama przystań, zlokalizowana w dawnym porcie promowym, bardzo skromna, ale oczywiście dostęp do toalet, wody i prądu jest. Żadnej jadłodajni nie namierzamy, aczkolwiek nie wykazujemy przesadnej determinacji. Oprócz przystani, nad samą wodą znajduje się całkiem spory camping.
Następnego dnia zawijamy po paliwo do Kalmaru i po południu docieramy do lubianej przez nas Bergkvary. Niewiele się tu zmieniło – port stoi, budynek klubowy też, a camping wygląda na oblężony. Świetna pogoda skłania Szwedów do wypoczynku na swoim wybrzeżu.
Z uwagi na spory basen portowy decydujemy się na położenie tu masztu i wymianę przepalonej żarówki w świetle nawigacyjnym.
24 lipca meldujemy się w Kristianopel, a to oznacza tylko jedno – szykujemy się do powrotu do Polski. Tradycyjnie już od kilku lat właśnie tu czekamy na odpowiednie warunki pogodowe. W międzyczasie robimy zakupy, ładujemy akumulatory, spacerujemy, napełniamy zbiornik słodką wodą i grillujemy na skałach, kończąc powoli nasze zapasy. Na tutejszym campingu spotykamy jedną przyczepę z Polski – starsze małżeństwo z Gdyni wybrało raczej nietypowy dla Polaków kierunek podróży.
Na odkrętkę czekamy aż cztery dni, ale w końcu udaje nam się opuścić szwedzkie wybrzeże. Kalmarsund żegna nas mgłą, która ustępuje zaraz za trawersem latarni Lange Jan.
Oczywiście prognozy pogody nie sprawdzają się i prawie całą dobę kujemy pod szczęśliwie niezbyt silny wiatr. Zbliżając się do polskiego wybrzeża jesteśmy zaniepokojeni tym, że nie widać światła latarni Rozewie. Sprawa wyjaśnia się, gdy przychodzi świt a wraz z nim flauta i... gęsta jak zupa mgła. Przez trzy godziny idziemy na silniku, dmąc bez przerwy w rożek mgłowy, ale szczęśliwie nie napotykamy żadnych jednostek. Kiedy pojawia się polska sieć komórkowa, udaje nam się skorzystać z VesselFinder'a na smartphonie, gdzie on-line można obserwować ruch jednostek wyposażonych w nadajniki AIS – wokół nas nie ma nikogo. To jednak daje nam do myślenia i najprawdopodobniej w kolejnym sezonie AIS zagości na pokładzie „Gema”.
Do Władysławowa podchodzimy na ślepo i gdyby nie chartplotter byłoby ciężko. Pławę podejściową zauważamy jakieś 25-30 metrów przed dziobem, główki portu podobnie. Zgłaszamy wejście przez VHF i wchodzimy do basenu. Zmęczeni cumujemy w marinie około 08:30.
30 lipca wychodzimy do Helu i wyjaśnia się tajemnica mgły, która napsuła nam trochę krwi dzień wcześniej – wzdłuż wybrzeża przemieszcza się zimny prąd, a nasz termometr pokazuje miejscami temperaturę minimalną wody +3,5C.
Mamy jeszcze kilka dni urlopu, więc postanawiamy wejść do Mariny Gdańsk, gdzie celebrujemy rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego i następnego dnia ruszamy wokół Portu Północnego do Górek. Cały czas mamy jeden dzień zapasu, więc decydujemy się na odrobinę szaleństwa – Marina Błotnik.
Przechodzimy przez most w Sobieszewie i tuż przed śluzami w Przegalinie skręcamy w starorzecze Wisły. Przystań w Błotniku bardzo sympatyczna i dość dobrze wyposażona, a opłata postojowa za „Gema” wynosi... 16 zł. Jedyny zarzut z naszej strony, to brak oznakowania na podejściu. Przydałoby się ustawić tam ze dwie bramki pław, zwłaszcza przy wejściu w starorzecze.
3 sierpnia wracamy do Sobieszewa. Krótki postój na kotwicy w oczekiwaniu na otwarcie mostu wykorzystujemy na kąpiel w niezbyt czystej Martwej Wiśle i po południu cumujemy pod dźwigiem w Jacht Klubie Stoczni Gdańskiej. Jeszcze tego samego dnia kładziemy maszt, zdejmujemy balast i stawiamy łódkę na przyczepie. Następnego dnia wracamy do Jadwisina.
Żeglowaliśmy dokładnie 32 dni i przepłynęliśmy 751 Mm. Było wspaniale, do czego Szwecja zdążyła nas już przyzwyczaić.
Irena, Andrzej i Wojtek Matz
Komentarze
Brak komentarzy do artykułu