ŻARTOBLIWYM TONEM O POWAŻNEJ SPRAWIE
Ten news dedykuję w pierwszym rzędzie decydentom wszystkich szczebli - zarówno ustawodawczych, jak i wykonawczych. Żeglarze niech sobie poczytają "przy okazji" (bo przecież to wiedzą). Najwyższy czas, aby władze skoncentrowały swą uwagę i działania na sprawach naprawdę ważych dla obywateli naszego pięknego kraju. Żeby przestały sobie głowy zaprzątać tym, co samo się toczy i ... prawie nikomu nie szkodzi. Moi Czytelnicy rozumieją znaczenie słówka "prawie".
Kapitan Janusz Zbierajewski żartobliwym tekstem wyjaśnia władzom zupełnie poważną kwestię - istotę przewagi odpowiedzialności nad aseukuracją urzędniczą.
Zbieraj zatelefonował do mnie z Las Palmas. Musiało go to sporo kosztować, ale się poczuwał. Bezinteresownie, bezinteresownie ... I dlatego dziękuję Ci Januszu dubeltowo. To jest ta tajemnica kuchni, która pozwala "liberatorom" iść do przodu. Trochę ten nadęty wstęp nie pasuje do lekkiego tekstu Korespondenta, ale jakoś inaczej nie potrafiłem.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
=======================================
Drogi Jurku!
Zatrudniłem się u Jaśnie Pana na takiej mniej więcej trzydziestometrowej jolce. Jestem tu już drugi miesiąc. Przejechaliśmy tą jolką z Sycylii przez Malagę na Maderę we trzech, a teraz jesteśmy w Lasach Palmasach na Islasach Canariasach we czterech. Pewnie nasze PT Urzędy od Żeglugi by się załamały, mając wpisać w kwity, że na 30-metrowym jachcie MAXIMUM załogi – to 4 osoby, ale na szczęście bandera jest dość egzotyczna, więc nasze zarządzenia całkiem legalnie olewam.
No i właśnie ja o tym.
Jak wiesz, nasza kochana władza ustawodawcza Najjaśniejszej Rzplitej powołała Wysoką Komisję pod światłym kierownictwem posła Palikota, którego lubię, bo ma bardzo ładne imię. Wysoka Palikotowa Komisja ma wypunktować wszystkie bzdury legislacyjne, które – czystym, rzecz jasna, przypadkiem – zaplątały się gdzieś tam w ustawach i rozporządzeniach.
Otóż właśnie spotykam się z czymś takim, że nasze światłe zarządzenia jedynie słusznych władz morsko-żeglarskich są słuszne, ale może nie do końca. Okazuje się, że można inaczej. Moja duża jolka nosi banderę Pewnego Państwa. Nazwijmy je – no, powiedzmy – Dolna Volta. (A co, mogła być swego czasu Górna Volta, to niby dlaczego ma nie być Dolnej Volty?).
Jedynym oficjalnym dokumentem rejestracyjnym, jakim dysponuję, jest zaświadczenie, że nie było, nie ma i nie będzie żadnego dokumentu rejestracyjnego, bo w Dolnej Volcie żaden taki rejestr dla jachtów typu pleasure boats nie istnieje. Skoro zaś rejestr nie istnieje– siłą rzeczy nie może on (tenże rejestr) wydać żadnego dokumentu rejestracyjnego. Jest to poniekąd logiczne.
Jedynym dokumentem oficjalnym mojego pływającego zakładu pracy jest urzędowy dokument, który Ci opiszę i zacytuję (tłustym drukiem - pisownia oryginalna):
Papier firmowy z herbem Dolnej Volty i nadrukiem:
FEDERAL MINISTRY OF TRANSPORT
A niżej tekst:
TO WHOM IT MAY CONCERN
There is not a Government Registry in Dolna Volta for Pleasure Boats and therefore a boat belonging to Dolna Volta Resident need not to be registered in any Official Registry.
Therefore Mr….(tu nazwisko mojego chlebodawcy, zwanego przez nas Jaśnie Panem),
owner of (tu nazwa jachu, długość, tonaż etc.)
is authorized to sail the above yacht, belonging to him, under the Dolna Volta flag.
All Authorities and Ships of friend Countries are invited to recognized and assist the above Yacht as a Ship based in Stolica Dolnej Volty.
Zapytasz pewnie, co się dzieje, kiedy – zawijając do „fiend Countries” - pokazuję miejscowej władzy powyższy dokument?
Na razie przetestowałem „fiend Countries” w postaci Włoch (Trapani), Hiszpanii (Malaga), Portugalii (Madera) i ponownie Hiszpanii (Las Palmas).
