Wydarzyła się tragedia. Znam wszystkie szczegóły z pierwszej ręki, ale nie zamierzam oceniać czego tym razem zabrakło, aby nie zginął człowiek. Bo post faktum mądrali jest wielu. A niektórym by się przydały okulary. Problem jest, dyskutować należy, ale pamiętajcie - z bezpieczeństwem żeglugi jest tak jak z dietami odchudzeniowymi. Diet jest wiele, ale wspólnym, koniecznym, niezbędnym i jedynym warunkiem jest ich przestrzeganie.
W ostatnich latach żeglarstwo morskie, także polskie eksplodowało swą liczebnością i zasięgiem. Statystyka ma to do siebie, że zależy od rozległości podstawy. Wzrost ilości przeżeglowanych mil musi skutkować wzrostem ilości wypadków. To oczywiście nie zwalnia nas od starań aby procentowy udział wypadków malał. Przepraszam za takie rozumowanie w momencie żałoby. Statystyka wypadków drogowych, utonięc podczas kąpieli, zatruć grzybami i utopień w studniach - ukazje realne proporcje.
O kamizelkacj, lifelinach, smyczach itp rozmyśla Andrzej Remiszewski.
A jednak zakładajcie kamizelki.
Przynajmniej w oka mgnieniu nie znikniecie z powierzchni wody.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
----------------------------------
TYM RAZEM NIE NA SMUTNO, A NA POWAŻNIE
Tomaszowi Turskiemu, Eugeniuszowi Płóciennikowi, Krzysztofowi Putonowi, by ich śmierć nie była całkiem na marne
---------------------------------------------------------------------
W lipcu 2013 po śmierci naszego Przyjaciela Edka Zająca napisałem „Tekst na smutno”: http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=2259&page=45.
Jeden z dyskutantów, mimo oczywistego wydźwięku, nazwał go ”środowiskowym mobbingiem”. Wtedy w obliczu tragedii nie podjąłem polemiki, zresztą .... Nie z każdym warto dyskutować. Dziś jednak, po trudnym sezonie (który przecież wciąż jeszcze trwa), czuję obowiązek powrotu do tematu. Co więcej, chciałbym pójść dalej.
Na początek autocytat:
„Noszenie kamizelki nie jest panaceum. Nie zastąpi zasady „Jedna ręka dla jachtu, druga ręka dla mnie”. Nie zezwala na brak uwagi i rozsądku. Nie zwalnia od umiejętności wykonania skutecznego manewru „człowiek za burtą” w razie potrzeby. Ale stanowi zwiększenie szans. Tyle. Tylko tyle i aż tyle.
Człowiek w kamizelce unosi się na wodzie nieco łatwiej, niż bez niej. Łatwiej go zauważyć. Być może łatwiej za kamizelkę złapać, niż za ubranie, gdy już do niego podejdziemy. Na kamizelkę każdego dziś stać, nie jest uciążliwa w noszeniu. Ma gotowy zaczep dla szelek bezpieczeństwa.”
I jeszcze z dyskusji pod tekstem:
„Każdy ma prawo do osobistego, prywatnego ryzyka. Nie wolno mu go odbierać. Szczególnie nie powinien tego czynić żaden urząd.
Ale osoby i instytucje obdarzone autorytetem, na których inni się jakoś wzorują, mają moim zdaniem obowiązek promowania zdrowego rozsądku i ograniczania ryzyk do koniecznego minimum. Zdrowego rozsądku dobrowolnie stosowanego!”
O sensie noszenia kamizelek nie będę tu wiele pisał. W sytuacji wypadnięcia w niezłej pogodzie, w dzień, przy sprawnej załodze na pokładzie albo podczas manewrów portowych, daje ona prawie pewność uratowania życia. Szczególnie jeśli to kamizelka ratunkowa (utrzymująca głowę nad wodą), a nie tylko asekuracyjna (dodająca pływalności).
