A więc uprzedzając bieg wydarzeń – pozwólcie, że publicznie pogratuluję nie tylko cudownego ocalenia, ale przede 
wszystkim – wspaniałej Żony. Włodzimierz Ring, znany powszechnie jako Bury Kocur (tak też nazwy się ich jacht)
ma Żonę, na jaką sobie zasłużył. A więc nie tylko bardzo sprawną, ale i doskonale wyszkoloną (żeglarsko).
Przy tej okazji surowo zabraniam Kocurze przezywania Jej niepełnosprawną. Opisany poniżej wypadek skończył się
szczęśliwie właśnie dzięki sprawności i doświadczeniu Marzeny – oby żyła wiecznie !
A wypadek jak wypadek. Wypadki zawsze, zawsze zdarzają się niespodziewanie i o tym warto pamiętać.
Czy mam jakieś techniczne uwagi ?
Mam – ale zachowam je dla siebie, chyba że Kocur będzie napierał.
A więc, jeżeli jednak ulegnę, to zostanie to między nami.
Marzenę całuję !
Kocura głaszczę pod włos. Niech sobie pomruczy.
Żyjcie wiecznie i razem !
Don Jorge
============================
Witaj Jurku
Sezon powoli zbliża się ku końcowi i czas zrobić małe jego podsumowanie.
Poniżej opowieść, która nazwałem “O drugim życiu i rutynie”
Człowiek pływa już tak wiele lat, że przecież nic złego nie może się przytrafić – prawda ?
 Płynąc w tym roku do Szwecji płynęliśmy przez Sasnitz – mieliśmy pogodę w sumie nie najgorszą – wiatr zachodni ok 20 kn i falę ok. 1,5 metra – czyli jak na jacht, którym pływam warunki OK.
 Odcinek Sassnitz – Falserboo to trasa rzędu 60 mil, więc do zrobienia w jeden dzień.
Poprzednie kilka dni pływaliśmy z dość intensywnym używanie genakera, który w związku z tym od pewnego czasu “mieszkał” na stałe w torbie na pokładzie dziobowym.
 Ale tego dnia nie było pogody na ten żagiel a jednak zostawiłem go na dziobie – i to był ogromny błąd...
Po jakiś 30 milach od Sasnitz zauważyłem, że leżąca na dziobie torba z genakerem - mimo jej wpięcia w reling - pod wpływem przechyłów i fal ma niebezpieczną tendencję do wypadnięcia za burtę.
/
Marzena
..
 Jacht idzie na autopilocie rzuca nami w górę i w dół, ale nie jest tragicznie.
 Płyniemy tylko we dwoje z moją żoną Marzeną przy czym wyjaśniam - Marzena jest po udarze sprzed kilku – jest niepełnosprawna i tak naprawdę jest jednoręczna.
 Przypiąłem się do lewej live-liny i powoli czołgam się na dziób, żeby opanować ten genaker...
 Na dziobie jak to na dziobie – buja, kiwa, rzuca na boki w górę i w dół – znaczy normalne rodeo.
 Usiadłem na kabinie wpięty w live-linę, zaparłem się kopytkami o stop relingu i próbuję wyciągnąć na pokład torbę z genakerem.
 Nie idzie, szarpię się z tą torbą, aż w pewnym momencie jakiś większy dziad przechylił jachtem bardziej – torba genakera wypadła mi z ręki za burtę i zawisła na karabińczykach a ja poleciałem za torbą i “wyjechałem za burtę pod dolną linką relingu.
/
Jacht
.
I tak znalazłem się w wodzie wisząc przy burcie trzymany przez linkę asekuracyjną oraz wbity palcami w listwę stop reling.
 Jacht idzie 7-8 kn – prędkość taka, że ciąg wody ogromny – ja wiszę za burtą na livelinie przyczepiony do kamizelki i drę się „Marzena, Marzena”…
 Próba zarzucenia nogi na pokład i wyjścia w ten sposób z wody są z góry skazane na niepowodzenie.
 Po kilku minutach, kiedy zacząłem powoli tracić siłę w rękach zauważyłem, że Marzena wyszła na pokład – zaczęła opanowywać jacht – wyostrzyła do linii wiatru – i wyluzowała oba żagle.
 Ja niestety już nie dawałem już radę trzymać się w tej szaleńczej jeździe w wodzie listwy i puściłem się…
 W międzyczasie ciąg wody zdjął ze mnie prawie wszystko – buty, spodnie dresu, skarpetki, majtki…
 Przesuwając się przy burcie próbowałem się na rufie złapać czegokolwiek, ale nic tam nie było i znalazłem się za rufą jakieś 40 metrów za jachtem.
 Uwierz mi Jurku – głupia perspektywa oglądania własnego jachtu z tej pozycji w tych warunkach...
 Ale widzę, że Marzena opanowała jacht – włączyła silnik i na łopoczących żaglach – wiatr rzędu 10 m/sek - na wstecznym biegu próbuje do mnie podejść.
 Na szczęście jacht mam dość sterowny na silniku w biegu wstecznym i za kolejnym razem Marzenie udało sie do mnie rufa podejść.
Tyle, że teraz trzeba było jeszcze otworzyć platformę – bo ta cholerna drabinka jest u mnie dostępna tylko po otwarciu platformy.
 Z wody widzę, że Marzenie jedną ręką i nogami udało się opuścić platformę, ale co z tego?
 Fala 1,5 metra rzuca wszystkim – ja się jakimś cudem uczepiłem się brzegu platformy – udało się to bo onegdaj zrobiłem tam siedzenie i jego fragment wystawał jako punkt zaczepienia. 