Miejscowa waadza najpierw przeciera oczy i długo studiuje rzeczony dokument z kamienną miną zimnego profesjonalisty (pamiętasz ukaz carski, że urzędnik powinien mieć wygląd lichy i durnowaty, żeby swoim szybkim pojmowaniem sprawy nie peszyć przełożonego? Dziś już jest inaczej.)
Potem waadza dochodzi do wniosku, że papiery są mocne, pieczęć okrągła wyraźna, podpis wysokiego ministerialnego urzędnika takoż i waadza w takim, powiedzmy, Las Palmas, nie ma prawa wpieprzać się w przepisy wydawane przez rząd innego, samodzielnego, samorządnego i samoprzylepnego państwa, bo może dojść do konfliktu międzynarodowego. Nie, żeby zaraz wojna, ale protest ambasady już ma znaczenie.
Następnie tok myślenia waadzy idzie w kierunku zapewnienia sobie (bo przecież nie mnie) dupochronu. I waadza znajduje dupochron. Dalsza rozmowa wygląda tak:
- Have you insurance policy?
- Of course, I have.
- You mean - Casco?
- Sure.
Teraz waadza myśli: No dobrze, jak ten facet rozpieprzy swoją łódkę – to jego problem, ale co będzie, jak rozwali cudzą łódkę w moim porcie? I waadza znajduje haczyk:
- And what about Third Party Liability?
- Absolutely! – robię lekko obrażoną minę, że ktoś śmie uważać mnie za idiotę, który pływa czymś takim nie mając polisy OC.
- May I copy these documents?
- Be so kind, please. I have no objection.
Waadza kseruje sobie moje polisy, wkłada je do jakiejś szuflady i żegnamy się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Popatrzmy na te sprawę w skali makro:
Rząd Dolnej Volty i jego Federal Ministry of Transport – jak widać - wychodzą z takiego założenia: My jesteśmy od spraw poważnych, czyli żegluga, autostrady, koleje itp. Jeśli jakiś facet ma pieniądze i fantazję, żeby kupić sobie jacht – to jest jego problem. Jeśli jest przy tym głupi i się utopi – sorry, będzie w społeczeństwie o jednego durnia mniej. Jeśli zaś oprócz pieniędzy ma łeb na karku – to ma dwa wyjścia: albo zapisze się na jakieś kursy i się tego nauczy, albo zadzwoni do takiego egzotycznego kraju o nazwie Poland i wynajmie niejakiego Zbierajewskiego, który mu to wszystko załatwi.
Rezultat jest taki, że urzędnicy Federal Ministry mają święty spokój, natomiast:
- Ja sprawdzam, czy tratwy ratunkowe są atestowane,
- Ja sprawdzam ważność, rozmieszczenie i rodzaje gaśnic,
- Ja sprawdzam, czy po odwróceniu pławki przy kole ratunkowym zapala się lampka i czy są tam sprawne baterie,
- Ja sprawdzam, czy sztagi i wanty są odpowiednio naciągnięte,
- Ja sprawdzam, czy pompy zęzowe są odpowiednio wydajne, a kosze ssawne – excuse le mot – niezasyfione.
- Ja zmuszam boat ownera do zakupu radia pośredniofalowego na Atlantyk, EPIRB-a i telefonu satelitarnego.
Itd., itd., itp., itp., etc., etc.
I popatrz, co się dzieje:
Urzędnicy Federal Ministry of Transport w Dolnej Volcie są happiest, bo mają mniej roboty, a pieniądze na pierwszego – te same.
Ja jestem happy, bo zastosowałem amerykański sposób na satysfakcję z pracy („Zastanów się, co lubisz robić najbardziej, a potem znajdź faceta, który ci będzie za to płacił”)
Mój pracodawca jest happy, bo wprawdzie trochę go to kosztuje, ale za to ma święty spokój i wymarzonych wakacji pod palmami kokosowymi nie zakłócają mu żadne dyrdymały.
Jednym słowem – everybody happy.
U nas natomiast jest tak:
Urzędnik jest unhappy, bo ma kupę dodatkowej roboty, a pieniądze na pierwszego – takie same.
Kapitan jest unhappy, bo mu co chwilę wpada jakaś kontrola i udowadnia, że wszystko jest nie tak, jak trzeba (w papierach).
Właściciel jest unhappy, bo co chwilę musi załatwiać jakieś irytujące go kwity i jeszcze płacić za nie..
Jednym słowem – everybody unhappy.
Jak by powiedzieli nasi starsi w wierze bracia: Uś, Szanowny Panie Kuliński, czy Pan idziesz coś z tego rozumieć?
