STARY ZAWSZE MA RACJĘ

W mojej roboczej pakamerze nagromadziło się tyle staroci, że już trudno się poruszać. Czas zrobić porządki. Przed wyrzuceniem, skasowaniem staroci staram się je przeglądać. Co rusz natrafiam na coś, czego unicestwić mi szkoda choć wszystko to może zasługuje na określenie "świadectwa dawnych czasów" ale po prawdzie to są śmieci. Bez bólu podarłem moje notatki z obrad Głównej Komisji Morskiej Związunia, bo nie da się ukryć, że to były świadectwa wstydliwe. Dla mnie też, choćby dlatego, że świadczyły o mojej naiwności. Wśród tych szpargałów i komputerowych zapisów trafiłem na kilka "historyjek z myszką". Jedną z nich jest ta, którą możecie przeczytać poniżej. To z czasów robienia locyjki "Zakamarki zachodniego Bałtyku".  Zapytałem kilku Przyjaciół - wyrzucić, czy wepchnąć do SSI? Trzech z czterech Konsultantów opowiedziało się za opublikowaniem. Nie, nie - Marysia Lenza nie pytałem, bo by wyszło na remis. Do moich wątpliwości dołączyło się pytanie: czy to opowiadanko nie było już publikowane? Nie wiem, nie pamiętam. A jeśli było, to czy ktoś z Czytelników SSI jeszcze je pamięta? Na koniec przydługiego wstępu aktualna informacja - Mietek i Janek to dziś poważni, profesjonalni kapitanowie - oceaniczni najemnicy. Obaj już nieco posiwieli.

.

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

.

.

===========================================================

STARY ZAWSZE MA RACJĘ

.

Właśnie skończyliśmy inwentaryzację duńskiego portu Nyborg na wschodnim brzegu duńskiej wyspy Fionia (Fyn), niemal dokładnie w połowie długości Wielkiego Bełtu. Wycofywaliśmy się już do kraju, w harmonogramie rejsu pozostały jeszcze aktualizacje kilku portów niemieckich. Najbliższy cel – Heiligenhafen.

Na jachcie było nas trzech: niezrównani, znakomici kompani niezliczonych rejsów na s/y MILAGRO V – Mietek Leśniak oraz Janek Andruch. Żeglarze już wtedy bardzo doświadczeni – kapitan bałtycki i sternik morski. Później Mietek stał się powszechnie w Polsce znany jako kapitan s/y „Lady B”, a Janek „poszedł do pewexu”, czyli stał się oceanicznym najemnikiem z brytyjskim zawodowym certyfikatem kapitańskim. Wspominam o tym nie bez powodu, ale dlaczego – okaże się to dopiero na końcu opowiadanka.

Nasze rejsy „hydrograficzne” wyróżniały się specyfiką przestrzegania „żelaznego” niepodważalnego harmonogramu odwiedzania kolejnych portów z przygotowanych uprzednio list. Każda lista, to kolejna locyjka. Harmonogram określał kolejność oraz widełki dat. Nie uwzględniał pogody, pór doby, lądowych pokus.. itp. Jeżeli wejście do konkretnego portu (jeszcze nie znanego) wypadało nocą (np. Burgtiefe) – wchodziliśmy na sektory, nabieżniki, latarnie, pławy i ... własny silny reflektor. Jeżeli wejście przypadało na silny wiatr dopychający (np. Hoganas) – serce podchodziło do gardła, ale wchodziliśmy. Harmonogram, harmonogram! Jeżeli gdzieś nas “zamurowało” – później trzeba było nadrabiać opóźnienia. Żaden port nie miał prawa wypaść z listy. Do żadnego portu nie mogliśmy się cofać. Taki reżim narzucał ten demoniczny harmonogram i .... data powrotu do pracy.

W Nyborgu pogodę mieliśmy brzydką – szkwalisty południowy, wcale nie ciepły wiatr z przelotnymi opadami deszczu. Zajrzałem do jachtowego NAVTEXA (był to taki mały telewizorek), poszedłem do kantorka bosmana, gdzie obejrzałem sobie meteo-telegazetę, przestudiowałem wydruki faxu z duńskimi prognozami. Mieliśmy wyjść nazajutrz rano i to właśnie na ten czas prognozy mówiły że nic się nie zmieni, a jak nawet zmieni, to na gorsze. Wiatr S5-6, miejscami do 7. Nadal deszcze przelotne. Bosman wyraził współczucie, ale z oczywistego powodu na pewno się nie zmartwił. Ten sam który wydziwiał na „przeciwszczurze” tarcze z mordką kota, które Janek nanizał na dziobowe cumy. Przechodnie zatrzymywali się, uśmiechali, ten i ów pstryknął fotkę. Tylko bosman był patriotycznie zgorszony – „w Nyborgu nie ma szczurów”.

