Mam dla Was dziś opowiastkę o optymistycznym wydźwięku – jak
to miło trafić na ludzi przyjaznych. No cóż – przyjaznych o dziwo
ponoć ciągnie do przyjaznych, w tym przypadku – uczynnych. Na
takich trafił tym razem nasz uczynny Tadeusz Lis. To historyjka z
morałem, prowokująca do komentowania. A tak na marginesie –
za czasów kiedy jeszcze żeglowałem po jeziorach (prawie sto lat
temu) – w bakiście na wszelki wypadek wożony był malutki, bardzo
chimeryczny dwukonny motorek, powszechnie zwany „Zemstą Stalina”.
„Salut” mu było, taki o którym Tadeusz wspomina.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
-----------------------------
O zachowaniu żeglarskich dżentelmenów – opowiastka semi-techniczna
.
Słoneczne popołudnie na pokładzie „Cedra” – motorowego jachciku zbudowanego przez Wujka. Jachcik jest pędzony przez ikonę benzynowej niezawodności Yamahę 8KM. Silnik jest regularnie serwisowany i mimo swoich lat pracuje równo, zapala na widok kluczyka i przy 4-5 węzłach zadawala się symbolicznym zużyciem paliwa. Pogoda jest idylliczna. Na trawersie wolno przesuwają się Mikołajki. Środek tygodnia więc ruch na wodzie niewielki.
.
Pijemy poobiednią kawę, gdy niespodziewanie silnik zatrzymuje się mniej więcej w połowie drogi do wejścia na Śniardwy (na wysokości znaków kardynalnych). Szybko wydajemy kotwicę z rufy i spokojnie zabieram się za diagnozę usterki. Oto algorytm. Zaczynamy zawsze od rzeczy najprostszych:
· Czy zrywka silnika jest na swoim miejscu?
· Czy odkręcone jest odpowietrzenie zbiornika?
· Czy gruszka na przewodzie paliwowym jest twarda po podpompowaniu)
· Czy po odpięciu przewodu paliwowego i naciśnięciu kulki zaworka we wtyczce leci paliwo?
Niestety na wszystkie te pytania odpowiedź jest pozytywna.
Zatem śledztwo należy skierować w stronę układu elektrycznego. Oto algorytm:
· Zdejmujemy fajkę ze świecy nr 1 i wkładamy w nią zapasową świecę
· Kręcimy rozrusznikiem lub pociągamy za linkę
· Sprawdzamy czy jest iskra dotykając do masy
To samo dla świecy nr 2
.
Niestety, wygląda na to, że nie ma napięcia na żadnej z sekcji świecy zapłonowej. W tej sytuacji - po sprawdzeniu wszystkich połączeń diagnoza jest jednoznaczna – padł elektroniczny moduł zapłonowy. W pewnym sensie uspokoiło to nas, gdyż na wodzie nic z tym nie zrobimy i nie ma sensu rozbierać silnika. Zatem potrzebujemy holu aż do Wygryn – prawie 3 godziny drogi.
.
Pierwszy telefon do WOPR – przez pół godziny nikt nie odbiera (może już sezon się skończył dla WOPR?). Potem telefon na Policję – mili, uprzejmi, obiecują że coś zrobią.
.
Dzwoni miła lady z WOPR. Owszem, pomogą. 150 zł za każde rozpoczęte pół godziny. Do Wygryn i z powrotem wartość holu przekroczyła by istotnie wartość silnika. Zadzwoniliśmy do lokalnej wypożyczalni motorówek. Właściciel od razu zwietrzył interes – suma mniejsza, ale porównywalna. Zrobiło mi się trochę smutno, gdy przypomniałem sobie lata 70-te i 80-te gdzie jak pamiętam pomoc w potrzebie wydawała się mieć znacznie wyższy priorytet. Oczywiście byliśmy skłonni pokryć wszystkie koszty paliwa i godziwej stawki robocizny.
.
