O BORNHOLMIE RAZ JESZCZE
z dnia: 2008-11-27


W ślad za newsem zapowiadającym drugie wydanie locyjki "BORNHOLM i CHRISTIANSO" pozwalam sobie podsunać Wam lekturę wspomnienia o pierwszym z serii trzech bornholmskich rejsów"hydrograficznych". To znaczy jak wyglądał ten skok z kontynentu na wyspę. Jest to przedruk z aktualnego, to znaczy grudniowego numeru "ŻAGLI" (12/2008, str 72-74).
Nie wiem czemu po przeczytaniu komentarzy wydało mi się, że taki "podkład historyczny" może Was zaintersować.
Przy okazji wspomnę o artykule kpt. Mariana Lenza pod przewrotnym tytułem "Czy żeglarstwo jest przyjemne ?", który został zamieszczony prawie obok (str. 78-79).
Koks zniechęcamy tu: 
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
==================================
 
 
PROGNOZA: NW 3 do 4, miejscami do 5
OPOWIADANKO O DAWNYM BAŁYCKIM REJSIE MIECZÓWKĄ
 
Ileś lat temu, kiedy żeglowanie mieczówką po Bałtyku raczej w Polsce nie było popularne postanowiłem zrobic locyjkę o mojej ulubionej wyspie Bornholm i jej uroczej satelitce - Christianso. Żeglowałem wtedy po Bałtyku na balastowo-mieczowym do it yourself  MILAGRO IV (foto). Każdy z takich rejsów przynosił niezapomniane wrażenia i nowe doświadczenia. Jako żeglarski samouk popełniałem mnóstwo błędów i o nich była później "Praktyka bałtycka na małym jachcie".
Z Górek, po nużących odprawach i wydziwianiach "opiekunów" wypłyneliśmy na krajówkę we dwóch - Józior Plenikowski (znany płetwonurek tamych lat) i ja. Pogoda była marna, zimno, chmurno, przelotne mżawki. Prognoza:  NW 3 do 4, miejscami do 5. Naprawdę wiało NW3. No to żeśmy sobie pohalsowali w kierunku Helu. Od trawersu Władysławowa  jechaliśmy powolutku, ale prawie jednym halsem. Płyneliśmy do Kołobrzegu, gdzie miał zostać zaokrętowany nasz przyjaciel, słupszczanin Mirek Włodkowski - doswiadczony "mors", wspaniały towarzysz wielu innych moich rejsików (niestety dziś już na wiecznej wachcie).
 
Pogoda była stała, czyli zimno, deszczowo i przy siadającym wietrze. Uparliśmy się na zachód. Kolejne prognozy także obstawały przy swoim: NW 3 do 4 miejscami do 5. Mijaliśmy tak po kolei trawersy Łeby, Ustki Darłowa. Za Darłowem, ciemną jak w pysk nocą wiatr zdechł zupełnie, Z mżawki zrobił się deszcz, widzialnośc spadła gwałtownie. Pozostała tylko martwa fala. Jacht zupełnie przestał reagowac na ster, wszystko na jachcie zaczęło się tłuc i przewracać. No i ta obawa, że jakis kuter nas przejedzie. Pragnąc utrzymać jakąś korzystną pozycję jachtu wobec tej fali - eksperymentowalismy z zaimprowizowaną "dryfkotwą" z pustej skrzynki na butelki od wody sodowej. Marne to były wyniki, ale bezładne tłuczenie się było nie do zniesienia. Jakoś dotrwaliśmy do rana, kiedy powrócił wiaterek NW o sile... 1B. Dobre i to.
 
Doczłapaliśmy do Kołobrzegu, odprawilismy nabożeństwa portowowe i graniczne, zaokrętowaliśmy Mirka i poszlismy spać. Po obiedzie odwiedził nas G.G. kapitan jachtu "Polski Len". Drapał się w głowę i marudził, że takim jachtem to po Bałtyku żeglować nie powinniśmy. Odpowiedziałem, że religia mi zabrania żeglować na cudzym. Przekrzywił głowę - nie mógł się zdecydowac czy powinien się obrazić. W końcu  usmiechnął się, odwlekając podjęcie decyzji na później.  Dowiedziałem się, że wychodzą do Karlskrony i to zaraz. jak najwcześniej. No to wychodzimy razem, tyle że my na Bornholm. Byliśmy zainteresowani taką porą, tak aby zapewnić sobie osiagnięcie Bornholmu napewno w porze dziennej.
 
