CUDEM OCALONY

Romana Piechowiaka pamiętacie, choćby z jego perypetii ubezpieczeniowej (news z 13 września). Pamiętacie pewnie tez jego rejsowy algorytm z piątkiem w tle. To historyjka z realu - dedykowana tym, którzy już postanowili definitywnie pożegnać Bełdany, wyruszyć na morze, najlepiej na słoneczne, łagodniutkie Morze Śródziemne.

Miłej lektury z dydaktycznym przesłaniem.

Ważne, że kamizelka była tam gdzie trzeba.

Zyjcie wiecznie !

Don Jorge

--------------------

PS. Juz podczas lektury zorentujecie się, dlaczego to news bez fotografii.

________________________

Don Jorge,

Algorytm o którym była mowa w mojej poprzedniej korespondencji okazał się błędny! Nie wziąłem pod uwagę jednego z najważniejszych pewnie praw morskich, które przestrzega przed rozpoczynaniem podróży w piątek...

Co miało się stać, to się stało.

Początek podróży, półwiatrem 20 węzłów i szybkością jachtu prawie 7 na foku 3 i pierwszym refi grota. Nic nie wskazywało na zbliżającą się katastrofę. Nawet ten wiatr świszczący w wantach wydawał się wówczas jeszcze symfonią. Przy sterze i regulacji żagli jak dyrygent batutą celnymi ruchami prowadziłem gnające do przodu stworzonko. Lecz już po północy jakoś nie mogłem dojść do właściwej regulacji. Dziób skręcał to w prawo, to w lewo bez wyraźnych powodów. Wiatr się zwiększył, wiec drugi ref. Zazwyczaj ten manewr nie sprawia kłopotów. Zazwyczaj, ale tym razem wszystkie p... sznurki poplątały się i wokół bomu porobiły węzełkowe kokardki. Nie było innego sposobu w tę bezksiężycowa noc, tylko po staremu wszystko powiązać, wisząc na bomie (na szelkach i w kamizelce Don Jorge!). Cóż z tego! - jacht i tak swoje wykręty dziwaczne dalej czynił, ale w sumie w kierunku prowadzącym do celu, wiec ze zmęczenia po nieprzespanej nocy dałem spokój do świtu. Z pierwszymi promieniami słońca odkryłem awarię złącza rumpla ze sterami. Część nowa, ale złej koncepcji. Normalka, to konstrukcja amatorska, a ja to amator! Skończyć wakacje w ten sposób nie przeszkadza mi wcale, tylko co dalej? Do najbliższego lądu 60 mil - Hiszpania. Do mojej przytulnej przystani 91 mil.

W kierunku Hiszpanii wiatr słabnący. Z powrotem rośnie do 8 B i fale do 4 metrów. A może by tak wysiąść, zostawiając cały ten majdan tam, gdzie jest, i niech się ktoś inny tym zajmie?! Gdybym tylko umiał po wodzie chodzić! Jak w liceum były z tego lekcje, pewnie byłem na wagarach...

Po obejrzeniu bubla zrobiłem więc to, co zawsze robię, gdy nie mam już innych pomysłów: wybrałem na GPS port La Ciotat. Grota zwinąłem i silnik całą naprzód. Jacht posłusznie dziób skierował do domu. A że i tym razem cud się nie zdarzył, to raz w lewo, raz w prawo się kiwał, jak luz rumpla pozwalał. Piekielna łajba! Nie było już nic więcej do roboty, tylko obiecać świeczkę w kościele po szczęśliwym powrocie. I niech się dzieje, co chce.

Na wiatr większy czekanie. I trwoga, że będzie gorzej, że do końca się rozpieprzy draństwo. Już zacząłem kombinować, jak tu można sterować, jaką szafę poświęcę na zrobienie nowego rumpla. Mam ze sobą cały warsztat stolarski. Jak to się po angielsku prosi o pomoc przez UKF-kę?

No i było gorzej, ale do katastrofy jednak nie doszło. Ze wzrostem fal i mocniejszy wiatr nadszedł. Pojawiła się wówczas choroba morska. Na szczęście nie te tragiczne jej postać, co ubezwłasnowalnia rozum i ciało, ale tylko ta, co dobija rannego. Niech się to skończy, to świeczkę zapalę i sprzedam gada! Kto mnie na to p... morze goni?! Sam się głupi człowieku pchasz pod wiatr i fale, a lepiej by było przecież ogródek podlewać zamiast kisić się w sztormiaku, mocząc starzejące się kości! Dalej to już rutyna. Regulacja tego, co da się jeszcze regulować, i trwanie, bo nic innego już się zrobić nie da. Zgroza zmieszana z nadzieją. Nadziei bezsens, kto wie, co będzie za chwilę. To znaczy, że może być tyko gorzej. Żołądek w gardle, a z gardła za burtę. Rozsądek nie wiadomo gdzie. Odwaga drży ze strachu. Pocieszenia i pomocy znikąd! Czas mijał powoli, mimo że jacht płynął trochę ponad 5 węzłów. Zyg, zag i zyg, i jeszcze raz!

Przed świtem na horyzoncie pojawił się zarys lądu. Jak dobrze jest rozpoznać te linie gór, światła nadmorskich miast jak paciorki różańca. Marsylia, Cassis, La Ciotat, Zdrowaś Maryjo, Bandol, Tulon... ustrzeż nas Panie! Ludek morski zabobonny i bogobojny, bo często w potrzebie, a zbawienia znikąd poza niebiosami.

Wejście do portu jak gdyby nic. Nie pamiętam, kto przycumował, ale to raczej ja, i nie pamiętam, ile godzin przespałem niewinnym snem aż do przebudzenia w mokrej koi na jachcie zalanym wodą podczas ciężkiej pogody.

Co do choroby morskiej, to przez 24 godziny nogi nie wierzyły w twardość ziemi, a głowa jak z kacem, lecz jednocześnie pijana, wariatka! Tylko apetyt nie odmówił dobrego obiadu i żołądek cieple jedzonko przyjął! Jeszcze by tego brakowało żeby nie!!!

Obiecana świeczka paliła się wesołym blaskiem odzyskanej nadziei.

Roman

Komentarze
zupełnie tak jak mój Tata Magdalena Tomczyk z dnia: 2014-09-26 21:30:00