 Ale teraz trzeba w tych warunkach jakość wyjść - ta pieprzona drabinka rozkłada się do pionu a na górze brak czegokolwiek do wyciągnięcia się…
 Krzyczę więc do Marzeny o dwie liny z pętlami i karabińczykami – Marzena jedną ręką z bakisty wyciąga dwie cumy – jedną mi rzuca – ja po kilku próbach oplatam się nią wokół pod łokciami – zapina karabińczyk w pętlę i próbujemy z Marzeną podciągnąć mnie do góry bo naprawdę powoli już traciłem siły.
 Adrenalina jednak robi swoje – po którejś próbie Marzenie udaje się podciągnąć mnie po kawałeczku tą linką jakieś pół metra na tyle, że mogę odpuścić wiszenie na czubkach palców – a Marzena koniec tej linki jedną ręką gdzieś stopuje w kokpicie – jak Marzena to zrobiła nie wiem ...
 Teraz sprawa podciągnięcia się na platformę – bez możliwości podciągnięcia się od góry wyjście z wody jest bez szans.
 Marzena rzuca mi drugą linę z pętlą – oplata ją wokół uchwytu nad ploterem na tyle, że kolejnymi wspólnymi działaniami typu “10 cm do góry” i podbieramy linkę i Marzena podciąga mnie do pozycji, w której jest trzymany jedną linką pod pachą a drugą mam oplecioną wokół ręki.
 Teraz muszę trafić na takie ułożenie platformy w stosunku do wody, żeby mieć jak największą możliwość podciągnięcia się na nią a platformą rzuca po metr w górę i w dół.
 W końcu mimo półtorametrowej fali udaje mi się wgramolić na platformę.
 Nie będę opisywać stanu wykończenia – przez kilka minut nie byłem w stanie zrobić NIC – jak zacząłem dochodzić do siebie – jakoś się podniosłem i zacząłem ogarniać jacht.
 Genuę i grota zrolowaliśmy – szczęście, że u mnie to wszystko wykonuje się z kokpitu – wrzuciłem bieg w silniku – ustawiłem kurs na autopilocie i pojechaliśmy.
 Przez dobrą godzinę dochodziłem do siebie – zdjąłem z siebie to co woda mi na mnie zostawiła – przebrałem się – zrobiłem sobie obrzydliwie słodką herbatę z ogromną ilością cukru.
 Padłem z tą herbatą w kokpicie i jedno co mnie interesowało to aby nic na nie rozjechało.
 Po następnej godzinie byłem w stanie pójść ponownie na dziób, rozklarować splątane w jakiś super gordyjski węzeł szoty genuy – rozkręciliśmy genuę i pojechaliśmy dalej.
 Wiatr cały czas nadal oscylował wokół 20 kn z W – do Falkserbookanal mieliśmy jeszcze ok 30 mil.
 Powoli dochodząc do siebie rozkręciłem kawałek grota ta, że jacht zaczął znów jechać 7 kn.
 W międzyczasie podgrzałem nam obojgu zupę i dało to sporo dobrej energii.
 Do kanału Falsterboo dociągnęliśmy ok 2100 – ostatni most w kanale otwierają o 2200, więc udało się go przejść i zaraz potem stanęliśmy w marinie za mostem.
 Jeszcze zrobiliśmy opłatę za postój, podłączyłem prąd – wypiliśmy po lampce wina za „cudowne ocalenie” i padliśmy w koi…
 Tyle opowiadania o morskich manewrach ratowniczych…
 A gdzie wymieniona na początku rutyna ?
 Ano – jak się wpina człowiek w live linę to warto mieć jeszcze drugą dodatkową krótka smycz do wpięcia się nią roboczo na dziobie a tego nie miałem.
 Livelina uratowała mnie o tyle, że wisząc za burtą miałem chwilkę czasu na wywrzeszczenie z kabiny Marzeny inaczej odpadłbym od jachtu a Marzena zanim by wyszła z kabiny to ja byłbym hen za jachtem i na pewno by mnie już nie widziała. 
 Druga rutyna – jak się idzie na dziób to druga osoba MUSI bezwzględnie patrzeć co się z tobą dzieje – ja uwierzyłem w swoje wpięcie w livelinę i to mnie nie omal nie zgubiło…
 A Marzena zdała wtedy Swój największy życiowy egzamin żeglarski – mimo Swojej niepełnosprawności przy wietrze 10 m/sek. opanowała jacht, opanowała żagle, opanowała silnik – dała radę podejść do mnie na silniku rufą – i zrobić wszystko, żebym mnie wyciągnąć z wody…
 Następny dzionek odpoczywaliśmy w Marinie w Falsterboo – byłem pobijany, posiniaczony, głos zachrypnięty, gardło bolące, ale nadal byłem wśród żywych…
 I myślę teraz, jak przerobić wejście z wody na jacht bo w trudnych warunkach to nie jest naprawdę takie proste ![]()
 Pzdr
 
 Włodek Bury Kocur Ring
Bardzo dobry tekst w temacie wracania na jacht po wypadnieciu za burte. A nie jest to takie proste i jak widac z opisu zdarza sie nawet gdy mamy wpiete szelki plus kapok. Zauwazylem na wielu jachtach siatke miedzy linkami relingow. I to nie tylko na jachtach na ktore zabieramy dzieci. W ksiazce mojego syna ktory samotnie oplynal swiat jest jego patent ktory zastosowal gdy na oceanie przyszlo mu wchodzic na maszt z ktorego jak wiadomo mozna spasc i to przewaznie do wody. Otoz zanim wszedl na maszt wypuscil za rufe jachtu dwie liny. Ale tu uwaga. Sa liny ktore plywaja a sa i takie ktore tona. Trzeba miec takie co plywaja. Ale tekst dobry i przeczytalem z biciem serca. Brawo dla dzielnej Pani Kapitan.
Z taka zeglowac to sama radosc.
Andrzej