MIELIŚMY PECHA CZY SZCZĘŚCIE ?

Przypominam - był to rok 1973, tak dawno, kiedy jeszcze mariny były jakimś dziwnym wynalazkiem.
Więcej wspomnień Autora z Włoch możecie przeczytać w grudniowych „Żaglach”, w artykule „Śladami Napoleona, Nelsona i hrabiego Monte Christo".
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
_____________________________________
Motto:
"Herodot z Halikarnasu przedstawia tu wyniki swoich badań, aby
dzieje ludzi nie zatarły się z czasem w pamięci i aby nie zgasła sława
wielkich i niezwykłych czynów dokonanych czy to przez Greków, czy to przez
barbarzyńców" (Herodot I 1,1)
Bella Italia - "Europa za 100 dolarów"
Jeden, drugi, trzeci, czwarty rejs - ileż można pływać po wyspach pięknej
Dalmacji? A tu "wadza" jakby zelżała, więc w roku siedemdziesiątym trzecim (1973 !)
postanowiłem popłynąć do słonecznej Italii!
Godzi się przypomnieć, że był to okres zanotowany w naszej historii jako
etap "wczesnego Gierka".
- Pomożecie? - zapytał Gierek.
- Pomożemy! - gromko odpowiedzieli stoczniowcy.
"Herodot z Halikarnasu przedstawia tu wyniki swoich badań, aby
dzieje ludzi nie zatarły się z czasem w pamięci i aby nie zgasła sława
wielkich i niezwykłych czynów dokonanych czy to przez Greków, czy to przez
barbarzyńców" (Herodot I 1,1)
Bella Italia - "Europa za 100 dolarów"
Jeden, drugi, trzeci, czwarty rejs - ileż można pływać po wyspach pięknej
Dalmacji? A tu "wadza" jakby zelżała, więc w roku siedemdziesiątym trzecim (1973 !)
postanowiłem popłynąć do słonecznej Italii!
Godzi się przypomnieć, że był to okres zanotowany w naszej historii jako
etap "wczesnego Gierka".
- Pomożecie? - zapytał Gierek.
- Pomożemy! - gromko odpowiedzieli stoczniowcy.
Jeszcze żyliśmy nadzieją co do zmian - nowa "władza" mówiła po francusku!;
miała - podobno - szersze spojrzenie na świat. Co by nie mówić "ludność"
uzyskała możliwość zakupu "środków dewizowych" (czytaj dolarów) - w
wysokości stu dolarów rocznie po kursie "komercyjnym", czyli "wolnorynkowym"
ergo czarnorynkowym; z przeznaczeniem na wyjazd turystyczny. W ślad za tym
szła już nie "wkładka paszportowa" - jak do Jugosławii, lecz "wypożyczano",
autentyczny, paszport z pieczątką, że ważny: na "wszystkie kraje świata; z
prawem wielokrotnego przekraczania granicy PRL". Oczywiście za "książeczkę
walutową" i paszport pobierano dodatkowe opłaty, a o "prawo" należało się
każdorazowo ubiegać i pilnować się, aby go nie stracić.
Do tego jeszcze dziesięć dolarów wcześniej zagwarantowanych na każdy
wyjazd - byśmy nie byli dziadami (sic!) i godnie reprezentowali kraj! W
biurach turystycznych, prasie i propagandzie ukuto hasło: "Europa za 100
dolarów". Później ta kwota rosła, ale zmieniły się możliwości - raz na trzy
lata.
Nasz jacht "Ślimak II" od dwu lat bazował w Rijece; przejąłem jacht
jedenastego czerwca i tegoż dnia korzystając z dobrej pogody wypłynęliśmy.
Pierwszych kilkanaście mil; na noc zatrzymaliśmy się w porcie Rabac;
następnego dnia dotarliśmy do Zatoki Veruda obok Puli, która była wówczas
dziewicza. Opływając półwysep Istria zwiedziliśmy jeszcze Rovij z jego
wysoko sterczącą na półwyspie, z daleka widoczną kampanilą. Odprawę celną i
graniczną zaplanowałem w następnym bardzo sympatycznym porcie, w Porec.
