EKSKLUZYWNE WYBIERANIE WOLNOŚCI
Pod newsem Bogdana Sobiły czytaliście komentarz Marysia Lenza, który zwracał uwagę, aby niczego nie oceniać

ahistorycznie czyli z pozycji dzisiejszych realiów. Teraz przeczytacie korespondencje Andrzeja Kulawika o dawnym

żeglarskim sposobie wyrywania się do wolnego świata. W tytule newsa widzicie słowo „ekskluzywne”. Dlaczego ekskluzywne?

A bo to był sposób dostępny tylko dla wybranych, a więc żeglarza klubowego i to ze stopniem, posiadacza „klauzuli”,

a w niektórych przypadkach nawet paszportu. Tak więc nie dla każdego. I to dopiero po odwilży, kiedy zaniechano bronowania plaż.

Główny, najpopularniejszy kanał uciekinierów nazywał się … „Orbis”. Otóż „po Pazdzierniku” pojawiła się unikalna w

demoludach możliwość wycieczki zagranicznej do państw zgnilizmu kapitalistycznego. Tu decydowały dwa warunki:

cenzus majątkowy (konto dewizowe „A” w NBP, PeKaO lub BH) oraz widzimisię władz paszportowych. Przepraszam – to wyjaśnienia dla

młodych, którym takie sprawy w „pałach się nie mieszczą”. Otóż w czasach opisywanych przez Andrzeja wracałem z Londynu z Kongresu CMAS.

Na lotnisku Heathrow wsiadłem do samolotu LOT, którym wracała do  kraju orbisowska wycieczka. Przy mnie siadł pilot tej wycieczki.

Podczas rozmowy zapytałem, czy mu ktoś „wybrał wolność”.

- Oczywiście – 4  osoby.

- To dużo czy mało ?

- Standardowo, czyli 10%

No cóż – PRL to nie był zwyczajny „demolud”. Warto dziś o tym pamiętać. A  w opisywanym przez Andrzeja rejsie zwrócicie

też uwagę na dwa niby marginesowe akcenty: mamwdupizm (pardon) paszportowej bezpieki i żal czekającego w rezerwie  

kapitana, któremu coś uciekło.

Kochajcie Schengen !

Żyjcie wiecznie  !

Don Jorge

======================================================

Takie to były czasy

Na rogu komody leżały dwa paszporty. W mieszkaniu rozgardiasz jak w czasie przeprowadzki. Żona z córką jadą do brata w Niemczech Zachodnich.

On był jachtowym kapitanem żeglugi bałtyckiej. Miał prowadzić ten rejs. Rejs krajowy, bez prawa zachodzenia do zagranicznych portów ale z prawem do przekraczania naszej morskiej granicy. Ja miałem być pierwszym oficerem ponieważ miałem patent jachtowego sternika morskiego. Byłem u niego aby omówić organizację rejsu. Lista Załogi:  9 plus 1. Na liście jest także jego syn student.

Szedłem ulicą i myślałem. Co jest grane. Coś kombinuje. Ale co mnie to obchodzi. Chcę tylko pożeglować dwa tygodnie. To był wrzesień 1981 roku. Był to chwilowy powiew wolności.

Wyszliśmy z Gdyni. Wrzesień był wyjątkowo pogodny. Po dwóch dniach weszliśmy do Kołobrzegu. Cumy obłożone. Załoga w miasto. Idę z kapitanem.

- Muszę wejść na pocztę. Zadzwonię do żony.

To dzisiaj trudno sobie wyobrazić ale jeszcze nie było komórek  Po godzinie wyszedł bardzo zadowolony. Spacer i kawa. Wieczorem wychodzimy z portu. Kierunek Świnoujście. Na drugi dzień pod wieczór jesteśmy na wysokości Świnoujścia. Ale kierujemy się dalej na zachód. Jakość trzeba nabijać mile morskie i godziny w morzu. Na drugi dzień zbliżamy się do południowo-zachodniego krańca Bałtyku. Kończę moją wachtę o dwudziestej. Najfajniejsza wachta. Mam przed sobą osiem godzin na sen do czwartej rano.