Wysłuchaliśmy prognozy - nagranej chyba na tej samej płycie, którą słuchaliśmy nieprzerwanie od Górek: NE 3 do 4, miejscami do 5. Sytuacja baryczna bez zmian. No to jazda!
 
Znowu przedstawienia odprawowe (my oczywiscie, rutynowo do Sassnitz, bo MILAGRO IV nie ma tratwy) i wychodzimy. Zaraz za główkami "Polski Len" poszedł w prawo skos, podczas gdy my próbowaliśmy zachować kurs najbliższy kierunkowi na Dueodde. Po godzinie, kiedy Kołobrzeg jeszcze majaczył za rufą wiatr zaczął tężeć, skręcając na nord. Niebo jednolicie ołowiane. Musimy iść lewym halsem. Wrodzona bojaźliwość nakazuje mi zmiane grota na mniejszego (jak duży na dwóch refach) oraz foka marszowego na kliwerka (na stropiku). Wkrótce okazało się, że tym razem była to trafna decyzja. "Polski Len" zginął nam z oczu, gdzieś po prawej burcie z przodu.
 
Z nastawaniem nocy wiatr rozpędzał sie coraz bardziej, a fale stawały sie coraz wyższe i bardziej grzebieniaste. Powrót do Kołobrzegu wykluczony. Jacht wspinał się i jeżdżał coraz energiczniej i gwałtowniej. Pasy saekuracyjne (szelki) wszeklowane, zaczynamy sztormować na wiatr. Niestetynie nie mamy wyboru - za wszelka cenę musimy oddalić się od brzegu. Schodzę do nawigacyjnej i zaczynam przyglądać się jarzejącym w ciemności cyferkom odbiornika nawigacyjnego Decca. Interesują mnie wyłącznie minuty szerokości geograficznej. Czasami odczyt niemrawo rośnie, czasami zatrzymuje się, ale są też momenty że ... maleje.  Pocieszam się wtedy, że to tylko margines błędu namiaru, że to tylko zakres tolerancji.
 
A wieje coraz bardziej i bardziej. Nie wiem ile ale, ale w nocy wszystko staje się bardziej straszne. Józior z trudem przyrządza rosół z kostki. I wtedy słyszę radiotelefoniczne wywołanie:
- "Milagro, Milagro - prosi "Polski Len".
- "jest "Milagro"
- "kanał zero osiem"
- "OK - "zero osiem"
- "Jurek, co z wami - jestem zaniepokojony"
- "no rzeczywiscie - jest straszno, ale odchodzimy od brzegu choć bardzo powoli"
- "chwała Bogu, bo wy przecież na mieczówce - my tu mamy bardzo ciężko, każda fala wali w jacht obuchem, przewala się po pokładzie, przed chwila dobijalismy kliny opętnika masztu, urwało nam tratwę, ale udało sie nam ją przywiązać wolnymi fałami"
- "hmm - stracha to mamy, bo łódka fruwa raz na pierwsze piętro i zaraz potem do piwnicy, ale w miarę łagodnie i sucho".
- "chwała Bogu - w razie czego ...."
- "OK - w razie czego przyjdziemy wam z ... pomocą :-)
- " niedoczekanie !"
I na tym nasza radiotefoniczna łączność się skończyła. Jaki z tego, być (może pochopny) wniosek? Chyba taki, że to długośc naszej łódki - bałtyckiej fali bardziej się podobała.
 