Odprawa przebiegła sprawnie i późnym popołudniem popłynęliśmy do Wenecji z
myślą dotarcia do niej o poranku (60 mil). Wiatr sprzyjał i jednym halsem po
śniadaniu wpływaliśmy już przez Porto di Lido na lagunę. Nie miałem pewności
jak nas tu przyjmą. Na wszelki wypadek przez nikogo nie zatrzymywani
najpierw popłynęliśmy Canale di San Marco ku Placowi Św. Marka i ujściu
Canale Grande. Wokół na wiosłach śmigały gondole i motorowe łodzie; co jakiś
czas niemiłosiernie wzburzały wodę "vaporetti" - niewielkie promy
pasażerskie - tutejsze tramwaje wodne. Dziwiłem się, że przy takim ruchu
miasto jeszcze się nie "rozpłynęło".
Nasyciwszy się widokami bez przeszkód trafiliśmy do portu jachtowego Diporto
Velico Veneziano - Santa Elena. Stojący na pomoście zażywny mężczyzna
sprawnie odebrał liny i pomógł w cumowaniu.
- Kto jest szefem, bosmanem? - zapytałem.
- To ja - odpowiedział krótko
- A gdzie jest urząd celny? - dopytywałem.
- To ja.
- Gdzie znajdę posterunek graniczny? - drążyłem dalej.
- To ja.
Jeszcze tylko wpis do książki w biurze i na tym formalności, i cała odprawa
celno-graniczna się zakończyły.
Byłem szczęśliwy takim obrotem spraw, ale po chwili oprzytomniałem: a
pieczątka na wizie? A czy we Włoszech nie jest przypadkiem wymagane
zezwolenie na pływanie po włoskich wodach? Jakiś "Transit Log" typu
"Odobrenje za plovidbu u obalnom moru Jugoslavije" ("Permit of navigaton in
Yugoslav coastal sea"); do jakiego byłem przyzwyczajony w Jugosławii.
- We Włoszech może tak, może jest wymagane, ale Wenecja dopiero sto lat
należy do Włoch - odparł, dyskretnie indagowany bosman-orkiestra.
Istotnie! Przecież Wenecja dopiero w 1861 roku (ostatecznie w 1866)
weszła w skład ledwo co powstającego Królestwa Włoch, którego sukcesorem
jest Republika Włoch. Wcześniej na Kongresie Wiedeńskim (1814-15):
- Włooochy! - dziwił się delegat austriackiej dyplomacji, książę von
Metternich.
- Włochy; przecież, to tylko pojęcie geograficzne!
Nieco uspokojony ruszyłem na zwiedzanie. Bajka! Miasto na wodzie!
Plac Świętego Marka ze smukłą kampanilą, Pałac Dożów, bazylika Świętego
Marka, Canale Grande, kopuły kościoła Santa Maria Della Salute, wprost na
wodzie stojące kościoły i pałace; kwartał za kwartałem, most za mostem - ten
od westchnień więźniów i ten najwspanialszy Ponte Rialto; gondole i
gondolierzy w pasiastych koszulkach, i kapeluszach z fantazyjną czerwoną
taśmą! Był czas na przeżywanie. Zapierająca dech bajka!
Bodaj trzeciego, może czwartego dnia pobytu wracając na jacht w
znajdującym się po drodze parku Giardini Pubblico (Wenecja giardini)
napotkałem trwający tu festyn.
- Una mattina mi sono svegliato,
o bella, ciao! bella ciao!
bella ciao, ciao, ciao! - już z daleka niosła się melodyjna
partyzancka pieśń.