Koło północy budzi mnie rumor na pokładzie. Zapalają silnik. Sztormiak, gumowce i na pokład.

- Przed nami Travemünde, wejdziemy, zobaczymy jak tam jest.

Twoja wola, jesteś kapitanem. Przepływamy obok budynku z napisem Wasserpolizei. Wchodzimy do wielkiego portu jachtowego pełnego jachtów. Jest koniec sezonu, to nasz ostatni klubowy rejs. Krążymy po porcie ponad godzinę. Wreszcie jest szparka. Cumujemy.

- Idę do Wasserpolizei.

Wychodzi. Oczywiście już dawno nikt nie śpi. Jest piąta rano. Siedzimy dokoła stołu w mesie. Polecam zrobić kawę.

Stało się to o czym myślałem idąc ulicą po spotkaniu z kapitanem przed rejsem. Telefon z Kołobrzegu do żony i córki upewnił go, że one są już w Niemczech Zachodnich u brata. Teraz są i oni; on z synem. Takie to były czasy. Syn był w wieku poborowym więc szansa na paszport zerowa. Studiował by uciec od wojska. On pracował w nadzorze na kopalni. Do emerytury nie miał szans na paszport. Ale był rok 1981. I zdarzył się cud. I on i syn dostali Klauzulę na pływania morskie. Klauzula to był dokument rangi paszportu. Wymyślony dla żeglarzy i do tego formuła rejs krajowy. Później doszły do mnie słuchy, że mój rejs powrotny nie spodobał się w naszym Związku (PZŻ). Powinienem był skontaktować się z polskim konsulatem i poczekać na przyjazd uprawnionego kapitana, który poprowadziłby jacht do kraju. Pozbawiłem kogoś delegacji do Travemünde i paru dolarów diety.

Patrzę po  załodze i gadamy o byle czym, czas biegnie, jest już ranek, siódma godzina.

- Pójdę na policję zapytam co z naszym kapitanem.

Policjant na szczęście mówił po angielsku.

- Wasz skipper poszedł do biura policji granicznej, za chwilę przyjdą na jacht.

Wracam. Rzeczywiści po chwili w zejściówce pokazuje się kapitan, za nim dwóch policjantów. Ale nic nie mówi tylko woła syna. Kiedy ten jest obok niego na kei oświadcza, że oni tu zostają. Pytam kto jeszcze chce zostać bo ja mam zamiar dzisiaj ruszać jachtem do kraju. Wychodzi jeszcze kolega syna – wygląda jakby zdecydował się w ostatniej chwili; nie planował tego, nie wiedział, że zdarzy się taka okazja. Zostaje nas siódemka. Obejmuję komendę. Kto chce zobaczyć gdzie przypłynęliśmy może iść w miasto, wychodzimy z portu w południe.

Wszyscy idą. Myślę, czy jeszcze ktoś nie wróci na jacht. Ale trzeba zająć się rzeczywistością. Idę do Wasserpolizei. Informuję o sytuacji i chęci wyjścia z portu w południe. Nie mają nic przeciwko temu. Biorę prysznic w sanitariacie mariny i siadam do mapy. To jest nasz ostatni rejs w sezonie, a portem macierzystym jachtu jest Gdynia. Plan jest taki: idziemy do Gdyni, ale tak aby załoga uzyskała staż morski. To trzy doby.