W końcu stojąc na kotwicy zaczęliśmy machać do przepływających obok łodzi wypornościowych zmierzających w kierunku Rucianego. Zainteresowanie? Żadne. Za wyjątkiem jednego wędkarza, który oświadczył że:
· Jego 18 konny silnik jest za słaby, aby nas pociągnąć (zmodyfikowany przeze mnie Salut ciągnął do Pisza trzy Omegi z Warszawy z załogami….)
· Ma w planach łowienie ryb, a nie holowanie.
Ale szczęście się do nas uśmiechnęło. W odległości niespełna trzech kabli zobaczyliśmy czarterowy jacht z młodą załogą ubraną w kamizelki. Wkrótce podpłynęli i po chwili zastanowienia przyjęli nasz hol i kanister z benzyną. Było widać, że niekoniecznie jest im po drodze. Patrzyłem na załogę „Natalii” z prawdziwą przyjemnością dawnego instruktora. Wysportowani, młodzi ludzie, wśród nich maturzystka o intrygującej urodzie – co jak sądzę istotnie podnosiło motywację do jak najdłuższego zgłębiania sztuki żeglowania na pokładzie „Natalii”. Kapitan niewiele starszy, panujący całkowicie nad sytuacją mimo dość dużych kłopotów ze sterownością związanych z umocowanie holu na rufie – no ale w żaden inny sposób nie dało się tego zrobić.
.
Po kilku godzinach byliśmy w porcie z silnikiem martwym jak nóżki w galarecie. Nasi wybawcy nie dali się skusić na zaproszenie na rybną kolację w Rucianym – czekał na nich drugi jacht z flotylli. Pożegnaliśmy się ciepło wynagradzając ich tak jak potrafiliśmy.
.
Przez cały wieczór siedzieliśmy z Wujkiem w świetnych humorach. Zetknęliśmy się z tą jasną stroną żeglarstwa w pokoleniu które jest bliższe wschodowi słońca niż smudze cienia. Chociaż po drodze nie wydarzyło się nic niezwykłego, nie było w nim ni syren ni krakenów, to jednak pomyślałem, że warto jest opowiedzieć to zdarzenie w klubie dżentelmenów SSI. Napiszcie w komentarzach o swoich dobrych, podobnych doświadczeniach.
Pozdrawiam Was serdecznie.
T.L.
-------------
PS. „Cedr” w przyszłym sezonie otrzyma malutki silnik awaryjny na podobną okazję (wieszany na jarzmie sterowym), co daj Boże nie będzie się powtarzać zbyć często. Jak się już wezmę za jego zbudowanie (chciałbym aby nie ważył więcej niż 5kg), to opiszę w szczegółach konstrukcję. Silnych wiatrów.
Fot. 1 - nasi wybawcy z "Natalii"
Fot. 2 - poranny świt płonie jesiennym blaskiem
==========================================================================
Fotografia do komentarza Michała Kozłowskiego
Witaj Don Jorge
W ubiegłym roku podczas powrotu z rejsu do Oslo przed Stralsundem przydarzyło się wejście na miałkie (na szczęście piasek), bo sternik zagapił się na most. Zanim spróbowałem samodzielnie zejść na wstecznym (jacht 14 m i 20 ton) przepływający w przeciwnym kierunku jacht motorowy pod niemiecką banderą zatrzymał się, zawrócił, przyjął hol i ściągnął nas na głębsze. Podziękowałem serdecznie pomagierom - małżeństwu w wieku chyba młodszym od mojego.
