TEST MADERY
z dnia: 2020-02-15


Urok okienka?  To oczywiście osobowości Klanu SSI. Zauroczenia Autorów. Przedwczoraj o Wdzydzach, wczoraj o Stepnicy,

dziś o Maderze. „Dzisiaj nikomu się nie zabrania. Nie chcesz ?  Nie jedziesz” – pół wieku temu ironizował Marian Załucki.

A że wino Madera jest słodkie to radość dla kobiet, zwłaszcza feministek. Praktyczny wstępny sprawdzian męskości swych dobiegaczy.

Jak ponoć mówi znany psychiatra (seksuolog) prof. Lew  Starowicz – z mężczyzny nie lubiącego słodyczy raczej pożytek erotyczny jest wątpliwy.

Marek Biały Wieloryb Popiel wybrał się na Maderę.

Na testy :-)

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

------------------------------------------

Don Jorge,

Kiedyś podśmiewałeś się ze mnie, że odwiedzam tylko te porty, które już znam. Zatem nie mogę się powstrzymać od pochwalenia swoim odkryciem. Moja Ameryką  (przecież Indianie zyli tam od zawsze i nikt nie potrzebował ich odkrywać ) jest kwitnąca na Atlantyku wyspa Madera. Wprawdzie wino o tej nazwie okazało się nieprzyzwoicie słodkie, ale inne uroki wyspy okazały się powalające.  Jeśli masz czas i ochotę to załączam bardziej szczegółowy opis.

Stopy wody!

Marek Whitewhale Popiel

----------------------------

Na Maderę 2020

Tej zimy znikły bezpośrednie połączenia z Polski na Gran Canarię więc trzeba było  szukać jakichś kombinowanych połączeń. My z Mirkiem wybraliśmy lot z Modlina  przez Stansted  na Gran Canarę, niestety, z długim, nocnym oczekiwaniem na podlondyńskim lotnisku. Okazało się, że skoro w nocy samoloty na Stansted nie latają większa część dworca jest zamknięta i oczekujący pasażerowie  koczują na podłodze tej nie zamkniętej części portu. Wypatrzyliśmy z Mirkiem  taką enklawę gdzie były wolne siedzenia.  Było to miejsce dla osób potrzebujących opieki  z którego obsługa zdecydowanie wypraszała  pretendentów. Widać jednak nasze siwe głowy robiły wrażenie więc przyjęli za dobrą monetę wyjaśnienie, że czekamy na naszych opiekunów. Opiekunowie zjawiają się po północy wraz z samolotem z Wrocławia i zostają przez czujną obsługę zaakceptowani. 

Rankiem odlatujemy do Las Palmas na Gran Canarii,  stopniowo kożuch chmur znika a na horyzoncie pojawiają się zarysy Lanzarotte i Fuertawentury. Widać wiatry nam sprzyjały, bo lądujemy pół godziny przed czasem. Zapobiegliwi „opiekunowie” szybko znajdują busik, który zawozi nas do mariny Pasito Blanko. Jacek, który przyleciał poprzedniego dnia, wprowadza nas do oczekującej nas Very. Taki sam Dufor 460 jak w poprzednim roku tylko chyba o rok starszy. Krótka procedura przejęcia jachtu wraz z dodatkowymi opłatami za pościel i sprzątanie oraz kaucji.  Dodatkowe zakupy w lokalnym sklepiku, krewetki z czosnkiem i winko w portowej knajpce i można wreszcie odespać przygody z Stansted. W międzyczasie docierają  Lidia i Olek, każde inna droga.

Odsypianie trochę trwało więc z portu udaje się nam wyjść dopiero o 1125. Prognozy są umiarkowanie przyjazne. Tu na dole wieje ca 12 kn  z NE, dalej stopniowo się wypełniający by bliżej Madery zaniknąć w centrum wyżu. Po wschodniej stronie wyspy przyjdzie nam pracowicie halsować, po zachodniej wejdziemy w cień i trzeba będzie wiele godzin piłować na motorku. Wybieramy wariant zachodni.  Półgodzinne halsy weryfikują mój pogląd na przydatność samohalsującego foka na Atlantyku. Postępy są, niestety niezadowalające. Ostatecznie Mateusz, pełniący rolę mojego co-skipera, decyduje się podciągnąć się na motorku tak daleko na NE by kolejny prawy hals pozwolił bezpiecznie ominąć północny przylądek. Dalej już bułka z masłem. Wiatr rzeczywiście odchodzi ku wschodowi słabnąc jednocześnie ale lekka łódka właśnie do takiej pogody jest stworzona. Ostatecznie po trzech dniach żeglugi,  w środę 29 stycznia  o 0940 cumujemy w Funchal na Maderze.

.

.


.


.