Trzy tegoroczne wypadki pokazują jednak, że to za mało. O zasadzie „jedna ręka dla jachtu, druga dla siebie” pisałem. Pozostaje ona w mocy i zawsze pozostanie. Ale warto też zrobić kolejne kroki. Pozwolę sobie podjąć dwa tematy niedostatecznie obszernie dyskutowane w polskich mediach żeglarskich i na forach.
Sprawa wydobycia człowieka z wody na pokład. Załóżmy, że manewr MOB został wykonany skutecznie, człowiek unosi się na wodzie przy burcie, najczęściej jednak niezdolny fizycznie do współpracy albo wręcz nieprzytomny. I wtedy okazuje się, że waży on nie 70, 90 czy nawet
W ostatnim numerze „Żagli” (str40 „Patenty i nowości”) zaprezentowano „Hypo hoist” firmy http://www.seasafe.co.uk/shop/ct/man-overboard/hypo-hoist/pd/hypo-hoist - trójkąt z płótna, jednym bokiem mocowany na szybko do pokładu, a za przeciwległy wierzchołek wciągany linka na kabestanie szotowym. Może ktoś dałby radę wykonać podobne urządzenie i przetestować?
Osobiście wolę jednak przyjmować założenie, że „człowiek poza pokładem równa się człowiek stracony”. Oznacza to, że należy robić co się da, by człowiek poza pokładem się nie znalazł! Obok świętej zasady „jedna ręka dla jachtu, druga dla siebie”, która działa tak długo, jak warunki nie staną się ekstremalne lub zaskakujące i tak długo, jak trwa wytężona czujność, najlepszym znanym rozwiązaniem jest przymocowanie się do jachtu.
W dawnych czasach, na niskich i wąskich jachtach, czyniło się to za pomocą kawałka liny obwiązanej na przykład wokół masztu albo solidnej knagi, na większych żaglowcach rozciągano liny wzdłuż pokładu. Rozsądni kapitanowie nakazywali wiązanie się sternikom i wachtowym w ciężkiej pogodzie. Gorzej było podczas nieuniknionego przemieszczania się po pokładzie. Potem pojawiły się „uprzęże bezpieczeństwa”, jak wszystko w tamtym ustroju trudne do kupienia i kiepskiej jakości. Nie zachęcały one do użycia. Do tego pamiętam kuriozalne tezy Izby Morskiej, która postawiła zarzut kapitanowi, który utracił człowieka w główkach portu, iż nie był on przywiązany. Ówcześnie dostępnym sprzętem i podczas manewrów portowych, gdzie na sporym jachcie trzeba było szybko przemieszczać się po pokładzie!
Potem z Zachodu przyszedł zwyczaj posiadania na pokładzie stalowych lifelin, na stałe rozciągniętych od dziobu do rufy, co stało się realistyczne w chwilą powszechnej dostępności w Polsce stalówek nierdzewnych.. Wreszcie wraz z normalną gospodarką uzyskaliśmy także możliwość używania uprzęży z pasem krokowym, najlepiej połączonych w całość z kamizelką. O wartości przypinania się do jachtu najczęściej nie dowiadujemy się, po prostu nie dochodzi do zdarzenia, które zapisałoby się w kronikach.
Zdaję sobie sprawę, że poruszanie się na uwięzi jest trudniejsze. Wymaga też pewnej autodyscypliny. Szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy jachty, szczególnie te mniejsze, obsługuje się niemal w całości z kokpitu. Ale zawsze może się zdarzyć sytuacja, kiedy na przykład trzeba wymienić szoty na sztakslu, a tego bez pójścia na dziób nie da się zrobić. Korci wtedy myśl: wyskoczę na minutę, zawiążę i wrócę. Nie udaje się raz na milion takich wyjść.
