CO POZOSTAŁO Z HIPOTETYCZNYCH ZAGROŻEŃ ŻEGLOWANIA ?
z dnia: 2021-01-05


POKOLENIE MINĘŁO

Don Jorge wykopał z czeluści archiwum SSI własny tekst opublikowany w marcu 1999 roku. Ja tych czasów, w odniesieniu do SSI, nie pamiętam – zajmowałem się wtedy „rewolucją samorządową”, a nie żeglarstwem. Tym bardziej interesująca wydała mi sie propozycja, aby ten tekst skomentować dziś.

Od jego publikacji minęło pokolenie, ogromna część żeglarzy, nawet jeśli pamięta tamte czasy, to z trudnością może znać ówczesne realia. Takie atrakcje, jak obowiązkowe karty pływackie, czy badania lekarskie (jedno i drugie najczęściej „kupowane”) oraz uciążliwe procedury celne i graniczne, listy załogi i kontrole na wyjściu odeszły dawno w niepamięć.

Pozostały w bardzo ograniczonym zakresie „kreski na wodzie” (2 Mm od brzegu dla żeglarza jachtowego), zjawisko zgłaszania wejścia/wyjścia (uproszczone) i ograniczenia poruszania się po portach handlowych (bardziej zbliżone do zdrowego rozsądku). Obowiązkowe wyposażenie, w tym tratwy ratunkowe, oraz inspekcje techniczne i Karty Bezpieczeństwa ograniczono do jachtów większych, bądź komercyjnych. Uproszczono drabinkę obowiązkowych stopni i patentów, demonopolizując jednak szkolenia (już nieobowiązkowe) i przeprowadzanie egzaminów.

Statystyka nadal jest bezlitosna – procent wypadków w żeglarstwie jest mniej więcej stały i nie odbiega od tego, co obserwujemy dookoła. Pomimo to jedno okazało się niezmienne:

Wiara urzędników i wszelkich funkcjonariuszy w to, że kwit zapewnie bezpieczeństwo, i nieprzemożona chęć obrony wolnych ludzi przed nimi samymi.

Powoduje to u urzędników nieustanną chęć regulowania wszystkiego. Nikt im przynajmniej nie zarzuci, że doszło do jakiegoś wypadku „z braku właściwej regulacji prawnej”. Powoduje to inflację coraz to nowych przepisów, nieustanne w nich zmiany, a przy niechlujstwie legislatorów i nieustannej grze lobbystów, jakość tego prawa jest zła, a ostatnio coraz gorsza.

To są zjawiska niezależne od epoki, aktualnie rządzących, na: nawet ustroju. Sposobem, gdyby świat był idealny, byliby politycy hamujący swoich pracowników w szkodliwej nadgorliwości. Były takie próby za rządu Buzka i za pierwszego rządu Tuska, obie przyniosły niewiele. Inne rządy nawet nie usiłowały udawać, że chcą odbiurokratyzować życie.

Ostatnio obserwujemy tendencje odwrotne. Przykładem może być sprawa rejestracji jachtów – kiedy „porządkując” zasady wydano nową ustawę, wraz z rozporządzeniami niewiele porządkującą, za to niejako przy okazji rozszerzając obowiązek rejestracji o kilkaset tysięcy małych jachtów śródlądowych. A wszystko to po kilkunastoletnim doświadczeniu, ze brak ich rejestracji nie spowodował żadnych skutków negatywnych.

Stało się to zresztą przy czynnym udziale niektórych żeglarzy oraz związku motorowodnego. Jeżeli politycy nie ograniczają sami siebie i nie chcą temperować urzędników, to pozostaje tylko presja oddolna. To rola SAJ, Samosteru ale tu potrzebne jest czynne wsparcie wielu, bardzo wielu żeglarzy. No i czujność!

Niestety, bywa tak, że sami żeglarze usiłują wywierać negatywnych wpływ na prawodawców. Ostatnio ukazały się publicznie dokumenty, wytworzone przez garstkę działaczy PZŻ wraz ze skutkiem: wystąpieniem Związku zawracającym kijem Wisłę. Znów ta sama zasada: pod pretekstem drobnego porządkowania (częściowo likwidującego skutki własnej nieudolności, by nie powiedzieć więcej) pojawiło sie dążenie do rozbudowy drabinki stopni obowiązkowych, utrudnienia ich zdobywania i biurokratyzacji postępowania. Czy znów „jak nie wiadomo o co chodzi, to...?

A już na koniec taka refleksja: Jak ciężko idą wszystkie zmiany, jak powoli odzyskuje się utraconą wolność, jak wielu dziś, i jak wiele, zawdzięcza tym niewielu, co wtedy walczyli.