A wiatr dalej tężał i tężał. Upewniwszy się, że od brzegu oddalilismy się już na bezpieczną odległość zacząłem rozmyslać nad ograniczeniem przechyłów, które w szkwałach stawały się coraz bardziej ... no, hmm - nieprzyjemne. Józior dostał polecenie udania się na spoczynek, ale nie na koi, tylko na... podłodze mesy. Zawsze to jakieś minimalne, bo minimalne, powiedzmy sobie - moralne  obniżenie środka ciężkości. Podniosłem nieco miecz. Dryf nie uległ znacznemu powiększeniu, ale szkwały jakby jacht przestały tak mocno obalać. Kto w takich momentach mówi, że się nie bał - łże jak pies. No i wreszcie nocna polska prognoza: NW 3 do 4, miejscami do 5.  Mirek pyta z uśmiechem - "znaczy, to jest piątka ?" 
 
Tak sobie sztormowalismy przez całą noc - odchodząc niestety na wschód od celu naszej podróży. Szary ranek i kolejne kubki gorącego rosołu poprawiają morale załogi mieczówki. Wiatr jakby zaczął odpuszczać i co ważne - skręcać w prawo. Mogliśmy zatem próbować odłożyć sie na NW.
 
Rano gdy płyniemy już prosto ku... północnemu skrajowi Bornholmu - powraca deszcz. Coraz silniejszy, coraz bardziej ograniczający widzialność. Ileś tam godzin coraz spokojniejszej żeglugi, ale w strugach wody z nieba. Nie wiem czemu, ale zanim zaczałem żeglowac wydawało mi sie, że deszcze padają tylko nad lądem.
 
Po iluś tam godzinach nieustajacego deszczu zbliżamy sie do wyspy. Wybieram Allinge, a to dlatego że znam ten port. Nie wchodzi się tam tak łatwo jak do sąsiedzkiego Tejn, ale wcześniej jeszcze w Tejn nie byłem i przy takiej widocznosci wolałem nie eksperymentowac. A z Allinge też nie było łatwo. Zblizylismy sie do brzegu i w rozsądnej od niegoodległosci rozpoczeliśmy wypatrywanie "pomarańczowej skały" przed wejściem. Brzeg tylko majaczy, trudno sie zorientować, a dla systemu Decca kabel w prawo, kabel w lewo to żadna różnica. Płyniemy wzdłuz brzegu na północ, zawracamy, płyniemy na południe, zawracamy, deszcz leje jak z cebra. Wreszcie wypatruję budynek hotelu w Sandvig. Brawo! Już wiemy gdzie szukać "czerwonej skały". Wreszcie Józior - sokole oko krzyczy zkosza dziobowego -  skała, skała - tam, tam - prawo trzydzieści !
Czujemy się jak uratowani. Silnik (Forelle w studzience) w ruch, wchodzimy spokojnie, cumujemy, klarujemy żagle. Józior i Mirek wchodza do suchego, zacisznego wnętrza i nastawiają czajnik. Ja z teczką dokumentów idę wąską uliczka w górę, w kierunku posterunku policji. Drzwi zamkniete, stukam, pukam - nikogo, żywego ducha. Klękam i wsuwam pod drzwi "Crew List" z dopiskiem godziny wejścia. Wracam na jacht - czeka mnie już kubek rosołu "Winiary". Załoga już w kojach. Zwlekam z siebie mokre ciuchy i walę się do hundekoi. Czy wiecie co to jest letarg? Tak, zapadam w letarg. I kiedy juz jestem w stanie psychicznej nieważkosci słyszę piekielny łomot. Co jest ? Co to ? Co do jasnej cholery ?
Nie, nie to nawet nie ospa, ale policjant. Szedł sobie z domku do biura i zobaczył obcy jacht. Przyznam się ze wstydem, że okazałem się niegrzeczny
- "sierżancie - nasz "Crew List" z numerami paszportów masz w swoim biurze !"
- "gdzie w biurze ?" 
- "w twoim - pod drzwiami !"
- "jeśli tak, to przepraszam, dziękuję - miłego pobytu"
 
I taki to był początek pierwszego bornholmskiego rejsu hydrograficznego.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
PS. Ciekawe czy ta łódka jeszcze żyje ? Moze ktoś zna jej losy ?
---------------------
 Fot.   MILAGRO IV na Christianso - na pokładzie Józior Plenikowski i Mirek Włodkowski.
 
Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=977