Z pewnością nie w każdej sytuacji jest wykonalne poruszanie się na uwięzi. Jest jednak bardzo słuszne i należy je praktykować. Mówię o tym bez skrępowania, bo żegluję kilkadziesiąt lat i sam nie bez „grzechu”. Uczciwie przyznaję się, że mimo iż „Tequila” posiada lifeliny, korzystałem z nich może dwa razy w ciągu kilku sezonów. Na pewno za rzadko! Nie zrobiłem tego nawet w sytuacji wariackiego kołysania się, gdy sprzątaliśmy jacht bez napędu po utracie masztu. MÓJ BŁĄD! Teraz żałuję, choć nikomu nic się nie stało. Ale pociesza mnie za to fakt, iż wachtowy na nocnych wachtach wpina się w pierścień na dnie kokpitu, a wychodzący za potrzebą do aftersztagu, gdzie zawsze czeka dedykowany pas z karabińczykiem.
Samo przypięcie jednak to, jak się okazuje, za mało. Znamy przypadek, kiedy samotny żeglarz pozostał w kontakcie z jachtem, lecz w wodzie. Pozostał na zawsze. Jak ma dostać się na pokład uwiązany na krótko człowiek może nie w pełni w tym momencie sprawny fizycznie, grubo ubrany, który zasłabł albo dostał bomem w głowę i stracił na chwilę przytomność? Jak ma przemieścić się wzdłuż burty ku rufie, gdzie jest otwarta platforma albo drabinka (oby nie uwiązana na sztywno w górnym położeniu!), gdy szelki blokują się pod jego ciężarem między stójkami relingu? Po jakim czasie jego wyczerpanie przekroczy próg odporności organizmu?
Tu podczas rozmów w różnymi doświadczonymi żeglarzami spotkałem się z dwoma pomysłami.
Jeden z nich, mający zapobiec opuszczeniu pokładu, to stropik wokół masztu poniżej bomu. Szelki wpięte z niego są zbyt krótki by można było opuścić pokład, a jednocześnie pozwalają na „tańcowanie” - pracę po obu stronach masztu.
Drugi, teoretycznie dający szansę wrócić, to lifelina na zewnątrz stójek relingu. Samotny żeglarz w razie wypadnięcia, nie zawisa na szelkach, lecz może przesunąć się do drabinki rufowej. Jeśli jest ona nawet uniesiona i przywiązana, to krawatem w jaskrawym kolorze, ciągnącym się końcem w wodzie. Ciągnąc za niego można ściągnąć drabinkę nawet na jachcie w regatach. Ale jak z przekroczeniem szotów foka? Co z zaczepianiem się szelek o kolejne stójki relingu? Czy ktoś to praktykował?
Moim zdaniem warto podjąć dyskusję o sposobach wydobywania człowieka z wody, zmniejszeniu możliwości zawiśnięcia za burtą i stworzeniu szansy na przemieszczenie człowieka przypiętego ku rufie. Cel jest ten sam: żywy człowiek na pokładzie. Drogi, jak w każdym przypadku w żeglarstwie różne. Zależne od jachtu, składu załogi, charakteru rejsu, rodzaju zajęcia, któremu w danej chwili się oddajemy. Oznacza to, że skipper powinien MYŚLEĆ samodzielnie. Nie czekać na urzędniczy ukaz, nie recytować podręczniki, myśleć.
Dla ułatwienia tego myślenia, dania mu pożywki, proszę Cię Don Jorge, o otwarcie łamów SSI. Niech pojawią się światowe patenty, osobiste przemyślenia, dobre i smutne doświadczenia, niech trwa dyskusja. Jachtu wychodzą z wody na zimę, niech intelekty pracują.
I proszę o cenzurę prewencyjną! Nie pozwól na internetowe trollowanie, które niestety trafia się nawet wśród Twoich Korespondentów. Mam też nadzieję, że temat miesięczniki, podchwycą portale żeglarskie i fora.
Zaś do urzędników, badaczy pisma świętego zwracam się ze stanowczym żądaniem: nawet tego nie czytajcie. Nie wypowiadajcie się, nie powtarzajcie swojej mantry. My już wiemy, że życie ludzkie chroni najlepiej pieczątka. Wasza pieczątka.