Podczas studiowania prognozy mina mi zrzedła, naciągnąłem kaptur sztormiaka i poszedłem na łódkę. W środku było ciepło, przytulnie, czajnik gwizdał.

- no i jak, wychodzimy rankiem?

- hmm, jeszcze nie wiem, tak sobie kalkuluję ....

- tu nie ma co kalkulować, robota jest, mamuśki w domach czekają

- no tak, ale wiatr mamy prosto w mordę, nie siada, fala się wybudowała, no i deszcz...

- damy radę, damy radę, jutro albo odkręci, albo przysiądzie – jedziemy, jedziemy, nie ma co tu gnić

I na tym temat jutrzejszego opuszczenia Nyborga został wyczerpany. Po dobrej kolacji załoga „hydrografa” zaległa w kojach. Mnie jakoś sen nie nachodził. Nasłuchiwałem gwizdu wiatru w takielunku, drgań fletnera samosteru, chlupotu fal o burtę. Jeszcze było szaro, jak zacząłem nasłuchiwać prognoz radiowych, zapytałem o zdanie pana NAVTEXA, założyłem sztormiak i poczłapałem do odległego kantorka bosmana. W oknie wyświetlał się deprymujący komunikat. Wróciłem na jacht, a tam już śniadanie gotowe, kompani pełni werwy, tylko jeść i jechać. Już nie próbowałem oponować.

Po śniadaniu, już obleczeni nieprzemakalnie – nanizanie małego grota i małego foka. Wszystko doskonale zasztauowane, uwiązane, zakręcone. Ruch na pokładzie „Milagro V” wywołał zainteresowanie sąsiadów. Spod tentów i owiewek pytania:

- a dokąd się przestawiacie

- nie, nie przestawiamy się – płyniemy do Heiligenhafen

- mój Boże – stało się coś?

- obowiązki, obowiązki J

- niech Pan ma was w opiece.

Grzanie silnika, ustawianie się przy palu dziobem na wiatr, stawianie żagli w łopocie. Na wodzie basenu portowego niewielkie białe grzebyczki i smugi piany. Żaden jacht nie wchodzi, tylko my szykujemy się do wyjścia. Już i w kokpitach innych jachtów pojawili się widzowie. Powszechne wzruszanie ramionami. Odchodzimy od pala na silniku i żaglach, zmierzamy ku zielonej głowicy falochronu. Potrzebujemy do tego pełnych obrotów poczciwego MD6A.

Zaraz po wyjściu odkładamy się na prawy hals i odstawiamy silnik. Wielki Bełt wita nas już naprawdę żwawym wiatrem i z minuty na minutę coraz wyższą falą. Do tego fala jest krótka, agresywna, gwałtowna, twarda. Na małych żaglach - jacht idzie tępo, w sporym przechyle. Zamierzamy osiągnąć zachodni „krawężnik” głębokowodnego toru Wielkiego Bełtu i dopiero tam odłożyć się na lewy hals. Banalne zadanie, ale cieśnina zmieniła się dziś w istny tunel aero-hydrodynamiczny. Długotrwały południowy wiatr wymusił współpracę północnego prądu wody. Niby halsujemy w „dyrektywnym” kierunku południowym, ale oglądając się za rufę wyraźnie widzimy z jak potężnym dryfem.

Jacht otrzymuje silne, twarde uderzenia, fala przelewa się przez pokład, owiewkę, dociera do kokpitu. Niektóre uderzenia są tak twarde, że odczuwamy je jako zderzenia z twardymi przedmiotami. W kabinie zaczyna się robić bałagan. Najpierw powędrowały materace, później puściły „kampy”, czyli zameczki jaskółek, które nie wytrzymały naporu zawartości. Później wyskoczyły z półki (o wysokim „relingu”) na podłogę locje, spisy świateł i ten cholerny MPZZM. O tym, aby utrzymać mapę na stole nawigacyjnym już nie ma mowy. Zakładam wełnianą, narciarską czapkę, pod którą wciskam kilka skarpet. To, aby zamortyzować nieuniknione walnięcia głową w twarde otoczenie. Że też nie zabrałem kasku rowerowego.

Janek prosi Mietka, aby pomógł mu sterować. Teraz obaj starają się „antycypować” ostrzenie tuż przed grzebieniem i odpadanie na wierzchołku każdej z nich. Siły na rumplu są coraz większe. No, ale skoro postawiliśmy na „forsowanie” – trzeba się pogodzić, że jest ciężko. Trzeba przyznać, że obaj trzymają fason, od czasu do czasu słyszę dowcipne komentarze Mietka.

