PSIA WACHTA (6)
z dnia: 2017-04-10


Tak prawdę mówiąc nie mam prawa pisać nawet wstępu wstępu do felietonu Eugeniusza Ziółkowskiego o chorobie morskiej, bo nigdy na nią nie zapadłem
Gienek także nie, ale jednak porwał się na bezprawie niby paranaukowego harcowania. (popatrzcie na wzór).
Ja osobiście - męstwo, samozaparcie żeglarzy chorujących szczerze podziwiam, jako że jednak potrafię sobie wyobrazić ich katusze.
Kiedyś dawno, dawno temu, kiedy potrawy mięsne były wekowane - w słoje Wecka, czyli przed epoką "twistoffów" (przywleczonych do Polski z Zachodu w czasach peerelu) podczas
rejsu zatrułem się "Pulpetami w sosie własnym" i zwracałem jak kot na karuzeli wszystko co zjadłem - wprost za burtę. Najgorsze chwile to kiedy żołądek osiągnie już stan przenicowania.
Przeżyłem i wtedy zrozumiałem jak to jest. Więcej - gdybym chociaż raz doświadczył choroby morskiej - natychmiast i nieodwracalnie porzuciłbym żeglowanie.
Choroby morskiej nie lekceważcie - pisał o tym w SSI już Adam Kłoskowski.
Może kiedyś Gienek zada sobie trud i opisze jak to swego czasu chcieliśmy przewieźć jachtem pannę Martę z Dziwnowa do Swinkowa.
Nie wiele brakowało aby doszło do zejścia wiecznego..
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
.
--------------------------------------------------------------
SZLACHETNE ZDROWIE

Ślachetne zdrowie,
Nikt się nie dowie,
Jako smakujesz,
Aż się zepsujesz.
. 
(Jan Kochanowski XVI w)
.

Choroba morska, to najbardziej popularne określenie przypadłości, wywołanej drogą jachtu w przestrzeni, przebytą w przedziale czasu t1 do t2 określoną wzorem:
/
Z powyższego wzoru najbardziej daje się we znaki vz - pionowa składowa prędkość wzdłuż osi z. Zależność pomiędzy stanem morza a vz jest oczywista. Większa nieregularna fala i mamy w głowie coraz więcej sprzecznych informacji dostarczanych przez błędnik ucha wewnętrznego odpowiadający za zmysł równowagi.
Jak to wygląda w praktyce? Różnie, ale zwykle kończy się podobnie.
Pierwsza faza choroby jest przyjemna. Pobudzenie, przekładające się na gadatliwość, co mylnie odbierane jest przez współtowarzyszy podróży, jako wstęp do szybkiej integracji.
Komentujemy otaczające nas zdarzenia, opowiadamy dowcipy, wszystko nas zachwyca.
Posuwamy się nawet do deklaracji, że jest wspaniale i kiwanie nam nie szkodzi.
W zależności od osobnika trwa od kwadransa do godziny.