Dziękuję Don Jorge, a na Twoje ręce liberalizatorom i internetowym oszołomom z tamtych pionierskich lat.

Andrzej Colonel Remiszewski

--------------------------------------------


Motto:
"Nie ma nic ważniejszego niż prawo jednostki do wolności osobistej. Najwyższym dobrem, jakie państwo może przekazać swym obywatelom, jest danie im świętego spokoju"
Larry Flynt

O hipotetycznych zagrożeniach w żeglarstwie morskim


02.03.99
Hipotetyczne (gr. hypotheticos) czyli domniemane a więc teoretycznie możliwe, ale praktycznie nie udowodnionej słuszności opowieści o zagrożeniach, nieodłącznie towarzyszące jachtingowi morskiemu - są naszym przekleństwem. Przekleństwem, pozostałym w spadku po systemie, który tak się o obywateli troszczył, że nawet plaże sopockie na noc kazał bronować. Doskonale to pamiętam, zwłaszcza że cudem uniknąłem pudła. Niesłychane bogactwo przepisów, norm, procedur i innych dręczących nas dotąd bałwaństw to skutek dogłębnego zniszczenia gradacji wartości, w tym nadrzędności wolności osobistej nad doktrynami czy ideologiami. Bywając w wielu urzędach czy siedzibach stowarzyszeń utwierdziłem się w przekonaniu, że powszechnie dziś używany skrót myślowy "podmiotowość obywatela" albo nie jest rozumiany albo cynicznie "olewany". A może jedno i drugie po trochu. Bałwaństwa hipotetycznych zagrożeń to także parawan dla zwykłej zawiści, asekuracji i niekompetencji.

STATYSTYKA – ORĘŻEM

Do obrony przed ową ideologiczną troską o nasze bezpieczeństwo musimy sięgnąć po broń skuteczną a więc naukową. Jest nią statystyka - narzędzie stosowane powszechnie od ekonomiki, przez astronomię, socjologię, techniki wojenne i wiele innych dziedzin aż po medycynę. Zagrożeń wymyślać można mnóstwo a i tak liczba zdarzeń nie przewidzianych ludzka wyobraźnią zawsze je przewyższa. Potwierdzają to niemal codziennie doniesienia prasy, radia, telewizji oraz damskie opowieści. A więc spróbujmy zacząć zestawiać te najczęściej wymieniane zagrożenia z tym co wykazują statystyki. Większość żeglarskich kłopotów biurokracja uzasadniania troską (udawaną) o nasze bezpieczeństwo na morzu. Błyskotliwy prześmiewca naszych czasów - Janusz Korwin-Mikke tak definiuje istotę tego zjawiska: "bezpieczeństwo" to po prostu bożek społeczeństwa, które przestało wierzyć w życie pozagrobowe, więc rozpaczliwie myśli tylko o przedłużenia życia doczesnego". Janusz Korwin-Mikke to pragmatyczny idealista. Rzeczywistość zaś jest banalnie prosta. To tylko zawiść, pazerność i asekuranctwo. Nic więcej. Wspominam lata pięćdziesiąte. W miarę przybywania na podwórku samochodów malała ilość protestów przeciwko spalinom, hałasom, zasłanianiu zieleni, zagrożeń dla dzieci. Samochody drażniły tych, którzy ich nie mieli. Po prostu. Zanim przejdziemy do rzeczy powinienem wyjawić pewien osobliwy aspekt sprawy będącej przedmiotem niniejszej rozprawy. Aspekt na tyle istotny, że entuzjaści statystyk mogą już z końcem tego akapitu zakończyć lekturę. Rozważamy konfrontację niemal metafizycznych zagrożeń hipotetycznych z nagą prawdą zarejestrowanych faktów w sferze jachtingu morskiego. Tymczasem artykuł "O skromności i pokorze" zamieszczony w październikowym (1998) numerze "ŻAGLI" przytacza tabele (zaczerpnięte z International Boat Industry) z których wynika, że liczebność polskich jachtów morskich nie przekracza 1 o/oo (tak, tak - jednego promila!) jachtowej floty Bałtyku. Powiedzmy wiec sobie otwarcie - dyskutujemy o zagrożeniach hipotetycznych jachtingu, który praktycznie nie istnieje !
http://www.kulinski.zagle.pl/1999/pix.gif
O KARTACH PŁYWACKICH

