O ZDROWYM ROZSĄDKU
Pisze do mnie kapitan Marian "Ramzes" Lenz:
"Byłem wczoraj w Gdyni, gdzie spotkałem Franka Lewińskiego. Dopiero od niego dowiedziałem się, że wczesną wiosną tego roku odszedł kapitan jachtowy ż.w. Bogdan Kamieński, drugi z trzech mentorów na mojej drodze żeglarskiej (F. Walter, B. Kamieński, Z. Perlicki).  Pan jego pasterzem, nie brak mu niczego (…)”.
I ja o śmierci kapitana Kamieńskiego dowiedziałem się z bardzo dużym opóźnieniem. Wiadomości z Gdyni do Gdańska docierają przeważnie zupełnie przypadkowo. Wspomnienie o Bogdanie ukazało się w okienku SSI z trzymiesięcznym opóźnieniem. Zajrzyjcie pod datę 3 lipca (w tym czasie Marian odrabiał zadania domowe na zabitej dechami prowincji).
Dzisiejszy news potraktujcie jako pochwałę i szacunek dla zdrowego rozsądku w czasach, które ze zdrowym rozsądkiem nie mały nic, a nic wspolnego.
Żyjcie wiecznie!
d'Jorge
_____________________
 Motto:
"Herodot z Halikarnasu przedstawia tu wyniki swoich badań, aby dzieje ludzi nie zatarły się z czasem w pamięci i aby nie zgasła sława
wielkich i niezwykłych czynów dokonanych czy to przez Greków, czy to przez barbarzyńców." (Herodot I 1,1)

 _______________________________

                                       Jednorazowe  upoważnienie, czyli o wyższości  zdrowego  rozsądku

     Wiosna tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku rozkwitała
się bardzo wcześnie. Od kilku już lat byłem sternikiem jachtowym i oprócz
"pędzlowania" po Zatoce Gdańskiej miałem za sobą trzy dwutygodniowe rejsy na
Zalew Wiślany jachtem "Antypassat", morski rejs na "Orkanie" no i solidny,
zagraniczny, rejs "Monsunem" do Helsinek. Najważniejsze jednak - miałem
własną, składającą się z kolegów, studentów, kilkunastoosobową załogę.

Po ubiegłorocznych sztormowych przygodach "Monsuna" polubiłem jeszcze
bardziej, zostałem jego opiekunem. Ówczesne kluby w znacznej mierze opierały
się na tak zwanej pracy społecznej. System był taki, że każdy z członków
zobowiązany był do odpracowania co najmniej trzydziestu godzin na rzecz
remontów. Mianowano opiekunów i ci przy współpracy bosmana klubu prowadzili,
i koordynowali prace. Jachty były wyłącznie drewniane.

System ten dzisiaj jest powszechnie krytykowany, a nawet wyśmiewany. Nie
podzielałem i nie podzielam tego poglądu. Była to znakomita okazja do
poznania budowy jachtu i jego zakamarków, do nabycia manualnej sprawności i
zamiłowania do majsterkowania. Umiejętności te przydawały się też w czasie
sezonu podczas eksploatacji jachtu. Dzisiaj, gdy jachty są z laminatu - i
prywatne - taki system jest niewątpliwie anachroniczny. Ale wówczas....

Szybko uwinęliśmy się z remontem i w pierwszym tygodniu maja jacht stał na
wodzie basenu jachtowego gotowy do żeglugi. Miał nawet stosowne wyposażenie
i wszystkie wymagane przepisami dokumenty. Niestety nie było komu prowadzić
go po Zatoce. Jacht posiadał pięćdziesiąt metrów kwadratowych żagla i
wymagany był - dla tej wielkości i na tym akwenie - u prowadzącego patent
jachtowego sternika morskiego. Klubowi jego posiadacze, albo nie mieli
czasu, albo nie mieli ochoty "męczyć" się, czy to na "łączce" (akwen przy
gdyńskim basenie), czy to na Zatoce.

Akurat komandor klubu -  kapitan Franciszek Walter - wypłynął ze
stoczniowcami w miesięczny rejs "Zaruskim", w interesujący zagraniczny rejs.
Wielu klubowiczów - Yacht Klub "Stal" chociaż posiadał osobowość prawną był
pod egidą stoczni gdyńskiej - z nim popłynęło, i zapewne również dlatego
brakowało sterników morskich.