Okazało się, że święto swoje obchodzi "L'Unita" - organ włoskiej
partii komunistycznej (P.C.I.) - ichnia "Trybuna Ludu". Atmosfera tam
panująca, dla mnie, dla przybysza zza "żelaznej kurtyny", była po prostu
zaskoczeniem! W kraju oglądałem "siłowe" wdrażanie tej idei na własne oczy,
a tu wszystko odbywało się tak spontanicznie. Tu w wolnym kraju uczestnicy,
tłumnie, bez przymusu świętowali święto komunistycznego organu! Nie
potrafiłem ich pojąć! Jakżeż to możliwe? Ogarniało mnie zdumienie!
Przeżywałem szok!
Szczytem festynu był finał, gdy przy dźwiękach hymnu włoskiej
partii komunistycznej zbierano fundusze na "czerwony sztandar"! Cały park
huczał:
- Avanti o popolo, alla riscossa,
Bandiera rossa, Bandiera rossa.
Avanti o popolo, alla riscossa,
Bandiera rossa trionfera.
Czterech mężczyzn niosło za rogi dużą czerwoną flagę na którą uczestnicy w
emfazie wrzucali banknoty! Po każdej zwrotce niósł się refren:
- Bandiera rossa la trionfera
Bandiera rossa la trionfera
Bandiera rossa la trionfera
Evviva il comunismo e la liberta.
("Czerwony sztandar będzie triumfował/ Niech żyje komunizm i wolność")
- Przecież komunizm i wolność, to sprzeczność..- rozważałem,
wspominając nasze zaraz powojenne dzieje, berlińską rewoltę, wieści
dochodzące z radzieckich gułagów, nasz październik, masakrę Budapesztu, losy
praskiej wiosny i czas gdy grudniową nocą pod lufami czołgów opuszczaliśmy
stocznię..
Było to apogeum rozkwitu we Włoszech lewackich "Czerwonych Brygad", a do
pieśni wplatano dodatkowe zwrotki. Co prawda znacznie później znalazłem
jedną taką dodatkową; w języku angielskim:
- I'm an antichrist
I'm an anarchist
I don't know what I want
But I know how to get it.
W najstraszliwszych snach nie przypuszczałem, że w kilkadziesiąt lat
później - gdy już wyszliśmy z domu niewoli - na początku dwudziestego
pierwszego wieku - te idee staną się u nas tak popularne?
Popłynęliśmy dalej, szerokim łukiem obchodząc ujście rzeki Po
(Padu), aby zajść do portu w Rawennie (90 mil). Przez ostatnie dwa tysiące
lat morze "cofnęło" się tutaj o pięć, miejscami do dwudziestu mil, dlatego
dotarcie do niego wiedzie osiem kilometrów długim Canale Baiona od
nabrzeżnego Porto Corsini (Marina di Rawenna). Obecne falochrony, przed nim,
długości dwu kilometrów - za którymi znajduje się potężna jachtowa marina -
jeszcze nie istniały.
Port handlowy w Rawennie jest całkiem spory - trzy baseny; posiada
regularny kapitanat i jest portem całą gębą, z całą regularną morską
administracją. Dopłynęliśmy, gdy tradycyjna sjesta była w pełni. Na wysokim
słupie termometr wskazywał trzydzieści sześć koma osiem stopni
. - Jak normalna temperatura u człowieka - skojarzyłem.
Żaden powiew wiatru nie łagodził upału. Tak! Tu wreszcie sformalizuję swój
pobyt we Włoszech! Załatwię pieczątki na wizie i jakieś zezwolenie na
pływanie. Bo jak to tak bez pozwolenia...No, a w kraju powołane służby będą
skrupulatnie sprawdzały gdzie byłem; a pieczątki brak! Co robiłem? Może
byłem gdzieś indziej, a paszport wykorzystałem niezgodnie z
przeznaczeniem..? Ot co! I zacznie się magiel..
