Po przeczytaniu newsa pt. "Na Mazury, Mazury, Mazury, popłyniemy tą łajbą z tektury" postanowiłem w skrócie skrobnąć coś na temat naszej tegorocznej wyprawy, tak w ramach zachowania równowagi w przyrodzie :)
Jacht to tradycyjnie "Gem", załoga to tradycyjnie rodzina Matzów :)
Z różnych przyczyn wakacje zaczynamy dopiero 15 lipca, oczywiście od przywiezienia łódki z Jadwisina do Górek Zachodnich (JK Stoczni Gdańskiej). Przygotowania i zaprowiantowanie zajmują nam dwa dni.
Pogoda raczej parszywa, więc niestety do Helu wchodzimy przemoczeni do suchej nitki. Tam smażona rybka, suszenie sztormiaków i następnego dnia do Władysławowa. W "marinie" bez zmian - toalety każdorazowo płatne i oczywiście dzielone z tłumami plażowiczów...
Po dwóch dniach pogoda się poprawia, więc bez problemów już osiągamy Łebę. Tamtejsza marina na stałym, wysokim poziomie, a oddalenie portu od miasta daje trochę spokoju i wytchnienia.
Prognozy wydają się korzystne, dlatego 22 lipca, na noc wychodzimy w kierunku Bornholmu. Słaby, ostry bajdewind, odkręcający do półwiatru pozwala nam osiągnąć Listed już ok 1500 następnego dnia. Bosman pokazuje gdzie stanąć, płacimy "harbour fee" i odpoczywamy.
Trochę spacerujemy po Listed, wybieramy się pieszo do Svaneke, robimy jakieś drobne zakupy.
Miasteczko i port - zachwycające! Cicho i spokojnie mimo tego, że w malutkim basenie jachtowym stoi ze 20 łodzi... Wieczorem autochtoni i goście odpalają grille, ale o 2200 jest już cichutko jak makiem zasiał. Toż to we Władysławowie o tej porze przyportowa dyskoteka dopiero startuje!
Następnego dnia, z samego rana ruszamy na Utklippan. Odległość spora, więc docieramy tam ok 1800. Jachtów w porcie mnóstwo, już z daleka widać, że możemy mieć problem ze znalezieniem miejsca postojowego. Nic bardziej mylnego - Szwedzi, mimo tego, że niezbyt wylewni, zapraszają do swoich burt. A że "Gem" to niewielka łódka, toteż zmieści się nawet w najmniejszą lukę. Stajemy zatem burtą do jachtu szwedzkiego, ale z zejściem na ląd bezpośrednio z naszego dziobu. W 40 min. obchodzimy obie wysepki, a jachtów cały czas przybywa. Policzyłem - stało tam 60 jednostek. Z ciekawości spojrzałem do Gasthamnsguiden - "Gastplatser: 30" :)
Utklippan - jacht z czarno-czerwonym paskiem
.
Drottningskar
.
Następnego dnia docieramy do Karlskrony, w której o dziwo przez dwa dni nie pojawił się żaden polski jacht - czyżby jakiś "foch", o którym nic nie wiemy? :)
Z Karlskrony postanowiliśmy wyjść przez szkiery i ostatecznie lądujemy w Torhamn. Porcik maleńki i jak już pisałem wcześniej pomost pływający dla gości zniknął (co w najnowszym Gasthamnsguiden oczywiście zostało odnotowane i poparte aktualną fotografią lotniczą!). Stajemy zatem przy południowym falochronie. Po południu urządzamy sobie spacer do ICA i jemy kolację w pobliskiej pizzerii. Z kolei wieczorem wiatr odkręca się SW i się wzmaga. "Gem" dość nieprzyjemnie zaczyna szarpać cumy, więc podejmujemy szybką decyzję - po przeprowadzeniu prymitywnego "sondażu" za pomocą wiosła, przestawiamy się we wschodni kraniec portu, gdzie wśród miejscowych wiosłówek spędzamy bardzo spokojną noc ("Gem" ma 1,2-1,3m zanurzenia).
Torhamn
.
Jakoś tak przyzwyczailiśmy się już wracać do Polski z Kristianopel, zatem następnego dnia ruszamy właśnie tam. Moje wcześniejsze doniesienia o nieobecności Svena-Erika Nilssona okazały się nieprawdziwe - pojawił się następnego dnia, oczywiście wraz z suczką Busą :)
W Kristianopel czekamy na "odkrętkę" południowego wiatru i już w środę rano ruszamy do kraju. Ponownie ostry bajdewind i we Władysławowie meldujemy się nad ranem w czwartek.
Piątek to powrót do Górek i przygotowanie łódki do podróży, a w sobotę wieczorem "Gem" kołysze się już na wodach "Oceanu Zegrzyńskiego".
Nie da się ukryć, że w portach skandynawskich jesteśmy zakochani. Urzeka nas ta cisza, spokój, senna atmosfera i piękne widoki. Będziemy tam wracać póki zdrowie, czas i finanse na to pozwolą. Sprawę przesądza fakt, że tylko w naszych portach nękały nas burze i ulewy :)
Przesyłam w załącznikach kilka zdjęć i trasę. Niestety zdjęcie z Torhamn jest trochę nieostre, ale uważam, ze "Gem" uroczo wygląda w takim towarzystwie :)
Pozdrawiam ciepło
Wojtek Matz
PS. A Mazury też kochamy, ale do weekendowego pływania po nich (jednak raczej samotnie, góra w dwuosobowej załodze) mamy Finna z 1952 roku, którego udało się uratować kilka lat temu przed spaleniem . Dodam jeszcze, że oprócz jubileuszu na SSI był to również jubileuszowy, 15 sezon od opuszczenia Mazur.