No to już mamy pławy torowe. I właśnie na torze pojawił się ogromny statek idący z wiatrem, czyli na północ. Ktoś tam wyszedł na skrzydło mostku i kiwa. Zanim pojawił się drugi. Nie wiem czy to pozdrowienie, czy wyraz współczucia. Z ich perspektywy jesteśmy łupinką orzecha laskowego, która co chwile ginie im z oczu.

Do zwrotu na lewy hals. Na wszelki wypadek, dla nabrania impetu odpadliśmy przesadnie i hej! Jacht bardzo niechętnie poszedł do linii wiatru, przyhamowany przez dwa idące kolejno, jeden za drugim – złośliwe „dziady”. Oba złożyły przy okazji wizytę w kokpicie. No i doszliśmy do łopotu, stanęliśmy i ... jakimś cudem jednak dziób poszedł w prawo. Uff! Chyba warto robić zwroty przez rufę. Na lewym halsie było jeszcze gorzej. To znaczy tępiej, wolniej, z większym dryfem i niepokojącymi zderzeniami z coraz agresywniejszymi falami. Wielki Bełt zamienił się w gigantyczna dyszę, którą próbowaliśmy sforsować. I znowu deszcz i coraz gorsza widoczność. Mietek prosi o gogle.

Już wtedy wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę. że „gówno z tego będzie”. Już kiedyś taka lekcję przerabialiśmy w Kadett Rinne. Każdy z nas ją pamiętał, ale jakoś głupio było się do tego przyznać, nawet przed samym sobą. Czyli nadal bojowe miny, a w środku pytanie – kto to pierwszy powie?

Herbata gorąca w termosach, ale podczas nalewania jej do kubków połowa idzie na podłogę kokpitu. Kolejny hals i następny i następny ... sytuacja pogodowa bez zmian. Tylko wypowiedzi jakby bardziej lakoniczne, cichsze...

Zaczynam studiować mapę w poszukiwaniu jakiegoś przydrożnego portu, gdzie wszyscy moglibyśmy uratować ... honor. No, że niby wykazaliśmy hart, ale pogoda się pogorszyła. Patrzę na mapę, zaglądam do „Den Danske Havnelods” i „Der Grosse N.V. Hafen Lotse” Jedynym portem po drodze, do którego w takich warunkach pogodowych można by zawinąć jest niewielki Spodsbjerg. Tak, mniej więcej w połowie długości wyspy Langeland. Przy takim jak dotychczas tempie forsowania Wielkiego Bełtu - nie zdążymy przed nocą. A po nocy ... hmm, w takiej pogodzie ....

Jeszcze kilka ciężkich halsów, a osiągnęliśmy zaledwie północny cypel wyspy Lageland. Wreszcie za trawersem „dyrektywnego” kierunku. No co dalej? A idzie coraz gorzej. Jakoś nikt nikomu w oczy nie patrzy.

No, w końcu, po iluś tam godzinach prawdziwej mordęgi skipper musi o czymś ważnym zadecydować. Od tego jest. No i w końcu mówię, sam sobie się dziwiąc:

- panowie – przygotować się do zwrotu – odpadamy, kurs na Nyborg.

na to Mietek – robiąc „minę na temat” i patrząc Jankowi w oczy”:

- bardzo dobra decyzja – słuchaj młody - cały czas ci to powtarzam – stary zawsze ma rację

Do Nyborga wracaliśmy na skrzydłach wiatru. Nawet się nie obejrzeliśmy jak wpadliśmy między falochrony. A w porcie spokój. Tego dnia oprócz nas żaden jacht nie wyszedł, ani wszedł do portu. Nasze poprzednie miejsce cumowania było wolne. Sąsiedzi bili brawo. Nie wiem czy z uciechy, że szczęśliwie powróciliśmy, czy z satysfakcji, że „dostaliśmy nauczkę” (tzn „w dupę”). Bosman się ucieszył z innego powodu – „dzień do tyłu, konto do przodu”. Poszliśmy do miasta na pizzę. Spacer, kąpiel, kolacyjka i do wyrek.

Następnego dnia pojawiło się słońce, wiatr osłabł i odkręcił na west. Pożeglowaliśmy półwiatrem po spokojnej wodzie w cieniu wschodniego brzegu wyspy Langeland. Jednym halsem. Obiadując, pijąc kawę z filiżanek. Spidometr pokazywał 6 węzłów. Pod wieczór spokojnie zawinęliśmy do Heiligenhafen. A wtedy Mietek z szelmowskim uśmiechem jeszcze raz przypomniał Jankowi – stary zawsze ma rację.

.

Jerzy Kuliński

Komentarze
jak Maurice Griffiths'a :-) Aleksander Celarek z dnia: 2016-12-04 18:18:00