Przyjął mnie dyżurny portu. Wyłuszczyłem o co chodzi. Nie czuł się
kompetentny, aby mnie załatwić, ale gdzieś zadzwonił. Po kilkunastu minutach
przyjechało duże, czarne, auto z którego wyskoczył oficer w białym
uniformie. Na czapce, na pagonach i na rękawach, aż biło od złota! Po chwili
przyjechało drugie, duże, czarne, auto z którego wyskoczył oficer w białym
uniformie.. Jeszcze chwila i przyjechało kolejne duże, czarne, auto z
którego wyskoczył....Panowie zapoznali się ze sprawą i udali się na naradę.
Po pół godzinie wyszli.
- Chcesz mieć pozwolenie, to dostaniesz - oznajmili.
Teraz dyżurny już wiedział co ma czynić. Wyciągnął gruby formularz, jak dla
dużego statku. Jedyne rubryki, które nas tyczyły to nazwa, długość,
szerokość i moc silnika oraz nazwiska załogi. Ujrzawszy przy swoim nazwisku
tytuł: "Comendante" zaniepokoiłem się nie na żarty. Czy oni tu, w tych
Włoszech, znają patenty Polskiego Związku Żeglarskiego? Czy je uznają? Więc
zapytałem; dyżurny mimo panującego upału zmusił się do myślenia:
- Przypłynąłeś do nas z Jugosławii? - zapytał.
- Tak z Jugosławii.
- O! to żeglować potrafisz - wyraźnie się ucieszył.
Tak więc sprawę certyfikatu kompetencji miałem z głowy.
- A ile wynosi opłata? - ???
- Jesteś jachtem, więc nic.
Kamień z serca. Jeszcze tylko kwestia pieczątki na wizie była
nierozstrzygnięta.
Rawenna posiada bogatą historię. Przez wieki była wiodącym
ośrodkiem administracyjnym i politycznym, równym Rzymowi. Odcisnęło to swój
wpływ i jest co tu zwiedzać, szczególnie, dla koneserów wszelakiej sztuki z
bizantyjską włącznie.
Po jej zwiedzeniu - żabi skok, ledwo trzydzieści mil i byliśmy już
w Rimini, dużym ośrodku kulturalnym i turystycznym.
W dyskotece:
- Non capisco - tłumaczyły się dziewczyny.
W delfinarium, delfiny wesoło robiły zgrabne piruety i bawiły się piłkami.
Stąd też obowiązkowa wycieczka autobusem do pobliskiego San Marino - mini
państewka na skale. Kto kiedyś zbierał znaczki pocztowe, wie jakie stamtąd
były rarytasy. Były ono wówczas bardziej cenione niż dzisiaj z Monaco.
Ostatnim portem programu była Ankona. Kolejne sześćdziesiąt mil i
wchodzimy do portu; a tu już nie ma żartów. Potężne okręty po lewej stronie
portu świadczą o bazie wojennej; tutaj wreszcie znajduję i celników, i
służby graniczne. Jest to sprawa arcyważna, gdyż mamy zamiar zostawić jacht
w tutejszym klubie i pojechać pociągiem do Rzymu z przerwą we Florencji, a
po powrocie jeszcze do Loreto; a tak "pętać się" po innym kraju bez odprawy
granicznej?? Bez śladu na wizie! Jak to tak?
Tędy, adriatyckim szlakiem, szedł od południa (wcześniej było Monte
Cassino), wyzwalając Italię - 2.Korpus Polski generała Andersa (PSZ).
Ankonę - minąwszy 04 lipca Loreto - 18 lipca 1944 roku wyzwolili żołnierze
3.Dywizji Strzelców Karpackich, którzy wraz z 5.Kresową Dywizją Piechoty,
2.Warszawską Brygadą Pancerną i Karpackim Pułkiem Ułanów przełamali
zewnętrzny pierścień niemieckiej obrony miasta.