Drugi etap choroby nie szkodzi jeszcze naszemu wizerunkowi. Zawodowcy od public relations nasze zachowanie przekuliby na intelektualną zadumę, głęboką refleksję wspaniałego otoczenia, a narastającą bladość oblicza na wyraz głębokiej koncentracji.
Może na zewnątrz to tak wygląda. Ale w skołowanej głowie rodzi się i szybko dojrzewa jedno wielkie marzenie – chwila bezruchu jachtu. Rozglądamy się wokół i wiemy, że jest to nierealne. Fala za falą bezlitośnie, z premedytacją, konsekwentnie, ustala prawdziwe relacje ludzkiej nano-drobiny z otaczającym ponadczasowym żywiołem. Wewnątrz naszej głowy, gdzie do tej pory wydawało nam się, że wypełnia ją tylko mózg, pojawia się coś trudne do zdefiniowania, ale coraz boleśniej uderzające od wewnątrz w kości czaszki. Ten nieproszony gość oprócz zadawanego otępiającego bólu, próbuje zawładnąć naszym umysłem. Podsuwa różne rozwiązania, które mają przynieść ulgę. Leżenie na dnie kokpitu, orzeźwiający spacer na dziób, a może tak krótki sen w koi?. Koja odpada, nawet krótkie spojrzenie do wnętrza jachtu dodatkowo zaburza równowagę.
Powoli odpuszczamy sobie dbanie o wizerunek, myślimy raczej, co będzie dalej.
Robi się coraz chłodniej pomimo 20 stopni na zewnątrz. Coraz częściej przełykamy ślinę. W żołądku robi się jakoś dziwnie ciasno. Normalna porcja wcześniej zjedzonego posiłku nie ma dostatecznej ilości miejsca. Zdradliwie próbuje się wydostać drogą, którą niedawno przebyła. Gwałtowne hausty powietrza, zmiana pozycji, na krótką chwilę rozwiązują problem.
Ale prawdziwym rozwiązaniem problemu jest stado ryczących wodnych lwów, które próbują wskoczyć na pokład. To nasz czas. To ta chwila, na którą czeka się latami. Mamy szansę zostać prawdziwym bohaterem. Obronimy nasz jacht, nasz dom, naszych przyjaciół. Wychylamy głowę za burtę i wydobywamy z siebie głośny ryk odstraszający. Powtarzamy to wielokrotnie. Niech wiedzą te grzywiaste łby, że się ich nie boimy. To nic, że przy okazji tracimy trochę pożywienia, to nic nic, że ostatnie nasze porykiwania wywracają żołądek na lewą stronę. Lwy podkuliły ogony i uciekły w głęboką toń. Wyczerpani, ale dumni, pozwalamy zaciągnąć się na koję, gdzie w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, zapadamy w czujny sen. Gotowi w każdej chwili zerwać się do odparciu ataku wodnych potworów.
Trzeci etap choroby jest mniej romantyczny. Myśl o dalszym życiu błądzi między dwoma skrajnymi wizjami. Pierwsza to wątpliwość, czy ja to wszystko przeżyję, druga występująca znacznie częściej, to niestety będę jeszcze długo (w męczarniach) żyć.
Trzeci etap choroby jest najbardziej zróżnicowany czasowo i jakościowo. U niektórych trwa parę godzin, u innych parę dni.
Po co te opowieści o morskiej chorobie. Ano po to, żeby się jej nie wstydzić, nie traktować jej, jako szczególnej przypadłości, dowodu na naszą słabość.
Na morską chorobę zapadają prawie wszyscy. Nieliczni, wolni w sposób naturalny od tej przypadłości to nie twardziele, to raczej osoby z uszkodzonym błędnikiem.
Gospodarz SSI, Don Jorge należy do tych nielicznych, tłumaczy go bogata przeszłość nurka. Te wszystkie zabawy z ciśnieniem skutecznie uszkadzają błędnik. Zagadką dla nauki stała się skromna osoba autora tego newsa. Po paru wspólnych rejsach z Don Jorge, okazało się, że również należę do nielicznych. Don Jorge wytłumaczył to arbitralnie „ Na morską chorobę nie zapadają nurkowie i impotenci”. Przy okazji wypominając mi, że nigdy nie byłem nurkiem. I jak tu nie szanować przyjaciela za „dobre słowo”
Na koniec podam sposób na zwalczenie choroby morskiej w zarodku. Oczywiście zastrzegam, że nie jestem lekarzem i każdy przed zastosowaniem tego medykamentu powinien skonsultować się z dyplomowanym ozdrowicielem.
Ten cudowny środek (sprawdziłem na pierworodnym) ma bardzo wiele pozytywnych opinii to Cinnarizinum. Dawkować, co cztery godziny ( pierwsza tabletka cztery godziny przed wypłynięciem) do czasu, aż nabierzemy pewności, że nie mamy żadnych objawów (patrz faza pierwsza). Do tego efekt placebo i wszystko będzie OK. Wszak nie na darmo starożytni Rosjanie mówią „wsia boleżń w gołowie, tolka trypel niet
Pływanie w stanie wolnym od choroby morskiej, jest o wiele przyjemniejsze. Daje nadzieję, że nie zrazi do tej formy wypoczynku wielu przyszłych żeglarzy, ze wskazaniem na płeć piękną w szczególności.

Eugeniusz Ziółkowski
-----------------------------------------------------------------------
Ilustacja do komentarza Marka "Białego Wieloryba" Popiela


Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3163