Zwróciłem się do wicekomandora, kapitana Bogdana Kamieńskiego.
- Jacht jest gotowy, załoga też jest, ale nie możemy pływać! Nasza ofiarna
praca okazuje się być zupełnie bez sensu.
- Jacht znam nie od dzisiaj, mam załogę więc będziemy pływać
-
zaproponowałem.

Zastanowił się chwilę i dał mi jednorazowe upoważnienie! Odtąd pływałem co
drugi dzień i w każdą niedzielę otrzymując za każdym razem "jednorazowe
upoważnienie". Nabierałem coraz większej wprawy w manewrowaniu jachtem.
Szczęśliwie i bez przygód bywaliśmy w Pucku, Jastarni, Helu i w Gdańsku.

Miesiąc szybko minął.

Właśnie wracaliśmy z Pucka. Pogoda była piękna, słoneczna, i rozkoszny
wiatr - pełna trójka. Na pełnych żaglach, pełnym wiatrem z fasonem wpłynąłem
do basenu jachtowego. Ku swemu przerażeniu już od wejścia zaoczyłem
komandora, który właśnie wrócił do swych obowiązków i teraz energicznie
maszerował po kei, co było u niego objawem najwyższego wzburzenia. Już
wiedział od sekretarki kto popłynął, i to go tak wyprowadziło z równowagi
(jakie piekło działo się w klubie dowiedziałem się później).

Basen nie był taki jak dzisiaj. Falochrony wysadzone przez uciekających
Niemców miały kilkumetrowe "szczerby", przez które fala hulała sobie dowoli.
Jachty stały zacumowane dziobami do bojek i rufami do kei. Z nielicznymi
wyjątkami nie miały silników, zaś technika "parkowania" polegała na
ustawieniu się w linii wiatru, w odpowiednim momencie zrzuceniu żagli i
podejściu na inercji dziobem do kei. Jednocześnie wzdłuż burty bosakiem
łapano ucho boi, przez które nizano cumę rufową. Gdy cuma dziobowa była na
lądzie, a rufowa na boi robiono "overholung", czyli manewr odwrócenia
jachtu, aby stanął dziobem do wyjścia, jak i do fal nadbiegających ze
"szczerb" falochronów. Obecny wygląd falochrony i nabrzeża basenu jachtowego
uzyskały dopiero w trzy lata później. Budynki i hale powstawały jeszcze
później (od 1974).

Manewr wypadł idealnie! Jak na popisie! Jak na paradzie! Zdążyłem już
ochłonąć. Wyskoczyłem na keję i podszedłem do komandora.
 - Gdzie byłeś ?
 - W Pucku.
 - Kto ci pozwolił ?
 - Nie ma sterników morskich. Jacht jest od dawna gotowy. Załoga też i
Bogdan, wicekomandor, dał mi "jednorazowe upoważnienie" - referowałem
spokojnie.

Coś chciał powiedzieć, ale co tu mówić kiedy trudny manewr cumowania został
wykonany perfekcyjnie. Wymieniliśmy jeszcze parę zdań na neutralne tematy i
wróciliśmy do sekretariatu, gdzie zdumiona sekretarka nie mogła ogarnąć, że
wielka burza, na którą się zapowiadało, rozeszła się tak spokojnie.

Odtąd co drugi dzień zwracałem się już do komandora i otrzymawszy
jednorazowe upoważnienie (sic!) i płynąłem bliżej, lub dalej.

Nasz komandor, Franciszek Walter, był prominentnym działaczem Polskiego
Związku Żeglarskiego. Bardzo zasłużonym, dla jego rozwoju w pierwszych
powojennych latach do 1948 roku, w czasie względnej swobody. Także, gdy
wprowadzono poważne ograniczenia zarówno w jego działalności jak i
możliwości wypływania na szersze wody, i aż do likwidacji w 1951 roku. Także
w latach 1951-57, gdy żeglarstwo bez osobowości prawnej stało się "sekcją" i
na wzór z Kraju Rad weszło w zarząd państwowego Głównego Komitetu Kultury
Fizycznej - walczył o jego przetrwanie. Na fali popaździernikowej odwilży w
1957 roku uczestniczył w reaktywacji PZŻ (jako federacji Okręgów) i przez
lata był członkiem jego Głównej Komisji Rewizyjnej. Od 1956 był ławnikiem
Izby Morskiej w Gdyni. Był "szarą eminencją" Klubu!