Jeszcze świeża, niezatarta, pamięć o tym zdarzeniu jednała nam przychylność
w urzędzie, jacht klubie - gdzie się zatrzymaliśmy i wśród prostych ludzi -
było to raptem trzydzieści lat po wojnie! Dywizja stacjonowała we Włoszech
do 1947 roku, a na polskim Cmentarzu Wojennym w pobliżu sanktuarium, w
Loreto znajduje się niemal tysiąc żołnierskich grobów.
Powrót do Jugosławii (70 mil), to była już kaszka z mleczkiem. W
dalmatyńskim Mali Losinj zrobiliśmy odprawę graniczną; później jeszcze
śliczny Rab i po trzech tygodniach już byliśmy ponownie w Rijece mając na
logu w sumie 485 mil. Przetartym szlakiem, jeszcze tego lata, popłynęły
kolejno cztery załogi.
Wenecja to chyba rzeczywiście od "niedawna" należała do Włoch. Gdy po dwu
latach płynąłem via Bari i Brindisi do Grecji, to w Bari otrzymałem jako
"Comendante", już "regularny", przeznaczony dla żeglarzy, dokument
"Costituto in arrivo per il naviglio da diporto". Certyfikat kompetencji,
czyli patent, dalej nikogo nie interesował.
Marian Lenz
miała - podobno - szersze spojrzenie na świat. Co by nie mówić "ludność"
uzyskała możliwość zakupu "środków dewizowych" (czytaj dolarów) - w
wysokości stu dolarów rocznie po kursie "komercyjnym", czyli "wolnorynkowym"
ergo czarnorynkowym; z przeznaczeniem na wyjazd turystyczny. W ślad za tym
szła już nie "wkładka paszportowa" - jak do Jugosławii, lecz "wypożyczano",
autentyczny, paszport z pieczątką, że ważny: na "wszystkie kraje świata; z
prawem wielokrotnego przekraczania granicy PRL". Oczywiście za "książeczkę
walutową" i paszport pobierano dodatkowe opłaty, a o "prawo" należało się
każdorazowo ubiegać i pilnować się, aby go nie stracić.
Do tego jeszcze dziesięć dolarów wcześniej zagwarantowanych na każdy
wyjazd - byśmy nie byli dziadami (sic!) i godnie reprezentowali kraj! W
biurach turystycznych, prasie i propagandzie ukuto hasło: "Europa za 100
dolarów". Później ta kwota rosła, ale zmieniły się możliwości - raz na trzy
lata.
Nasz jacht "Ślimak II" od dwu lat bazował w Rijece; przejąłem jacht
jedenastego czerwca i tegoż dnia korzystając z dobrej pogody wypłynęliśmy.
Pierwszych kilkanaście mil; na noc zatrzymaliśmy się w porcie Rabac;
następnego dnia dotarliśmy do Zatoki Veruda obok Puli, która była wówczas
dziewicza. Opływając półwysep Istria zwiedziliśmy jeszcze Rovij z jego
wysoko sterczącą na półwyspie, z daleka widoczną kampanilą. Odprawę celną i
graniczną zaplanowałem w następnym bardzo sympatycznym porcie, w Porec.
Odprawa przebiegła sprawnie i późnym popołudniem popłynęliśmy do Wenecji z
myślą dotarcia do niej o poranku (60 mil). Wiatr sprzyjał i jednym halsem po
śniadaniu wpływaliśmy już przez Porto di Lido na lagunę. Nie miałem pewności
jak nas tu przyjmą. Na wszelki wypadek przez nikogo nie zatrzymywani
najpierw popłynęliśmy Canale di San Marco ku Placowi Św. Marka i ujściu
Canale Grande. Wokół na wiosłach śmigały gondole i motorowe łodzie; co jakiś
czas niemiłosiernie wzburzały wodę "vaporetti" - niewielkie promy
pasażerskie - tutejsze tramwaje wodne. Dziwiłem się, że przy takim ruchu
miasto jeszcze się nie "rozpłynęło".
