BURZA NA WDZYDZACH
z dnia: 2020-02-11



Dostałem kiedyś mail od Czytelnika SSI z pytaniem jakimi metodami zwabiłeś do SSI tylu ciekawych ludzi –

przecież honorariów nie płacisz.

No fakt – honorariów nie płacę i może właśnie to jest klucz. Ja Autorów specjalnie nie wabię, oni sami do Klanu SSI lgną.

Po prostu szukają dobrego towarzystwa. Bo właśnie Klan SSI to elita, a przynależność do elity imponuje, nobilituje

zawsze i wszędzie. Swój szuka swego. Wskazania licznika to miernik satysfakcji Autora.

I właśnie dlatego „poczytność” (licznik)  kręci się żwawo już 22 lata.

Przyznam się też do porażek. Dotąd nie potrafiłem namówić do współpracy kilku zacznych żeglarzy, którzy mają o

czym pisać i potrafią. Tak, tak – Januszu, Jaromirze, Joanno, Olu, Malinko,  Wojtku, Piotrusiu … Ale nie tracę nadziei.

Dziś korbą licznika zaczyna kręcić 32 opowiadanko z serii „Psia wachta” niezawodnego Gienka Ziółkowskiego.

Na Wdzydzach to kiedyś i ja z synkiem Marco kilka razy w sempiternę dostaliśmy

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

-----------------------------------

 

 

Burza – kontemplacja żywiołu

 

Burza to zjawisko atmosferyczne często występujące w naszej strefie klimatycznej, szczególnie w gorące letnie miesiące. Na Jeziorze Wdzydzkim przeżyłem wiele burz. Po paru dniach upału zazwyczaj następowało gwałtowne zachmurzenie biało-czarnymi wysoko wypiętrzonymi chmurami, rodzącymi burzę.

Burza na lądzie, pod dachem własnego domu lub innego schronienia robi wrażenie. Na jachcie emocje są o wiele większe.

Pamiętam instrukcje z dzieciństwa propagowane na zbiórkach zuchów. Podczas burzy nie należy: być najwyższym punktem w okolicy, stawać pod drzewem, na zaoranym polu należy położyć się w bruździe i wiele innych pożytecznych rad. Tych wszystkich dobrych rad nie możemy zastosować, będąc na jachcie. Płynąc po wodach jeziora, maszt naszego jachtu jest najwyższym punktem, stając przy brzegu, zazwyczaj chronimy się pod drzewem, no i nie ma bruzdy, w której powinniśmy zalec.

Z wielu burz, które dopadły mnie na jachcie, na szczególne wyróżnienie zasługuje burza, a raczej huragan, który nawiedził Pomorze sierpniu 2017 roku.

Piątek 11 sierpnia 2017 roku nie wyróżniał się spośród innych letnich dni. Lekkie zachmurzenie, przyjemna temperatura, ciepła woda w jeziorze.

Późnym popołudniem przy brzegu Polanki cumowały cztery jachty. „Agadan”, „Piotrula”, „Kristo” i „Bazyli”. Załogi rozsiadły się wygodnie w fotelikach wokół centralnego stolika i gawędziły o wszystkim i o niczym, pełen luz.

Włodek rutynowo przeglądał prognozę pogody na norweskiej stronie internetowej o dziwnej krótkiej nazwie www.yr.no . Prognoza lokowana precyzyjnie na Wdzydzach Kiszewskich, opracowana w dalekiej Norwegii, sprawdzała się tego lata w stu procentach. Zauważyłem zdziwienie na twarzy Włodka, który z niedowierzaniem patrzył na ekran komórki. Coś tam wystukał ponownie i zakomunikował, że na dzisiejszy wieczór zapowiadają burze i bardzo silny wiatr. Nikt nie panikował, wszyscy, na wszelki wypadek, sprawdziliśmy, czy nasze jachty zacumowane są, jak należy.

W wiadomościach telewizyjnych o 19 ogłoszono ostrzeżenie przed silnym i porywistym wiatrem w pasie województw: Dolnośląskie, Wielkopolskie, Kujawsko-Pomorskie i Pomorskie. Tuż przed zmrokiem niebo zaciągnęło się ciężkimi chmurami, a wiatr przybierał na sile.