Punktualnie o dwunastej cała szóstka jest na pokładzie. Posyłam ich do sanitariatów – ostania okazja na prysznic na najbliższe dni. Wychodzimy w morze. Jest piękny jesienny dzień, wiatr dwa do trzech. Robię trzy wachty dwuosobowe. Tylko jeden z mojej załogi był na rejsie morskim. Reszta jest pierwszy raz. Będę na pokładzie prze dwie kolejne wachty. W wachcie trzeciej, dowodzi kolega ze stażem morskim, mogę się zdrzemnąć w koi. To mój pierwszy rejs w roli skippera. Nie boję się, mam za sobą kilka rejsów jako pierwszy oficer. Nawigacja to niemalże moje hobby. Jest tylko trochę emocji.

W nocy, nad ranem jesteśmy pod Trelleborgiem. Mam wachtę z dwoma młodymi górnikami (nasz klub to Śląski Klub Górniczy). Zrobił się silny wiatr, mocno szkwali. Refujemy grota. Stoję za sterem. Jacht surfuje w szkwałach. Grzywy fal błyszczą w świetle lamp salingowych. Chłopcy poprzypinani do relingów na nadbudówce. Robią to pierwszy raz i to w takich warunkach. Instruuję spod steru każdą czynność refowania. Udaje się, chłopcy zadowoleni, ja spokojny – skończyło się surfowanie.

Rano nie ma śladu silnego wiatru, ale też nie ma słońca. Idziemy za Bornholm blisko Christiansø. To bardzo malownicze skaliste wysepki. Był to kiedyś mój pierwszy zagraniczny port. Tej prawdziwej w owym czasie zagranicy. NRD się nie liczyło. Adrenalina trzyma mnie w dobrej formie. Nie spałem od Travemünde. Kierunek Gdynia. Warunki typowo jesienne, mglisto, wiatr około trzech. Na trzeci dzień wieczorem wchodzimy na zatokę Gdańską. Widzimy latarnię helską, ale robi się mgła. Na szczęście po godzinie jakby ktoś podniósł kurtynę. Wszystkie światła od Gdańska do Gdyni. Jak znaleźć te małe światełka basenu jachtowego. Wypatruję przez lornetkę. Są.

To moje pierwsze samodzielne wejście. Zapalamy silnik, cumy, odbijacze. Stajemy przy budce bosmana. Taki był obyczaj, nie wchodziło się na wolne miejsce. Bosman jak oficer straży granicznej musiał przyjąć jacht. Melduję, że przychodzimy z Travemünde.

- A idźcie na postój przy nabrzeżu.

- Wracamy bez kapitana, który tam został.

- O hola stać, czekać.

Dzwoni do WOPu. Po godzinie pozwalają stanąć przy nabrzeżu, nie wolno opuszczać jachtu, rano przyjdzie koś z WOPu. Ale to już jest ranek. Śniadanie, klar po rejsie. Wreszcie przychodzi młody wopista, porucznik.

- Kto przyprowadził jacht?

- Ja.

- Dlaczego pozwoliliście uciec kapitanowi?

Patrzę się na niego jak na głupiego. Miałem go rakietnicą sterroryzować?  Widzę że nie wie jak zareagować. Proponuję kawę. Chętnie. Może kieliszek. Dobrze. Opowiadam całą historię. Prosi aby każdy napisał relację i rozstajemy się w zgodzie. Siadamy w mesie. Dyktuję relację. Wszyscy piszą, zostawiamy u bosmana. Załoga proponuje wypad do kina popołudniu. Siadamy w fotelach w kinie. Rozpoczynają się napisy i nagle wszyscy na widowni wstają. Po prostu zapadłem w głęboki sen jak tylko zgasło światło

Wystawiam opinie załodze. Koniec rejsu morskiego. Telefon do klubu. Mogę jeszcze kontynuować rejs na Zatoce. Ponieważ to już do stażu się nie liczy, zostaje ze mną tylko dwójka kolegów. Kilkudniowy rejs po Zatoce. Cumowanie pod Żurawiem, Jastarnia. Ale to już inna historia.

Zabrze, grudzień 2018

Andrzej Kulawik

 

 

Komentarze
pożyteczne przypomnienie Adam Narloch z dnia: 2018-12-24 07:06:00