--
pozdrawiam
AIKI
Don Jorge,
Z zaciekawieniem przeczytałem felieton Tadeusza Lisa o bezinteresownej pomocy. We wspomnieniach powróciły ciekawe sytuacje z silnikami. Od lat osiemdziesiątych pływałem Piratem z silnikiem Salut. Ogólnie to uczył mnie ten egzemplarz budowy silnika. Psuło się wszystko co mogło, a ja naprawiałem przy pomocy noża, kombinerek, widelca i młotka (załącznik). Nawet przy braku zapałek był przydatny. Polewałem go benzyną i przytykając świecę zapłonową szarpanką zdobywałem ogień. Jedna z pierwszych usterek z którą się musiałem zmierzyć do dziś powoduje śmiech. Silnik przerywał i zmieniał obroty a w końcu gasł. Do Saluta była dołączona instrukcja (chyba po rosyjsku) i w opisach usterek wyraźnie pasowały jakieś problemy z paliwem. W mądrej książeczce kazano przedmuchać układ paliwowy. Będąc nastolatkiem bez doświadczeń z silnikami rozpocząłem dmuchanie ustami we wlew paliwa… nie pomogło. Jakiś sympatyczny wędkarz pokazał, że istnieje coś takiego jak dysza w gaźniku i warto od niej zacząć. Z dużymi problemami, ale przy pomocy Saluta, żagli i wioseł dopłynęliśmy z Zegrza na Mazury. Po zdobyciu praktyki już drobiazgi umiałem naprawiać i często silnik działał. Kanały łatwo było przeburłaczyć i drogocenną benzynę można było zachować na czarną godzinę. Kiedyś po prześluzowaniu się przez Guziankę spostrzegłem Ramblera z kobitką z córkami, z zazdrością patrzyły na nasz dymiący motorek, bo miały tylko wiosła. Przeholowaliśmy je do Rucianego za cztery papierosy. Były to czasy początku kartek na papierosy a czarny rynek jeszcze nie powstał, mieliśmy też za mało lat… jak smakował taki fajek po kilku dniach postu zrozumieją tylko palacze (od wielu lat nie palę). Łódki się zmieniały i testowałem później Wieteroki i Wichry. Silnik Wichr chyba sprzedawał na boku paliwo, bo spalić tyle się nie da co on pożerał. Przesiadłem się na Yamahę i problemy ustały, narzędzia można było wyrzucić. Teraz mam jacht kilowy ze stacjonarnym silnikiem, Yanmar nie robi niespodzianek raczej.
O rejsach swoich trochę pisałem to łatwo znaleźć. Nie opisałem jednej swojej niebezpiecznej przygody. Po udanym dalekim rejsie do Narwy zacumowaliśmy w Jastarni i odpoczywaliśmy przed powrotem do domu. Rano mieliśmy tylko przepłynąć do Górek Zachodnich, wyjąć jacht z wody i wrócić do Jadwisina. Po odcumowaniu wrzuciłem bieg wsteczny odszedłem od pomostu, wrzuciłem w przód a jacht nie ruszył tylko zaczął trzęść się. Wiatr dość silny pchał nas prostu na plażę między pomostami. Popatrzyłem czy jakaś cuma nie zwisa z burty, bo to mi tylko przyszło do głowy. Na rzucenie kotwicy brakło by czasu, już widziałem płyciznę, ale w ostatnim momencie oddało się uchwycić jakiegoś jachtu. Kumpel skoczył do wody i po chwili mówi, że brakuje łopaty na śrubie składanej (dwupłatowej). Całe szczęście, że to tu a nie na granicy rosyjskiej na rzece Narwa, gdzie byliśmy. Telefon do przewoźnika o zmianie planów i wyjmiemy jacht w Jastarni. Pozostał tylko problem jak dopłynąć do dźwigu, przeszedłem się po porcie w poszukiwaniu wsparcia. Koło kutrów stał malutki kuterek z kapitanem na pokładzie. Opowiedziałem o moich kłopotach i umówiłem się na siódmą rano jutro. O umówionej godzinie już kołysał się w pobliżu czekając na cumę. Bardzo sprawnie nas przeholował i upewniwszy się, że zacumowaliśmy odpłynął. Na moje prośby by powrócił, bo się nie rozliczyliśmy pokręcił głową i odpłynął na drugą stronę portu na swoje miejsce. Poszedłem pieszo negocjować zbyt tanią stawkę. Odmówił jakiejkolwiek zapłaty, tłumacząc, że za pomoc się nie bierze pieniędzy. Okazało się, że przyjechał do portu specjalnie dla nas i właśnie wychodzi. Wysłałem załoganta do sklepu po jakiś zacny trunek i kazałem zostawić w kuterku z moją wizytówką by wiedział od kogo. Po kilku godzinach dostałem telefon od tego Zbawiciela, zrugał mnie niemiłosiernie, że tak nie można. Chciałem się tylko odwdzięczyć, nawet do głowy by mi nie przyszło, że Go urażę. Jacht tego Pana nie był jakąś wypasioną jednostką i pewnie kasa by się przydała, ale miał zasady bardzo szczytne. Szkoda tylko, że nie pamiętam nazwy tej jednostki, bo warto taką bezinteresowną pomoc nagłaśniać.