Nie działo się nic niezwykłego. Oczekiwaliśmy kolejnej burzy tego lata. Ułożyliśmy się z Tosią w koi dziobowej do snu, jak zwykle czytaliśmy książki. Po kilkunastu minutach zaczął morzyć mnie sen. Słyszałem odległe grzmoty, ale odłożyłem książkę i zgasiłem swoją lampkę kojową. Tosia jeszcze czytała, wiedziałem, że nie zaśnie podczas burzy. Mnie w takich sytuacjach nawiedza filozoficzna myśl niskich lotów „co ma być, to będzie” i zasypiam. Udało się również tym razem, ale nie na długo. Obudziła mnie Tosia, wyrywając brutalnie z rozkosznych objęć Morfeusza.

Wokół zrobiło się głośno. Gwałtownie szarpane przez wiatr czupryny drzew walczyły o przetrwanie, wykonując szalony taniec. Taniec pozbawiony regularnych skłonów, charakterystycznych podczas pląsów z silnie wiejącym wiatrem. Uderzenia powietrznych biczy spadały na drzewa z różnych stron. Zrywały liście, łamały drobne gałęzie, naginały do granic wytrzymałości konary i pnie. Skarga poniewieranych drzew przerodziła się ze zwykłego szumu w pełne cierpienia wycie.

Powierzchnia wody jeziora wzburzyła się krótkimi pędzącymi z wiatrem falami, których grzywy porywał wiatr i mieszał z gwałtownym opadem wielkich kropli deszczu. Fale przypominały bardziej kipiel wielkiego jeziorowego kotła, wzburzanego kolejnymi szkwałami z różnych kierunków.

Pomimo nocnej pory wszystkie te obrazy oświetlały białym stroboskopowym światłem, niekończące się wyładowania atmosferyczne pomiędzy chmurami. Błyskawice rysowały na tle czarnych chmur krzaczaste wzory, których grozę wzmacniał trzask i huk grzmotów. Ilość i częstotliwość piorunów oświetlała całą okolicę ciągłym światłem.

Niepokój Tosi wywołały krzyki Krzysztofa z sąsiedniego jachtu. Zaniepokoiła go zmiana położenia naszego jachtu, wywołana naporem wiatru. Jacht ustawił się skośnie do brzegu i jego dziób znalazł się zbyt blisko jachtu Krzysztofa.

Ściana wody z nieba i z jeziora w sekundę nie zostawiłaby na mnie suchej nitki. Zdjąłem pidżamę i nago wyszedłem do kokpitu, aby poprawić cumy. Deszcz okazał się tak zimny, że natychmiast wróciłem po dach nadbudówki. Nie wiem, ile miał stopni, ale miałem wrażenie, że oblewa mnie woda z roztopionego lodu.

Narzuciłem na siebie długi przeciwdeszczowy płaszcz i ponowiłem próbę korekty cum. Wybrałem luz na cumach, wyjrzałem za rufę i stwierdziłem, że poziom wody podniósł się o kilkanaście centymetrów, a rufa jachtu prawie zrównała się z trawiastą powierzchnią polanki. Wiatr dociskał nas do brzegu. W najgorszym przypadku wyrzuci jacht na miękką trawę.

Zagrożenie nie było tragiczne, należało pogodzić się z sytuacją, tym bardziej że przy tak silnym wietrze nic nie można było zrobić. Wybrane cumy trzymały dobrze i niebezpieczeństwo zdryfowania na jacht Krzysztofa, zostało zażegnane.

Po kilku minutach przemoczony i zmarznięty wróciłem do suchego wnętrza jachtu. Wytarłem się ręcznikiem, ubrałem jeszcze ciepłą pidżamę i czekałem razem z Tosią na dalszy rozwój wypadków. O spaniu w takiej sytuacji nie było mowy. Wnętrze jachtu było jasno oświetlone białym światłem błyskawic, tak jakby na przezroczystej forklapie ustawiono stanowisko dla pracowitego spawacza.