Za jakiś czas będę testował waadzę na Karaibach. Szkoda, że mój Jaśnie Pan lubi tylko ciepłe morza. A tak chętnie bym popłynął do Gdyni. Chociażby po to, żeby zobaczyć minę Wysokiego Urzędnika Portu Gdynia na widok mojego dokumentu rejestracyjnego!
Pozdrawiam Cię urzędniczo, rejestracyjnie i certyfikacyjnie,
Janusz Zbierajewski
Jestem na etapie praktycznego testowania egzotycznej bandery, która w zamian za skromne parę stówek (w upadłych US dolars) rejestruje jacht dając śliczny dokument z pieknymi pieczątkami a wraz z nim licencję radiową, cal sign i mmsi itp...
Hasip
Mam pytanie - czy Państwo Watykan ma obowiązkową rejestrację jednostek pływajacych czy nie ?
Ładna bandera by byla...
Pzdr
Kocur
Ładna bandera by byla...
A red ensign to nie ladna? W UK co prawda rejestr istnieje, ale tylko po to, zeby za granica udowodnic przynaleznosc jachtu i moc poprosic o pomoc ambasade. Jak owner nie plywa poza wody UK, to ma sobie i urzednikowi nie zawracac glowy rejestracja. Dokument otrzymuje sie poczta za jakies coraz mniej warte funty, dlatego potrzebny jest znajomy zeglarz z adresem w UK.
Polskie statki juz uciekly spod kurateli korporacji darmozjadow, pora na jachty...
Pozdrawiam
Krzysztof Bieńkowski
A red ensign to nie ladna?
Pewnie że ładna. A żeby było łatwiej można np. zarejestrowac na Gibraltarze. Tam nie trzeba byc UK citizien, wystarczy być EU citizien. Wprawdzie to kosztuje min. 175 GBP, ale za to jaka ładna bandera.
Szczegóły tu: http://www.gibraltarport.com/registry.cfm
Albo nawet Blue Ensign za 150 USD
http://www.cookislandsregistry.com/
Albo nawet Blue Ensign za 150 USD
http://www.cookislandsregistry.com/
Darmo dają! No to wiecie juz co robic. Nadzorcom stanowczo dziękujemy, a ostatni niech zgasi swiatlo...
Pozdrawiam
Krzysiek
Ale chyba droga wskazana przez Mariusza nieco prostsza, a koszt niewiele większy, Red Ensign kosztuje obecnie cuś koło 120 funtów
(w przerwie między szukaniem lokum nad Tamizą)
Pozdrawiam, Krzysztof
Jakiś czas temu, oglądałem w amerykańskiej telewizji, reportaż z wypadku na autostradzie: od truck-a odczepiła się przyczepa i w tą przyczepę uderzyło kilka samochodów. Na miejscu dziennikarz pyta policjanta o szczegóły, a ten odpowiada mniej więcej tak: wygląda to na nieszczęśliwy wypdek, trudno powiedzieć żeby ktoś coś zaniedbał. Po prostu shit happens.
I od razu pomyślałem sobie co to by było u nas: komisje, eksperci, "tiry na tory" i stado hien prasowych, którym wydaje się że zjadły wszystkie rozumy w każdej branży i dokładnie wiedzą kto był winny albo że przyczyną był zły gatunek stali użyty do produkcji bolca i trzeba zmienić przepisy i wprowadzić kontrole i każdego TIR-a zatrzymywać co godzinę i sprawdzać czy mu się bolec nie obluzował. Po wszechogarniającej kampanii medialnej, zaraz znajdzie się paru nadgorliwych posłów którzy "w trosce od lud" oficjalnie, a w "trosce o słupki" nieoficjalnie zaraz jakiś projekt przygotują.
Tak właśnie degeneruje się prawo. Prawo które powinno być czytelne, proste i zajmować się sprawami poważnymi a jest totalnie zaśmiecone, pisane na kolanie (sejm produkuje kilkadziesiąt tysięcy stron aktów prawnych rocznie - no przynajmniej poprzednie produkowały, obecny jest tu chlubnym wyjątkiem - których większość głosujących nad nimi posłów NIGDY nie czyta) i podporządkowywane bieżącym interesom, bez jakiegokolwiek długofalowego spojrzenia.
I nic nie wskazuje na to żeby miało być lepiej...
(*)"Shit happens" is a common slang phrase, used as a simple existential observation that life is full of imperfections, or "C\'est la vie". The minced oath form is "stuff happens". It is an acknowledgment that bad things happen to people for no particular reason.[1]