Zacznijmy od przysłowiowej teściowej - bohaterki niezliczonych kawałów. Kiedyś, kiedyś czyli około 10 lat temu rozpoczynając walkę z papierzyskami zajęliśmy się osławioną Kartą Pływacką - curiozalnym dokumentem, nie znanym pod innymi długościami i szerokościami geograficznymi. Bo jeśli gdzieś to chyba tylko w ojczyźnie odznaki GTO ("gotów do pracy i obrony"). Otóż pewien obrońca tego dobrze sprzedającego się kartonika, ostro protestujący przeciwko likwidacji wymogu posiadania Karty Pływackiej przez osobę zaproszoną na rejsik do Jastarni zadał zasadnicze pytanie: a kto będzie odpowiadał jak utonie zabrana na pokład nie posiadająca Karty Pływackiej teściowa ? Proszę abyście zwrócili uwagę na retorykę pytania: kto będzie odpowiadał ? A więc nie tyle chodzi o to, że istnieje możliwość zejścia teściowej ale kto i jak będzie się z tego smutnego faktu tłumaczył. Bo jeśli miała by Kartę to prawie wszystko w porządku. Fatalny zbieg okoliczności - po prostu siła wyższa. Miała Kartę a utonęła. Legalnie, nie naruszając wymogu. Jeśli utonęła by bez Karty to sprawa prokuratorska i na nic dowody o braku jakiejkolwiek związku pomiędzy rzeczywistą umiejętnością pływania a posiadaniem Karty. Przecież każde dziecko wiedziało wówczas, ze Kartę się po prostu k u p u j e bo inaczej nawet głupiego kajaka na jeziorze Raduńskim nie chcą wypożyczyć. Wracając do owego oponenta o bardzo wysokim stopniu żeglarskim otrzymał mniej więcej taką odpowiedź: no dobrze, a ile teściowych wypadło z jachtów i utonęło w okresie powojennym ? Gdy rozmówca nie potrafił wymienić ani jednej takiej tragedii - złożyłem taką oto deklarację: przyrzekam prowadzić statystykę, przyrzekam także już po trzecim takim wypadku przedłożyć Głównej Komisji Morskiej PZŻ (tak się wówczas to szacowne gremium nazywało) projekt działań zapobiegających topieniu tych sympatycznych kobiet. Ale jak na dziś, kiedy nie utonęła żadna teściowa - jest to tylko zagrożenie hipotetyczne. I jeśli czytelnicy nie mają nic przeciwko temu - potraktujmy ten hipotetyczny casus jako ogólną definicję tych bajek. To, że w "Praktyce bałtyckiej" przytoczyłem osobistą opinię starego żeglarza morskiego Zygmunta Bielawskiego, uważającego umiejętność pływania jako przeciwwskazaną (..."bo w razie czego tylko mękę przedłuża") - nie ma nic do rzeczy

http://www.kulinski.zagle.pl/1999/pix.gif
O BADANIACH LEKARSKICH

Innym osławionym zagrożeniem hipotetycznym było turystyczne żeglowanie bez ważnego wpisu medycznego "zdolny" w Książeczce Żeglarskiej. Sprawa idiotycznie podobna do tej z Kartą Pływacką. Niemal wszyscy żeglarze morscy (naprawdę - niemal wszyscy !) corocznie uganiali się za podpisem i pieczątką. Nie ważne jakiej specjalności był upolowany przez nasz medyk. Mógł to być ginekolog, laryngolog, psychiatra, chirurg czy urolog. Byle nie stomatolog. Jeśli członkiem klubu był lekarz - stosy książeczek piętrzyły się na biurku w sekretariacie. Jeśli nawet studia wyższe mogą być zaoczne to medyczne badania dokonywane w tym trybie wydają się ich prostą konsekwencją. Proceder ten o dziwo ciągnący się latami napędzała wyłącznie siła ludzkiej asekuracji. Proceder tym bardziej demoralizujący, że dotyczył także żeglarzy bardzo młodych, kiedy to już harcerzy wprowadzał w życie pozorów lub wręcz oszustwa. Latami nieskutecznymi okazywały się argumenty, że posiadaczom samochodowych praw jazdy nikt tak życia nie utrudnia, że jak boli brzuch to delikwent idzie do internisty a jak boli gardło to ustawia się w kolejce do laryngologa. Coroczne udręki "badań lekarskich" tym jednak różniły się od Kart Pływackich, że lekarze absolutnie nic na tych wpisach nie zarabiali. Dopiero lata demokracji umożliwiły zastosowanie narzędzi statystycznych aby wykazać, że zagrożenie zdrowia i życia załóg jachtów nie ma żadnego związku z posiadaniem lub brakiem owego wpisu. Dziś po prostu jak żeglarz czuje się chory to idzie do lekarza a nie wybiera w rejs do Karlskrony.