A Szanownym Czytelnikom mówię tak:
NIEZALEŻNIE OD TEGO, CO POMYŚLĄ I POWIEDZĄ PRAWDZIWI ŻEGLARZE PŁYWAMY W KAMIZELCE I PRZYPINAMY SIĘ!
Nie chcę więcej takich okazji.
Andrzej Colonel Remiszewski
Tekst wyraża wyłącznie osobiste poglądy autora
==================================================================================================
Ilustracje do komentarza Tadeusza Lisa - HYPO-HOIST ?
.
Dobry wieczór Jerzy,
Na ostatniej Bitwie o Gotland na jachcie "BLUESinA" zamontowałem taki właśnie patent: od kosza dziobowego do ucha przymocowanego na pawęży w diametralnej jachtu po obu burtach biegły liny wyłożone za stójkami i koszami. Miało by to dać realną możliwość "zjechania" jak po poręczówce na stopień na pawęży gdzie znajduje się drabinka z systemem opuszczania jak zaprezentował to Andrzej. Oczywiście na pokładzie rozciągnięte są osobne lajfliny .
Pozdrawiam,
Krzysztof Wożniak.
Wyobraźcie sobie, że podpływacie z prędkością 0,5 węzła do człowieka unoszącego się na wodzie. Macie wyłożony kawałek płótna? Co się z nim dzieje? To co powinno – klei się do nadburcia.
Czym go odpychać?
Hypo-hoist w wersji z okienkami jako drabinką zaburtową?
Proponuję powtórzyć moje doświadczenia z plastikową drabinką sznurową, po której próbowałem wdrapać się na pokład obłego "Donalda" (raptem pół metra wolnej burty).
Pierwszy krok (najniższy stopień) – noga wpadała pod kadłub, a ja odpadałem od burty waląc się plecami w wodę. Podciągnąłem się na rękach za nadburcie i pominąłem pierwszy szczebel. Zadziałało?
Nie, dlatego, że drabinka idealnie przylegała do kadłuba, a mokre palce nie były w stanie utrzymać się na okrągłym szczebelku z tworzywa. To fakt, człowiek pochodzi od małpy – ale tylko niektórzy tak bardziej. Ja to chyba jakaś boczna gałąź…
Co moim zdaniem by zadziałało?
Rura z mocnego dakronu o średnicy koła ratunkowego (aby można wykorzystać standardowe uchwyty koszowe) wyposażona w dwa wzmacniające pierścienie z plastiku na obu końcach (mogą być ze zbrojonego epoksydu jak wędki lub stelaże samorozkładających się namiotów chińskich. Rura musi mieć 2 metry długości.
Pierścienie mają mocne ucha do wpięcia obustronnego spinakerbomu (lub dedykowanego rozpieracza).
Manewrowanie:
1. Rozkładamy rurę
2. Wpinamy spinakerbom w pierścienie z mniej więcej metrowymi stropikami (jesteśmy sami, drugi członek załogi jest za burtą w wodzie). Strop jest po to, aby się nie wychylać za głęboko za burtę, bo łatwo jest dołączyć do kolegi
3. Podbieramy człowieka jak rybę wybierakiem – od głowy lub nóg, w zależności jak się nieprzytomny ułoży się wzdłuż burty
4. Wpinamy fał grota lub sztaksla w ucho na środku spinakerbomu.
5. Teraz albo kabestanem przymasztowym albo przez dedykowany bloczek umieszczony przy pięcie masztu kabestanem szotowym, wybieramy naszą rurę. Tak na marginesie kabestan przymasztowy będzie prawdopodobnie za mały na większości łódek o LOA 25-30 f.t.
6. Wyciągamy rozbitka ponad nadburcie i opuszczamy na pokład
7. Ulepszenie tego pomysłu?
Pozdrawiam cały Klan SSI
.T.L.