Jawił mi się jako człowiek ostrożny, przezorny, może nawet kunktator, na
miarę czasów w których przyszło mu działać. Zapewne to żeglarstwo nauczyło
go cierpliwego halsowania pod wiatr. Przy tym wszystkim był elastyczny i nie
był tak "ortodoksyjny" jak wielu działaczy warszawskiego establishmentu.
Starał się znaleźć furtkę. Kierował się zdrowym rozsądkiem, czego wynikiem
była akceptacja swoistego status quo mojego "jednorazowego upoważnienia".
Ostatecznie pływając zdałem praktyczny egzamin w tym zakresie.

Jego decyzję oceniam bardzo pozytywnie również z tego względu, że był
przecież przedstawicielem najwyższego gremium PZŻ i była ona niejako wbrew
Związkowi. Także stanowisko ławnika w Izbie Morskiej - strażniku
legitymizmu - nie ułatwiało mu podjęcie decyzji, chociaż rozsądek sugerował
zupełnie coś innego. Wyciągnąłem z tego naukę na całe życie.

W połowie czerwca miały się odbyć tradycyjne regaty wokół Zatoki Gdańskiej.
Znów nie było osoby w pełni kompetentnej - czyli z odpowiednim patentem - do
prowadzenia jachtu. Więc zgłosiłem się "jak po swoje", po jednorazowe
upoważnienie. Tym razem na regaty.

Komandor popatrzał na mnie z politowanie. Regaty to już poważna sprawa, nie
dla żółtodziobów i do tego bez odpowiedniego patentu.
- Panie Franku - zacząłem molestować.
- Przecież popłynę i tak, i tak, jak się to już ostatnio utarło. Jedynie
zamiast kręcić się bez celu będzie to w regatach. Oczywiście szanse mam
znikome, ale każde ćwiczenie, każda nauka jest dobra.

W końcu machnął ręką i otrzymałem "jednorazowe upoważnienie". Tym razem na
regaty.

W niedzielny poranek jachty zaczęły wychodzić na start, który znajdował się
na redzie basenu jachtowego. Zbliżał się moment startu. Największe tuzy
regatowe miały ambicję żeby tuż po strzale przejść linię startu i to jak
najbliżej najwyższej boi. Czując respekt wolałem nie "tłuc" się z całą
"czeredą" jachtów i ostrożnie przeszedłem linię startu, nieśpiesznie przy
dolnej boi. W efekcie trzy jachty wywiozły się na falstart i musiały wrócić
na linię startu i ponownie ją przejść.

Cała reszta skierowała się pod brzeg w okolicę Orłowa licząc na wiatr od
strony lądu. Natomiast ja - outsider - aby uniknąć "tłuszczy", skierowałem
się na lekkich podmuchach prosto na boję zwrotną, na redzie portu
gdańskiego.

Niebawem stała się rzecz niewiarygodna - u mnie wiatr tężał, natomiast cała
reszta utknęła w sztilu. "Monsun" po prostu sunął do przodu. Na wysokości
Sopotu byłem już na czele, a cała gromada regatowych speców i taktyków
regatowych została daleko z tyłu. Zanosiło się na sensację!

Jednak sytuacja zaczęła się powoli zmieniać. Wiała już dobra czwórka.
Większe jachty nabrały wiatru w żagle i zaczynały się do mnie zbliżać.
Stawka rozciągnęła się od Orłowa do Gdańska. Gdańską boję opłynąłem lewą
burtą jeszcze jako pierwszy!

Za boją na trasie do helskiej boi - ponad dziesięć mil - wyprzedzał mnie
jacht za jachtem: faworyci i starzy wyjadacze. Nie martwiłem się, bo dla
mnie, to była tylko przejażdżka. Jachty były większe, no i niektóre stawiały
spinakery; ja takiego nie miałem. Nie miałem też oczekiwań co do sukcesu.
Wiatr tężał i na boi, którą ominąłem lewą burtą, mieliśmy już, jeszcze
łagodną, piątkę.

Tuż za boją doszedł mnie "Bosman" z Jacht Klubu Marynarki Wojennej w Gdyni.
Płynął w naszym kilwaterze około sto metrów za rufą. To był jacht z mojej
grupy; po prostu rywal. Odezwała się żyłka regatowca. Trzeci bok trójkąta
prowadzący na metę też miał długość około dziesięciu mil. Płynęliśmy
baksztagiem przy wietrze pięć stopni Beauforta. Spięci pilnowaliśmy kursu,
żagli i wiatru. Przez cały dystans odległość się nie zmieniała. Jeszcze dwie
mile, jeszcze mila, wreszcie meta! Gong!