Pozdrawiam
Michał
Pomijając czasy rzeczywiście dawne, gdzie silników na małych jachtach po prostu nie było, to w latach 2001-2012 pływałem głównie na „Pallasie” (Conrad 24), który nie miał silnika w ogóle (dopiero na ostatnie dwa lata dostał). A że pływaliśmy po całym polskim wybrzeżu, a na regaty także za granicę, to różnych przygód było trochę.
.
Pływanie bez silnika jest specyficzne i trzeba brać pod uwagę różne czynniki, trochę inaczej wszystko organizować. Np. holowanie po porcie w Gdańsku. Największym problemem, w zasadzie nie do rozwiązania, jest brak wiatru.
Albo dość silny wiatr północno-wschodni przy wychodzeniu z Łeby. W tym wypadku wyholował nas znajomy jacht.
.
Brak wiatru, gdy do Świnoujścia zostało sporo mil, może deprymować. Jacht, którego nazwy nie pamiętam, mijając nas blisko, zwolnił i wziął nas na hol. Holował dobre kilka mil, aż wiatr wrócił.
.
Jeszcze gorzej, gdy już widać port. Zbliża się wieczór, my się zbliżamy do Górek, płynąc z Władysławowa. Okolice GW, wiatr siada do zera. Można oczywiście płynąć na bujaniu, ale to jest cholernie męczące, tylko na krótką metę (np. po Kołobrzegu, gdy w głębi portu wiatru nie ma w ogóle). Widać jak do Górek wchodzą jachty na silniku, w tym jeden duży, zupełnie nam nieznany. Fajnie mają, myślę sobie. Ten nieznany nam wcześniej jacht nagle zawraca i kieruje się na nas. Podpływa i proponuje nam holowanie do „Neptuna”. Sam z siebie pomyślał o nas i chciało mu się wrócić.
Różne holowania podczas regat są niejako bardziej naturalne i nigdy nie mieliśmy z tym problemów, gdy zdarzało nam się o hol poprosić (np. w Lipawie, żeby zdążyć na start do kolejnego wyścigu).
.
Od 10 lat pływam na jachcie z silnikiem (dobrym!), a mając powyższe doświadczenia, zerkam na inne jachty, i widząc brak silnika, od razu wyobrażam sobie ich sytuację... Wiem, jak to jest, więc chętnie spłacam „dług” z dawnych czasów.
Pozdrawiam
Tomasz
Komentarz do „O zachowaniu żeglarskich dżentelmenów – opowiastka semi-techniczna” Tadka Lisa.
.
Niech i ja, na apel Autora dołączę do komentatorów – sytuacje opisanego przezeń gatunku przytoczę trzy, na przestrzeni styku przeciwstawnych epok życzliwości i komercji.