Nasyciwszy się widokami bez przeszkód trafiliśmy do portu jachtowego Diporto
Velico Veneziano - Santa Elena. Stojący na pomoście zażywny mężczyzna
sprawnie odebrał liny i pomógł w cumowaniu.
- Kto jest szefem, bosmanem? - zapytałem.
- To ja - odpowiedział krótko
- A gdzie jest urząd celny? - dopytywałem.
- To ja.
- Gdzie znajdę posterunek graniczny? - drążyłem dalej.
- To ja.
Jeszcze tylko wpis do książki w biurze i na tym formalności, i cała odprawa
celno-graniczna się zakończyły.
Byłem szczęśliwy takim obrotem spraw, ale po chwili oprzytomniałem: a
pieczątka na wizie? A czy we Włoszech nie jest przypadkiem wymagane
zezwolenie na pływanie po włoskich wodach? Jakiś "Transit Log" typu
"Odobrenje za plovidbu u obalnom moru Jugoslavije" ("Permit of navigaton in
Yugoslav coastal sea"); do jakiego byłem przyzwyczajony w Jugosławii.
- We Włoszech może tak, może jest wymagane, ale Wenecja dopiero sto lat
należy do Włoch - odparł, dyskretnie indagowany bosman-orkiestra.
Istotnie! Przecież Wenecja dopiero w 1861 roku (ostatecznie w 1866)
weszła w skład ledwo co powstającego Królestwa Włoch, którego sukcesorem
jest Republika Włoch. Wcześniej na Kongresie Wiedeńskim (1814-15):
- Włooochy! - dziwił się delegat austriackiej dyplomacji, książę von
Metternich.
- Włochy; przecież, to tylko pojęcie geograficzne!
Nieco uspokojony ruszyłem na zwiedzanie. Bajka! Miasto na wodzie!
Plac Świętego Marka ze smukłą kampanilą, Pałac Dożów, bazylika Świętego
Marka, Canale Grande, kopuły kościoła Santa Maria Della Salute, wprost na
wodzie stojące kościoły i pałace; kwartał za kwartałem, most za mostem - ten
od westchnień więźniów i ten najwspanialszy Ponte Rialto; gondole i
gondolierzy w pasiastych koszulkach, i kapeluszach z fantazyjną czerwoną
taśmą! Był czas na przeżywanie. Zapierająca dech bajka!
Bodaj trzeciego, może czwartego dnia pobytu wracając na jacht w
znajdującym się po drodze parku Giardini Pubblico (Wenecja giardini)
napotkałem trwający tu festyn.
- Una mattina mi sono svegliato,
o bella, ciao! bella ciao!
bella ciao, ciao, ciao! - już z daleka niosła się melodyjna
partyzancka pieśń.
Okazało się, że święto swoje obchodzi "L'Unita" - organ włoskiej
partii komunistycznej (P.C.I.) - ichnia "Trybuna Ludu". Atmosfera tam
panująca, dla mnie, dla przybysza zza "żelaznej kurtyny", była po prostu
zaskoczeniem! W kraju oglądałem "siłowe" wdrażanie tej idei na własne oczy,
a tu wszystko odbywało się tak spontanicznie. Tu w wolnym kraju uczestnicy,
tłumnie, bez przymusu świętowali święto komunistycznego organu! Nie
potrafiłem ich pojąć! Jakżeż to możliwe? Ogarniało mnie zdumienie!
Przeżywałem szok!
Szczytem festynu był finał, gdy przy dźwiękach hymnu włoskiej
partii komunistycznej zbierano fundusze na "czerwony sztandar"! Cały park
huczał:
- Avanti o popolo, alla riscossa,
Bandiera rossa, Bandiera rossa.
Avanti o popolo, alla riscossa,
Bandiera rossa trionfera.
Czterech mężczyzn niosło za rogi dużą czerwoną flagę na którą uczestnicy w
emfazie wrzucali banknoty! Po każdej zwrotce niósł się refren:
- Bandiera rossa la trionfera
Bandiera rossa la trionfera
Bandiera rossa la trionfera
Evviva il comunismo e la liberta.