Nasz pokonany konkurent przyszedł tuż za nami; w bezwzględnym czasie byliśmy
przed nim. Okazało się, że miał też gorszy przelicznik regatowy. Byliśmy
bezapelacyjne przed nim. Później dopływały następne jachty.

Było jednak małe "ale". W owym czasie, może i dzisiaj, regatowcy
protestowali się namiętnie wytykając konkurentom przekroczenie reguł, czyli
przepisów i nieprawidłowości w pokonywaniu trasy. Wystarczał każdy pretekst.
Na marginesie, rzeczywiście bywali tacy którzy bez skrupułów omijali
przepisy, omijając boje zwrotne i skracając dystans, a "dyskretne" włączanie
silnika zdarzało się nawet na dużych międzynarodowych regatach. Jako
"bezpatentowiec", bez odpowiedniego patentu, hipotetycznie mogłem zostać
oprotestowany! Jaką w tym świetle miało wartość moje "jednorazowe
upoważnienie"? Jakie byłoby stanowisko Komisji Regatowej?

Na szczęście koledzy z Klubu Marynarki Wojennej nie złożyli protestu.

Być może nie zdawali sobie sprawy z tego faktu, być może nie byli dość
"sprytni", nie potrafili sformułować i uzasadnić protestu, a być może po
prostu wstydzili się porażki z nie do końca "kwalifikowanym" kolegą. Jakie
byłoby jednak stanowisko Komisji Regatowej, gdyby złożyli protest?

To pytanie drąży mnie do dzisiaj.
Tak, dzisiaj może się to wydawać dziwne, a nawet śmieszne, ale wówczas...

         Późnym popołudniem w świetlicy klubowej miało miejsce ogłoszenie
wyników i wręczanie nagród. Okazało się, że zająłem trzecie miejsce w
swojej, drugiej, grupie. Otrzymałem zawieszony na biało-czerwonych
tasiemkach brązowy medal! Dekoracją kapitanów, czy jak dzisiaj
powiedzielibyśmy skipperów zajmował się nasz komandor. Gdy zakładał mi na
szyję tasiemki z medalem krztusiłem się z trudem dusząc w sobie śmiech.
Franek burczał coś pod nosem.

To było lato "stulecia"! W lipcu popłynąłem jeszcze "Wygą" na dwa tygodnie,
na ulubiony Zalew zwany Wiślanym, a w końcu sierpnia na dwutygodniowy rejs,
nowym jak z igły, "Rodłem" na Bornholm (Christianso!!), do Kopenhagi,
Warnemuende, Rostoku i Strlsundu.

W grudniu, po egzaminach, otrzymałem patent jachtowego sternika morskiego.
Od nowego sezonu prowadziłem "Monsuna" po Zatoce już "na legalu".
Marian Lenz
_____________________________________________
RAMKA
"Antypassat" - bud. przed 1939 r., kilowo-mieczowy z bukszprytem, ster mieczowy na pawęży Lc=8,65m, Bc=2,45, H=1,6m, 30m2, b. silnika (jeszcze
przed przebudową)
"Bosman (I)" - 50m2, silnik, brak danych
"Monsun (I)" - bud. stocznia Abeking & Rasmussen przed 1939 r., Lc=12,35m, Bc=2,80m, T=1,90m, H=2,52m, żagle=50m2, bez silnika
"Orkan" - 1935 r. Stocznia Jachtowa w Gdyni wg Abeking & Rasmusen, Lc=11,80m, Bc=2,40m, T=1,80m, żagle=50m2, bez silnika (później "Miranda"
kpt. Z. Puchalskiego)
"Rodło" - 1963 r. w Gdańsku, Lc=13,77, Bc=3,24, H=3,13m, żagle=80m2, silnik 26KM
"Wyga" - 1937r. w Bremen, Lc=8,55m, Bc=2,00m, żagle=30m2, b. silnika
"Mariusz Zaruski", obecnie "Generał Zaruski" - 1940r. w B. Lunds Skeeps & Yachtvarv, Szwecja, kecz gaflowy, Lc=28,00m, Lk=25,34m, Bc=5,80m, H=3,80m,
T=2,58m, żagle=315m2, silniki 2x75KM (przed wymianą)























'
Komentarze
Brak komentarzy do artykułu