O WYZWOLENIU STERNIKÓW

Zagrożenia hipotetyczne latami podtrzymywały przy życiu siedmiostopniową drabinę patentów żeglarskich. Dziś już mało kto pamięta, że do czasu "Notatki Słupskiej" (sygnatariusze: Bogdan Matowski - administracja morska i Jerzy Maćkowiak*) - żeglarze) egzaminowanym z pływów jachtowym sternikom morskim nie wolno było prowadzić jachtu nawet z Władysławowa do Łeby. W tamtych latach sternik morski mógł być tylko "I Oficerem". Tu argument występowania zagrożenie bezpieczeństwa żeglugi przez nie zadawalający poziom wiedzy sterników morskich był najwątlejszy bo przecież chodziło tylko o to aby jachtem dowodził osobnik z "Listy zatwierdzonych przez WOP kapitanów". Wszelkie logicznie uzasadniane apelacje okazywały się nieskuteczne. Nawet wyciąg z wymogów egzaminacyjnych z wiedzy nautycznej wymaganej od szyprów 25-metrowych trawlerów rybackich wykazał, że od kandydatów na jachtowych steników morskich wymaga się więcej. Właściwym zagrożeniem było zwiększenie liczebności potencjalnych "uciekinierów". Zagrożenie hipotetyczne "robiło za parawan". Beneficjentem rygorów była kasta kapitańska

O PŁYWACH

Żegluga po wodach pływowych to żelazny straszak bogaty w liczne zagrożenia hipotetyczne. Większość materiału egzaminacyjnego z przedmiotu "nawigacja" wymaganego latami od kandydatów na stopień jachtowego morskiego traktowało o tajnikach żeglugi po Morzu Północnym. Całość materiału wymagane z tegoż przedmiotu na stopień jachtowego kapitana bałtyckiego to były pływy. Śmieszność a właściwie żałosność sytuacji tych kapitanów polegała na tym, ze wolno im było żeglować tylko do progu tych wód (Brunsbüttel). Przeglądając programy edukacyjne kilku europejskich krajów o ogromnych tradycjach żeglarskich nie natrafiłem na zależności pomiędzy patentami a pływami. Pływy traktowane są tam jak wiatr, deszcz, noc, mgła czyli bez demonizowania problemu. Po prostu, uczą że nie warto pod prąd i tyle. A co na to statystyki? Ilość wypadków jachtów na wodach pływowych wcale nie jest wyższa niż na innych akwenach. Te zaś, które przydarzyły się w obrębie wód pływowych nastąpiły z zupełnie innych powodów. Jeśli już o zagrożeniach - to wcale nie tak hipotetycznym wydaje mi się ślepe zaufanie do wykalkulowanej z tablic "stopy wody pod kilem" - podczas gdy spiętrzenia wiatrowe potrafią z wysokością lustra wody wyczyniać niewyobrażalne brewerie