("Czerwony sztandar będzie triumfował/ Niech żyje komunizm i wolność")
- Przecież komunizm i wolność, to sprzeczność..- rozważałem,
wspominając nasze zaraz powojenne dzieje, berlińską rewoltę, wieści
dochodzące z radzieckich gułagów, nasz październik, masakrę Budapesztu, losy
praskiej wiosny i czas gdy grudniową nocą pod lufami czołgów opuszczaliśmy
stocznię..
Było to apogeum rozkwitu we Włoszech lewackich "Czerwonych Brygad", a do
pieśni wplatano dodatkowe zwrotki. Co prawda znacznie później znalazłem
jedną taką dodatkową; w języku angielskim:
- I'm an antichrist
I'm an anarchist
I don't know what I want
But I know how to get it.
W najstraszliwszych snach nie przypuszczałem, że w kilkadziesiąt lat
później - gdy już wyszliśmy z domu niewoli - na początku dwudziestego
pierwszego wieku - te idee staną się u nas tak popularne?
Popłynęliśmy dalej, szerokim łukiem obchodząc ujście rzeki Po
(Padu), aby zajść do portu w Rawennie (90 mil). Przez ostatnie dwa tysiące
lat morze "cofnęło" się tutaj o pięć, miejscami do dwudziestu mil, dlatego
dotarcie do niego wiedzie osiem kilometrów długim Canale Baiona od
nabrzeżnego Porto Corsini (Marina di Rawenna). Obecne falochrony, przed nim,
długości dwu kilometrów - za którymi znajduje się potężna jachtowa marina -
jeszcze nie istniały.
Port handlowy w Rawennie jest całkiem spory - trzy baseny; posiada
regularny kapitanat i jest portem całą gębą, z całą regularną morską
administracją. Dopłynęliśmy, gdy tradycyjna sjesta była w pełni. Na wysokim
słupie termometr wskazywał trzydzieści sześć koma osiem stopni
. - Jak normalna temperatura u człowieka - skojarzyłem.
Żaden powiew wiatru nie łagodził upału. Tak! Tu wreszcie sformalizuję swój
pobyt we Włoszech! Załatwię pieczątki na wizie i jakieś zezwolenie na
pływanie. Bo jak to tak bez pozwolenia...No, a w kraju powołane służby będą
skrupulatnie sprawdzały gdzie byłem; a pieczątki brak! Co robiłem? Może
byłem gdzieś indziej, a paszport wykorzystałem niezgodnie z
przeznaczeniem..? Ot co! I zacznie się magiel..
Przyjął mnie dyżurny portu. Wyłuszczyłem o co chodzi. Nie czuł się
kompetentny, aby mnie załatwić, ale gdzieś zadzwonił. Po kilkunastu minutach
przyjechało duże, czarne, auto z którego wyskoczył oficer w białym
uniformie. Na czapce, na pagonach i na rękawach, aż biło od złota! Po chwili
przyjechało drugie, duże, czarne, auto z którego wyskoczył oficer w białym
uniformie.. Jeszcze chwila i przyjechało kolejne duże, czarne, auto z
którego wyskoczył....Panowie zapoznali się ze sprawą i udali się na naradę.
Po pół godzinie wyszli.
- Chcesz mieć pozwolenie, to dostaniesz - oznajmili.
Teraz dyżurny już wiedział co ma czynić. Wyciągnął gruby formularz, jak dla
dużego statku. Jedyne rubryki, które nas tyczyły to nazwa, długość,
szerokość i moc silnika oraz nazwiska załogi. Ujrzawszy przy swoim nazwisku
tytuł: "Comendante" zaniepokoiłem się nie na żarty. Czy oni tu, w tych
Włoszech, znają patenty Polskiego Związku Żeglarskiego? Czy je uznają? Więc
zapytałem; dyżurny mimo panującego upału zmusił się do myślenia:
- Przypłynąłeś do nas z Jugosławii? - zapytał.