Z biegiem czasu zauważalne stawały się zdarzenia mniejszej rangi związane z huraganem. Nasz polankowy namiot ogrodowy, wzmocniony przez Włodka przemyślnymi podporami i dodatkowymi linkami, w upiornym białym świetle przybrał postać wypełnionego powietrzem, przewiązanego do ziemi potwora, którego boki zapadały się i wypełniały w rytmie szkwałów. Potwór dyszał, wył, szeleścił, gotów w każdej chwili do poderwania się i lotu w nieznane.

Pozostałe jachty zacumowane do polankowego brzegu, dzielnie znosiły ciosy nawałnicy. Podobnie jak nasz, uderzały rufą o miękki brzeg, naprężając cumy. Zapalone w nadbudówkach światła, potwierdzały, że załogi też nie śpią i pełnią wymuszoną przez żywioł wachtę portową.

Przeciwny brzeg jeziora rozświetlony zwykle lampami ulicznymi, oświetleniem licznych pensjonatów i innych turystycznych obiektów, tonął w ciemnościach. Zasilanie energią elektryczną w całej okolicy, nie wytrzymało uderzenia huraganu. Trudno, parę godzin zaciemnienia to jeszcze nie tragedia. Będzie o czym opowiadać po powrocie z wakacji. Tak to wyglądało jeszcze wieczorem, ranek odsłonił zupełnie inny obraz.

Mniej więcej po dwóch godzinach nawałnica przesunęła się dalej na północ i można było położyć się w koi, zasnąć i oczekiwać poranka. Nie wiem, czy udało się to wszystkim, ale ja zasnąłem.

Rano około godziny ósmej nie budząc zaspanej Tosi, ubrałem się i wymknąłem z jachtu. Widać było, że Polanka miała ciężką noc. Wiatr narobił trochę bałaganu, ale większych strat nie było. Trochę połamanych gałązek, strąconych szyszek i liści zaśmiecało teren. Namiot ogrodowy dumnie trzymał fason, lekko tylko tu i ówdzie pojawiły się nowe fałdy i zmarszczki. Stół ze złożonym parasolem stał na pozycji. Woda przy brzegu lekko falowała przykryta kożuchem z liści i innych niesionych wiatrem zielonych śmieci.

Na jachtach powoli budziło się życie. Po nieprzespanej nocy czas porannego wylegiwania w kojach wydłużył się znacznie. Niemniej zgodnie z obyczajem około godziny dziesiątej zawołanie coffe time zgromadziło nas przy polankowym stole i porannej kawie. Jak minęła noc, każdy odczuł na własnej skórze, nie było więc powodu drążyć tematu. Komórki milczały, ale nie wzbudziło to specjalnego niepokoju, zasięg telefonii komórkowej na Polance był często mizerny. W końcu czyjś telefon zadzwonił. Odbierający otrzymał ostrą reprymendę od najbliższych, zaniepokojonych jego losem po nocnej nawałnicy. Dotarło do nas wszystkich, że to, co wydarzyło się w nocy, to nie była zwykła burza. Telewizory na jachtach zwykle odpalane są wieczorem. Teraz uczyniono wyjątek. Włodek i Piotr zdali relację z bieżących wiadomości telewizyjnych.

Bilans nocnych nawałnic był przerażający. W samym tylko województwie pomorskim tysiące domów straciło dach, niektóre wiatr zburzył do fundamentów. Drzewa połamał w połowie jak patyki, na tysiącach hektarów lasów. Linie energetyczne, nawet te wysokiego napięcia zostały pozrywane. Stalowe kratownice słupów nie wytrzymały naporu wiatru i pozostały w wymuszonym pokłonie przed żywiołem. Drogi przez całą noc udrażniali mechanicznymi piłami strażacy. Brak energii elektrycznej stał się przyczyną wielu utrudnień codziennego życia.

Flota jachtów Jeziora Wdzydzkiego przetrwała nawałnicę bez większych start. Jednak części jachtów przybyło blizn na burtach od uderzeń w pomosty i y-bomy

Innej oceny wymagał stan wielu miejsc cumowania jachtów wprost do brzegu, w małych zatoczkach i innych ukrytych zwykle przed wiatrem zakątkach. Szczególnie podczas weekendu, ponad połowa wdzydzkiej floty spędza noc poza przystaniami. W miejscach tych miarą siły żywiołu była ilość powalonych drzew.