O KRESKACH NA WODZIE

Najbardziej znane zagrożenie hipotetyczne bezpieczeństwa żeglugi morskiej to "kreski na wodzie" czyli to co urzędnicy nazywają "rejonami żeglugi". Filozofią rysowania tych abstrakcyjnych łuków, lini prostych , łamanych czy krzywych jest przekonanie, że im bliżej tym bezpieczniej. Zupełnie jak ta babcia, która ukochanego wnuka-pilota przestrzegała: bądź ostrożny, lataj powoli i nisko. Znowu cofnę się kilkanaście lat wstecz, kiedy to na Zatoce Gdańskiej istniał rejon PW5 czyli odległość 5 mil od miejsca schronienia czyli portu. Jakże piękny, abstrakcyjny i bezsensowny był to obrazek. A jak te "wysepki" niedostępnych (zagrożonych) wód nas śmieszyły. Są wśród nas jeszcze ci którzy te kreski malowali. Rysowanie kreski równoległej do polskiego wybrzeża w odległości 20 Mm ("przybrzeżna") to klasyczny przykład urzędniczego rozumienia bezpieczeństwa żeglugi. Przeciętne odległości między portami od Helu do Świnoujścia to 30 Mm. Bałtycką specjalnością są szybko następujące zmiany pogody. Jacht znajdujący się w połowie takiego odcinka potrzebuje około 5 godzin żeglugi na wiatr lub mniej więcej 3 godzin żeglugi z wiatrem aby dotrzeć do najbliższego portu. Przez ten czas wiatr podnosi fale do takiej wysokości, że wejście do większości polskich portów otwartego morza staje się ryzykowne. Bo trzeba sobie powiedzieć otwarcie: w portach tych można szukać schronienia tylko p r z e d silnym wiatrem a nie gdy taki już wieje. Na wspomnianym odcinku 182 Mm nie ma portu, do którego można wejść bez ryzyka podczas silnego wiatru i fali. Nie mówiąc o sztormie. Każdy doświadczony żeglarz wie, że na tym odcinku jedynym pewnym miejscem schronienia jest wyspa Bornholm z 10-cioma portami z których zawsze 3 leżą na z a w i e t r z n y m brzegu. Szkopuł jest tylko jeden - leżą około 50 mil za tą bezsensowną kreską. Jeśli władza mówi o odległości od miejsca schronienia to przeważnie ma port na myśli. Powyżej rozważaliśmy nonsens takiej definicji. Nonsensem też jest interpretowanie miejsca schronienia jako półwyspu czy zatoki. Te same miejsca w różnych warunkach pogodowych mogą być zacisznym zakątkiem lub piekielną kipielą. Nawet głębokie fiordy mogą okazać się niewystarczającym schowkiem. Zmierzam do tego, że bezpieczeństwa żeglugi nie gwarantują żadne papiery, kreski ani przepisy. Czym jest zbyt przybrzeżna żegluga bałtycka doświadczyły między innymi załogi jachtów "Centaur" (Władysławo), "Barbórki" (Mierzeja Helska), "Komar" (Darłowo), "Stomil"(Świnoujście), "Bolko" (Władysławowo), "Czartoryski" (między Darłowem i Mielnem) i nade wszystko dzielny 3/4 - tonnik "Polaris" (na wysokosci ujścia Piaśnicy) z regatowo sprawną załogą, który przewrócił się do góry balastem i zatonął. A więc i tu statystyka udawadnia że najniebezpieczniej jest właśnie p r z e d kreską. Gdy patrzymy też na kreski malowane na Morzu Północnym to zaraz przychodzi nam na myśl przewrotka i zatonięcie "Spaniela" na ujściu Wezery, zatonięcie jachtu "Dal II" na wejściu na Tamizę czy perypetie "Zyndrama" na ujściu Łaby. Wbrew teorii o hipotetycznych zagrożeniach żeglugi morskiej jachty na pełnym morzu toną bardzo rzadko proszę panów.

O TROSCE BOSMANÓW

Aby zapobiegać podejmowania przez nierozsądnych żeglarzy nadmiernego ryzyka administracja morska obsadza na etatach bosmanów ludzi, którzy o żegludze jachtowej przeważnie nie mają pojęcia. Aby wiedzieli jak dokuczać - niektórzy kapitanowie portów wyposażają ich w wielostronnicowe instrukcje. Bosmani prowadzą ewidencję jachtów wpływających i opuszczających port, interesują się dokąd płyną, o której przybędą do zadeklarowanego portu, przeglądają papiery jachtu, załogi, porównują ograniczenia pogodowe z prognozami, doczytują się dat ważności bateryjek, rakiet itd. itd. Statystyka natomiast wykazuje, że działalność ta nie ma żadnego, absolutnego związku z bezpieczeństwem żeglugi. Gdybyśmy pieniądze ustawicznie wydawane na owe papiery przeznaczali na zakup tratw, odbiorników nawigacyjnych, radarów, navtexów, radioplaw, pneumatycznych pasów ratunkowych itd to byłby to rzeczywisty przyczynek poprawy bezpieczeństwa żeglugi. A tak mamy tylko dwujęzyczną płachtę papieru z aktualną pieczątką. Mamy Kartę Bezpieczeństwa a więc jesteśmy zabezpieczeni. Kto zabezpieczony i przed czym to retoryczne pytanie. Bosmani bywa że nie wiedzą czy światło pławy podejściowej trzyma charakterystykę, czy wystawiane są jakieś światła jednostek taboru technicznego pracujące na wejściu, gdzie są spłycenia, gdzie kamień wysypał się zza palisady a już aby uzyskać radiotelefoniczną informację o sytuacji na wejściu trzeba trafić na emerytowanego rybaka na tym etacie. Rasowy bosman, nawet jak wie to nie bardzo się kwapi do udzielania wskazówek. Nie daj Boże coś się przytrafi i ze świadka może stać się "zainteresowanym". Po co mu takie kłopoty. Za to żądania stawania przy kei bosmanatu gdzie fala rzuca jachtem o nabrzeże, wpycha kadłub pod oczep lub belkę odbojową to w kilku polskich portach praktyka stosowana powszechnie. Początkujący załoganci zawsze na ......ciąg dalszy wysyłam na zamówienie: kulinski@rsi.pl

Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3728