Doszedłem do dwóch wniosków po licznych eksperymentach spadania z pokładu:
1. Fabryczny pas 1 m jest bezużyteczny ze względu na niemożność pracy na pokładzie
2. Fabryczny pas 3 m jest bezużyteczny, bo prawidłowo wpięty pozwala mi wpaść do wody przy burcie 0,5 m i skutecznie wpycha mi głowę pod wodę od prędkości 1w wzwyż
Ustaliłem w drodze eksperymentów, że optymalna długość pasa wynosi około 0,6-0,7 najmniejszej szerokości łódki (o obrębie kokpitu). Przy tej długości zostaje przytrzymany na krawędzi kokpitu przed relingiem.
W obrębie kokpitu zainstalowałem kilkanaście stalowych uszu, z tym w bezpośredniej bliskości zejściówki. Wydawało mi się za dużo, ale okazało się w sam raz, gdy w kokpicie są trzy osoby.
Wpinamy się zawsze w ucha po nawietrznej – prawą ręką do lewego uda (lewą trzymam rumpel lub autopilota)
Pas ma dwa wąsy. Używam płaskich karabińczyków z zabezpieczeniem dźwigniowym przed otwarciem, które jest niewygodne, ale mniej niewygodne, niż zabezpieczenie karabińczyka tuleją gwintowaną, które jest cholernie niewygodne.
Pas ma dwa wąsy. Drugi wyraźnie przeszkadzał, dopóki wolny koniec pasa złożony podwójnie nie zacząłem wkładać pod poziomy pas kamizelki (od dołu).
Droga, francuska life-lina z amortyzacją dla jachtów regatowych okazała się g… warta bo rozciągając się spokojnie pozwalała wylecieć za burtę. W przyszłym sezonie zamienię ją na powlekaną tworzywem stalówkę, mocowaną na stałe wzdłuż nadburcia.
Eksperymentowałem z różnymi miejscami mocowania life-liny.
1. Kokpit – podstawa bukszprytu. Łatwo się chodzi i łatwo się wylatuje
2. Kokpit – połowa długości pokładu. Trzeba się przepinać w głupim miejscu wąskiego półpokładu. Ale liny są w miarę sztywne.
3. Kokpit – wanty, wanty - podstawa bukszprytu. Optymalne. Bo chodzę zwykle tylko do masztu. Na maszcie ucha są u podstawy. Ale i tak w sztormie jestem w takim strachu, że się przypinam oboma wąsami do masztu. Jeden mam wpięty w ucho na dole (bo tam sięgam ręką, idąc na czworaka po półpokładzie), a drugi owijam wokół bioder (Donald nie ma koszy przymasztowych). Jak wybieram fał, albo refuje grota to kolanami opieram się o szerokie cęgi masztu i napinam górny pas. Coś chrzanię z zakładaniem remizki na ucho refowe – zawsze coś zrobię sobie w palce (jakiś patent Kolegów)?
Gdy w sztormie odblokowuje zacięty roler to na dziób się czołgam, a nie chodzę na czworakach, bo wtedy jestem osłonięty nadburciem (a poza tym boję się chodzić na czworaka). Jakbym go nie miał, to na pewno bym założył siatkę na reling.
Pozdrawiam Klan SSI.
PS. 1. Prośba do Krzysia Woźniaka. Możesz zrobić rysunek swojego pomysłu? Nie mogę chwycić, jak przechodzisz z liną na rufę.
PS 2. W przyszłym sezonie założę pod bomem "Donalda" osobną talię w pokrowcu do wyciągnięcia rozbitka. Razem z talią będę tam trzymał krótki bosak z dużym hakiem zakończonym stalową kulką – do chwycenia kamizelki za ucho tylne. Do każdej kamizelki mam zamiar przypiąć do ucha kołnieżowego pętle z nietonącej liny o średnicy 30 cm z małą kulą korkową na końcu.
Po tym wszystkim mam zamiar nakręcić film z prób podejmowania rozbitka przy różnym stanie zafalowania. Potrzebowałbym asekuracji motorówki z wyższą nadbudówką, na której mógłby stać operator kamery.
Z wielkim zaciekawieniem obserwuję dyskusję nt. zabezpieczenia załóg jachtów przed wypadnięciem za burtę, nie tylko jako żeglarz, ale również jako zawodowy ratownik (strażak).