Miejscem szczególnie okaleczonym przez nawałnicę została ulubiona i znana wszystkim zatoczka o nazwie Jagodzianka. Zatoczka osłonięta od zachodu wysokim lesistym brzegiem a od południa szerokim u nasady cyplem wznoszącym się łagodnie parę metrów nad wodę, porośniętym kilkudziesięcioletnimi sosnami. Sosny na cyplu nie stanowią zwartej ściany lasu. Są to w samosiejki wyselekcjonowane przez południowe i wschodnie wiatry. Pokręcone, grube konary dawały dotychczas skuteczną ochronę przed wiatrem cumującym w zatoczce jachtom. Silne burzowe szkwały zatrzymywały potężnymi ramionami, pozwalając jedynie wiatrowi potargać drobne gałązki i pogwizdać na igliwiu.

Moc nocnej nawałnicy 11 sierpnia 2017 roku okazała się jednak zbyt wielka dla prawie połowy drzew na cyplu Jagodzianki. Widać było, że walczyły do końca. Nie pozwoliły oderwać sobie konarów, nie pozwoliły złamać pnia. Upadły dopiero, gdy ziemia wokół nich nie utrzymała ich potężnych korzeni. Poległy bez nadziei na odrodzenie wyrwane z ziemi z korzeniami. Te stojące bliżej brzegu w połowie zanurzyły się w wodzie jeziora, jakby zawstydzone porażką, która je spotkała.

Wspomnienie nocnej nawałnicy warte opisania to opowieść przyjaciół, którzy w piątkową noc 11 sierpnia zacumowali do zachodniego brzegu największej wyspy wdzydzkiego jeziora. Tego weekendu na jachcie przebywała czteroosobowa załoga. Dziadkowie, córka i wnuk. Wszyscy od wielu lat spędzali czas na wodzie pod żaglami. Nawet wnuka można uznać za wilka jeziorowego, spędzał od maleńkości część lata z dziadkami na jeziorze. Nie raz doświadczyli letniej burzy i byli obyci z błyskawicami, gwałtownymi szkwałami i obfitymi opadami deszczu.

Zacumowali jak zwykle dziobem do brzegu. Solidny prawie ośmiometrowy jacht posiada konstrukcję steru uniemożliwiającą cumowanie rufą do płytkiego brzegu. Dodatkowo w części rufowej kadłuba wystawał z dna przyczepny silnik zamocowany w specjalnej, szczelnej studzience.

Burzowy szkwał uderzył w jacht, gdy załoga układała się już do snu. Nie pomogły rozstawione na boki dwie cumy dziobowe. Wiatr i fala obróciły jacht burtą do brzegu i spychały go na coraz płytszą wodę. Dno w tym miejscu pokryte było małymi płaskimi gładkimi kamieniami mielonymi setki lat przez wodę. Osadzenie jachtu na takim dnie przy gładkiej wodzie nie wyrządzało żadnych szkód kadłubowi.

Sprawy przybrały inny obrót, gdy szkwały burzowej nawałnicy utworzyły krótką jeziorową falę. Zepchnięty na płyciznę kadłub uderzał o twarde dno w rytmie wściekle atakujących fal. Uderzenia były coraz głośniejsze, tak jakby każde kolejne miało być tym, które rozerwie kadłub i zniszczy jacht.