- Tak z Jugosławii.
- O! to żeglować potrafisz - wyraźnie się ucieszył.
Tak więc sprawę certyfikatu kompetencji miałem z głowy.
- A ile wynosi opłata? - ???
- Jesteś jachtem, więc nic.
Kamień z serca. Jeszcze tylko kwestia pieczątki na wizie była
nierozstrzygnięta.
Rawenna posiada bogatą historię. Przez wieki była wiodącym
ośrodkiem administracyjnym i politycznym, równym Rzymowi. Odcisnęło to swój
wpływ i jest co tu zwiedzać, szczególnie, dla koneserów wszelakiej sztuki z
bizantyjską włącznie.
Po jej zwiedzeniu - żabi skok, ledwo trzydzieści mil i byliśmy już
w Rimini, dużym ośrodku kulturalnym i turystycznym.
W dyskotece:
- Non capisco - tłumaczyły się dziewczyny.
W delfinarium, delfiny wesoło robiły zgrabne piruety i bawiły się piłkami.
Stąd też obowiązkowa wycieczka autobusem do pobliskiego San Marino - mini
państewka na skale. Kto kiedyś zbierał znaczki pocztowe, wie jakie stamtąd
były rarytasy. Były ono wówczas bardziej cenione niż dzisiaj z Monaco.
Ostatnim portem programu była Ankona. Kolejne sześćdziesiąt mil i
wchodzimy do portu; a tu już nie ma żartów. Potężne okręty po lewej stronie
portu świadczą o bazie wojennej; tutaj wreszcie znajduję i celników, i
służby graniczne. Jest to sprawa arcyważna, gdyż mamy zamiar zostawić jacht
w tutejszym klubie i pojechać pociągiem do Rzymu z przerwą we Florencji, a
po powrocie jeszcze do Loreto; a tak "pętać się" po innym kraju bez odprawy
granicznej?? Bez śladu na wizie! Jak to tak?
Tędy, adriatyckim szlakiem, szedł od południa (wcześniej było Monte
Cassino), wyzwalając Italię - 2.Korpus Polski generała Andersa (PSZ).
Ankonę - minąwszy 04 lipca Loreto - 18 lipca 1944 roku wyzwolili żołnierze
3.Dywizji Strzelców Karpackich, którzy wraz z 5.Kresową Dywizją Piechoty,
2.Warszawską Brygadą Pancerną i Karpackim Pułkiem Ułanów przełamali
zewnętrzny pierścień niemieckiej obrony miasta.
Jeszcze świeża, niezatarta, pamięć o tym zdarzeniu jednała nam przychylność
w urzędzie, jacht klubie - gdzie się zatrzymaliśmy i wśród prostych ludzi -
było to raptem trzydzieści lat po wojnie! Dywizja stacjonowała we Włoszech
do 1947 roku, a na polskim Cmentarzu Wojennym w pobliżu sanktuarium, w
Loreto znajduje się niemal tysiąc żołnierskich grobów.
Powrót do Jugosławii (70 mil), to była już kaszka z mleczkiem. W
dalmatyńskim Mali Losinj zrobiliśmy odprawę graniczną; później jeszcze
śliczny Rab i po trzech tygodniach już byliśmy ponownie w Rijece mając na
logu w sumie 485 mil. Przetartym szlakiem, jeszcze tego lata, popłynęły
kolejno cztery załogi.
Wenecja to chyba rzeczywiście od "niedawna" należała do Włoch. Gdy po dwu
latach płynąłem via Bari i Brindisi do Grecji, to w Bari otrzymałem jako
"Comendante", już "regularny", przeznaczony dla żeglarzy, dokument
"Costituto in arrivo per il naviglio da diporto". Certyfikat kompetencji,
czyli patent, dalej nikogo nie interesował.
Marian Lenz
Komentarze
Brak komentarzy do artykułu