Jako członek SAJ, zmobilizowany przez Prezesa, chciałbym do dyskusji dorzucić następujące spostrzeżenia pod rozwagę:
1. Większość kamizelek pneumatycznych, w szczególności te z „dolnej półki”, nie jest wyposażona w pasy kroczne. Podnoszenie wiszącej za burtą osoby nieprzytomnej lub bardzo osłabionej, przy braku takiego pasa, może zakończyć się tym, że osoba ratowana nam się wysunie, sytuacja wtedy pogorszy się diametralnie, bo będziemy mieli człowieka za burtą bez kamizelki. Oczywiście najlepiej by było nosić kamizelkę wyposażoną przez producenta w taki pas lub pasy, jednak w ostateczności można spróbować doposażyć kamizelkę we własnym zakresie. Zrobiłem tak z kamizelką asekuracyjną dziecka i używamy jej z powodzeniem podczas kąpieli.
2. Sporym zagrożeniem, wspomnianym przez Kolegę Andrzeja, jest „zawieszenie” człowieka na lince relingu pomiędzy słupkami, niebezpieczeństwa z tym związane to przytapianie głowy przez prąd wody omywającej jacht w ruchu, ewentualne uderzenia o burtę na skutek falowania, co może stanowić większy problem niż np. ryzyko wychłodzenia organizmu. Aby usunąć takie zagrożenie, można rozważyć wykonanie asekuracji zastępczej poprzez np. poprowadzenie liny pod lub poza relingiem, odpowiednie jej zamocowanie do pokładu oraz drugiego końca do uprzęży (ew. kamizelki ratunkowej) poszkodowanego i odcięcie liny sprawiającej problemy. Zyskamy w ten sposób więcej czasu na przygotowania do podjęcia osoby na pokład, jest to również metoda na przemieszczenie osoby w winne miejsce, np. w okolice pawęży.
3. Trudne jest znalezienie kompromisu między wygodą użytkowania i stopniem ochrony środków asekuracyjnych, stąd różne pomysły na prowadzenie lifeliny przed i za słupkami relingów, czy dylematy w doborze długości wąsów. Ciekaw jestem co Koledzy myślą o użyciu do asekuracji przyrządów działających na podobnej zasadzie jak pasy bezwładnościowe w samochodach? Sprawdziłem, jest w internetowych sklepach BHP, spora oferta stosunkowo niewielkich urządzeń chroniących przed upadkiem z wysokości. Może ktoś dysponuje dostępem do takowego sprzętu i oceni, jak będzie się sprawował na pokładzie, przede wszystkim, czy działanie mechanizmu blokującego będzie odpowiednie?
4. Zaproponowano już użycie fałów lub bomu do podjęcia osoby znajdującej się w wodzie, na moim jachcie mam dość wysoki kosz rufowy, biegnie on dookoła rufy, wydaje mi się (sprawdzę to w przyszłym sezonie), że podniesienie człowieka było by znacząco ułatwione przez talię przypiętą do poręczy. Jeśli użyję talii o niskich bloczkach (nie wiolinowych) to będę w stanie unieść człowieka na co najmniej metr nad wodę i przynajmniej większą częścią tułowia ponad krawędź pawęży. Przyszło mi też do głowy użycie talii zamocowanej do elementów olinowania pionowego (wanty, achtersztag) przy użyciu węzła Prusika lub przyrządów zaciskowych znanych z asekuracyjnych technik wspinaczkowych pod nazwą „przyrząd zaciskowy” lub częściej używane określenie „shunt”, nie wiem tylko, jak to by się trzymało na stalówce. Zamiast talii można też użyć bloczka będącego punktem zwrotnym dla liny poprowadzonej do kabestanu.
5. Na koniec naczelna zasada ratownika „zanim zaczniesz ratować – ZABEZPIECZ SIĘ SAM!”.
Pozdrawiam Cię Kapitanie serdecznie!
Rafał Adamiec