Różne fragmenty jachtu uderzającego o kamienie wydawały różne dźwięki. Kadłub głucho rezonował całą swoją objętością, obrotowa płetwa steru, uchylona pod dnem odzywała się dwutaktem uderzenia o kamienie i o kadłub a wystająca z dna ostroga i śruba silnika tłukła kamienie, wydając metaliczne dźwięki. Do tej i tak już dostatecznie przerażającej kakofonii dźwięków, dołożyło się wycie wiatru, gwizd want i odgłos tłukących o maszt fałów. Krople deszczu, które zamieniły się w wodne kule atakowały kadłub przy akompaniamencie nieustających grzmotów. Do tego wszystkiego upiorne białe światło błyskawic i czas wypoczynku na jeziorowym jachcie zamienił się w horror. Jacht wraz z załogą znalazły się w sytuacji całkowitej bezradności. Jakiekolwiek działania obronne nie miały sensu. Bezsilność wobec żywiołu była stuprocentowa. Nie było dokąd uciekać, nie można było zrobić niczego, co mogłoby osłabić ciosy żywiołu.

Pozostało oczekiwanie, aż minie burza z nadzieją, że nic złego się nie wydarzy. Załoga bardzo szybko i prawidłowo oceniła sytuację. Schowana w szczelnym i suchym wnętrzu jachtu czekała na koniec burzy.

Mijały kolejne minuty i kwadranse, a sytuacje nie ulegała poprawie. Czas przestały odmierzać sekundy, zastąpiły je kolejne uderzenia o dno. Każde kolejne szarpało i tak już napięte, jak struny nerwy. Ile takich szarpnięć może wytrzymać psychika normalnego człowieka? Nikt tego nie wie. Jaźń przestraszonego człowieka, dodatkowo uwięziona w bezradności, gwałtownie poszukuje oparcia. Obecność najbliższych łagodzi strach, ale jednocześnie obawa o ich los powiększa niepokój.

Starcie z potężnym żywiołem pozbawia nas całkowicie, tak często demonstrowanej buty człowieka, któremu wydaje się, że jest panem świata. Wystarczy gwałtowny wiatr, trochę błyskawic, świadomość bezradności wobec żywiołu i nasz światopogląd wraca na tory budowane przez ostatnie dwa tysiące lat. Cała nasza wiedza, zdobycze techniki, nauka ocierająca się o dzieło stworzenia świata, nie daje nam takiego wsparcia jak wiara. Wiara, że wszystko, co nas otacza, nie jest jedynie wytworem znanych lub przewidywanych zjawisk chemicznych i fizycznych. Wiara, że porządek wszechświata ustanawia i reguluje Coś, czego nie jesteśmy w stanie zdefiniować.

Wydaje się, że podobne refleksje dopadły załogę poniewieranego przez burzę jachtu. Córka i wnuk głośno modlili się o przetrwanie, a babcia i dziadek pewnie powtarzali to bezgłośnie, przyłączając się do modlitwy.

Po paru godzinach burza odpłynęła znad jeziora. Jacht przetrwał, zmęczona załoga przespała resztę nocy i można by powiedzieć, że nic wielkiego się nie stało. Dziadek, babcia i wnuk żeglują nadal, ale córka nie pokazała się na jachcie do końca sezonu.

Zapewne wydarzenia opisanej nocy utrwaliły się w pamięci załogi na resztę życia. Z początku będzie to strach przed powtórką ale z upływem czasu, przemieni się w szacunek do otaczającego świata i głęboką refleksję o naszym osobistym rozmiarze w skali wszechświata. Nasza świadomość bycia kruszynką, pyłkiem, atomem w kosmosie, nie musi być wcale destrukcyjna, zniechęcająca nas do działania, odkryć i rozwoju. Powinniśmy tylko zachować pewien dystans do zdarzeń kształtujących nasz życie i pamiętać, że nauki Galileusza i Kopernika nadal są aktualne: Ziemia krąży wokół Słońca a nie wokół naszej osoby.

Większość ludzi morza i żeglarzy doświadczyła sytuacji w których rodzą się podobne rozważania. Dlatego tak łatwo znaleźć wspólny język w żeglarskim światku i cieszyć się towarzystwem szczególnie podczas wypoczynku.

Piątkowa noc 11 sierpnia 2017 roku stworzyła wiele scenariuszy emocjonujących zdarzeń. Z upływem lat, zamienią się w ubarwione dodatkową grozą opowiadania z cyklu „jak to kiedyś były prawdziwe burze” i będziemy się nimi raczyć przy wieczornych biesiadach. 

 

Eugeniusz Ziółkowski

 

Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3589