W czwartek wynajmujemy samochody i ruszamy na eksplorację wyspy.  Szczyty sięgają tu 1600 m n.p.m. ale robi to wrażenie, bo przecież z takiego poziomu je widzimy. Wulkaniczne skały są miękkie więc przecinają je głębokie i strome wąwozy a wilgotny, choć raczej bezdeszczowy klimat powoduje, że zbocza porośnięte są gęstą, wiecznie zielona roślinnością. Głównym źródłem wody na wyspie jest rosa. Rano nasze bimini  jest obciążone kilkulitrową ilością wody.

O 1500 w piątek opuszczamy Funchal i ominąwszy  jęzor południowo-wschodniego przylądka ruszamy w stronę Porto Santo.  Pomysł przenocowania na kotwicy w cieniu tego przylądka ostatecznie odrzucamy. Bliskość  skał wydaje się przerażająca a wiatr za tą skalną ścianą wyczynia nieprzewidywalne fikołki. Bez pośpiechu, na samym foku posuwamy się całą noc by rankiem 1 lutego zacumować w Porto Santo. Jedyną osobą, która się nami interesuje jest lokalny policjant u którego musimy się zameldować z paszportami i dokumentami jachtu.  Obsługa mariny jest w weekend nieobecna i nie ma komu uiścić opłaty portowej.  Na szczęście spotykamy tu polski jacht, którego załoga szczodrze dzieli się z nami kartą do toalet.

W przeciwieństwie do Madery wyspa jest sucharem a pobliskie miasteczko o tej porze roku świeci pustkami. Obiad w jedynej czynnej restauracji w której jesteśmy serdecznie witanymi gośćmi. W centrum mieści się muzeum  Krzysztofa Kolumba w skromnym domku, w którym umarł w biedzie. Wzdłuż brzegu ciągnie się niekończąca się plaża.

W niedzielę o 1240 zegnamy gościnna marinę i przy lekkim południowo wschodnim wietrze kierujemy się w drogę powrotną. Nie udaje się nam jednym halsem ominąć długiej kosy wysp z Ilha Deserta Grande ale zamiast przy słabym wietrze halsować, zwijamy fok i na „dizelgrocie” suniemy prosto na południe aż do minięcia  Ponta de Agulhia na którym jednak oznaczona na mojej mapie latarnia nie świeci. Wracamy do żeglarstwa. Wiatr słabnie i o 0150 w poniedziałek trzeba się przeprosić z motorkiem. Rano wraca wiatr z SSE. Zgodnie z prognozą, powyżej kanarów czeka nas żwawy przeciąg. Pod wieczór rolujemy grot do połowy. Rano we wtorek wiatr rośnie do 20 – 27 kn. Fala rośnie a lekka łódka zachowuje się zupełnie niepoważnie. Skacze z hukiem po falach i wydaje dźwięki sugerujące jej bliskie zniszczenie. Nie daję się na to nabrać ale koło 1300 sprzątamy ostatecznie grota a i fok conieco rolujemy by jej ulżyć. Wiatromierz pokazuje chwilami 35 kn. Nad morzem mgiełka która nie pozwala zobaczyć świateł Teneryfy. To znaczy, wszyscy, zachęceni obiecana nagrodą widza w oczekiwanym kierunku mnóstwo przeróżnych świateł tylko ja mam widocznie już słaby wzrok. Wiatr powoli słabnie a my wchodzimy w cień Teneryfy gdzie fala się uspokaja a i wiatru nie wystarcza do żeglugi. Znowu motorek. Wreszcie w środę o 0930 cumujemy w Marina del Sur w Las Galletas na pd krańcu Teneryfy.

Las Galletas jest miłym urlopowym miastem pełnym sklepów, kafejek i restauracji.  Moim trofeum jet zakupiona w sklepie z zabawkami „kapitańska” czapka zastępująca moją mocno już wystrzępioną. O 1750 w czwartek opuszczamy Marina del Sur i ruszamy w stronę Pasito Blanco. W piątek, o 0130 wchodzimy w cień Gran Canarii zatem znów trzeba przeprosić się z motorkiem. Ostatecznie o 0530 cumujemy przy stacji paliwowej w Pasito Blanco.

W piątek żegnamy Jacka, który ma na ten dzień zabukowany samolot.  Rozliczamy się z jachtem. Na 0750 w sobotę mamy zamówiony bus na lotnisko.  Samoloty o różnej porze. Ja, niestety, dopiero o 2000 zatem wkrótce zostaję sam na lotnisku.  Dopiero po 1700 mogę nadać bagaż i przenieść się do tej „bezpiecznej” strefy w której jest gdzie usiąść.  Przesiadkę mam w Madrycie. Tu warunki podobne  do Stansted.  Do rana pozostaje wyciągnąć się na posadzce. Co bardziej doświadczeni stosują tu karimaty. Rano skromne śniadanie i samolot do Modlina. Na szczęście te nowsze737-800 zostawiają więcej miejsca na nogi dla pasażerów. Dalej już lajcik. Trzeba się tylko przestawić z kanaryjskiej na ojczysta pogodę.

Marek

 

           

 

 

Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3594