Pierwsza – mój początkujący kapitański rejs sprzed pół wieku, ze studentami na s/y SWAROŻYC – ciężkim, dwupatycznym szkerowcu z gdańskiego AKM-u. W słabych wiatrach, bez silnika, udało nam się dojechać do Darłowa. Tam – zbiorowa kąpiel 10 żeglarzy w Domu Rybaka, za obiecane cieciowi niewygórowane 20 zł, które miał zapłacić ostatni, ale ostatni – Marek akurat się nie kąpał, bo „coś mu wlazło w kark”. Niemniej – daleko od domu, bez wiatru i żywności, a w aktywach, oprócz ocalałych 2 dych mieliśmy już tylko pół litra czystej, więc procesja po rybakach. Akurat jakiś superkuter wybierał się na remont do Władkowa – za ową połówkę (!) ochoczo się zgodził podholować nas te głupie 100 mil w jego rejon. Rwaliśmy 10 węzłów nocą, z holem obłożonym wokół grotmasztu, z uniesionym w niebo bukszprytem i stojącym przy rufie wale wody.
Druga sytuacja – wracając Opalem DUNAJEC, coś ok. r. 2000, z Ipswich pod Londynem, na Helgolandzie skonstatowaliśmy pęknięcie karteru Volvo Penty. W pobliże Brunsbuttel – wejścia w Kanał Kiloński, halsowaliśmy po ruchliwej Łabie pod żaglami, wykorzystując pływowy prąd wchodzący i kotwicząc gdy się odwrócił. Silnik uruchomiliśmy tylko na chwilę, by wejść w Kanał, wtedy cumy i szukanie okazji. Taką okazał się duński krewetkowiec, wracający z połowem na Morzu Północnym do domu w Sundach. Stawka podobna – też połówka śliwowicy, ale za połowę poprzedniego dystansu – 100 km do Holtenau u wyjścia na Bałtyk.
Wreszcie – trzecia sytuacja miesiąc temu, gdy wracałem samotnie z Bałtyku kierując się na Przekop Mierzei (Kanał Z-Z) z unieruchomionym silnikiem, na 7 mil przed celem zdechł wiatr. Na szczęście – od Gdyni szedł na silniku przyczepnym niewielki czarterowiec z Tolkmicka, wracający do domu. Gdy zamachałem, sympatyczne chłopaki (i sympatyczna dziewczyna) podeszli i bez wahania wzięli mój hol. Niestety – po kwadransie okazało się, że przy redukcji szybkości o połowę, do dwóch knotów, nie zdążymy na śluzę do 14.30 i – znów zostałem sam, ku rozpaczy stęsknionej małżonki, iż rozłąka potrwa dzień dłużej.
W sukurs przyszedł Neptun, zsyłając świeżą bryzę, co pozwoliło mi zdążyć na śluzę w tej godzinie.
Wnioski?
Dobrze jest dobrze żyć z rybakami, to ponadczasowe i nie tylko o niezawodny, butelkowy klucz chodzi. Choć czasem boczą się na żeglarskich „przeszkadzaczy”, to jest w nich solidarność ludzi morza.
No i niezależnie od przeciwności trza być optymistą, bo – pomimo komercji – duch w żeglarskim narodzie nie zginął a i Neptun w dynamicznej sytuacji niejedno ma do powiedzenia.
Mieczysław
Zgadzam się w 100% co do rybaków. Nigdy się nie martwiłem, że nie wrócę do Stepnicy bo coś się stanie. Jak zawsze niezawodny mój brat-bliźniak Marek Wąsik zawsze zadzwonił po jakiegoś rybaka, który cudem był w pobliżu.
Zazwyczaj nie chcieli nic w zamian.
Miałem głęboką wdzięczność w sercu i niespecjalny pomysł jak się im odwdzięczyć. Ale Pan Bóg jest sprawiedliwy. Jednemu z nich (był w dość trudnej sytuacji - ale myślę, że wolałby abym o tym nie pisał) padł silnik. Pacjent po dość wyczerpującej diagnozie zeznał, że choruje nieodwracalnie na pompę wtryskową. To było coś koło godziny 22. Pojechałem nocą do warsztatu, zdemontowałem pompę ze swojego silnika i gnając przez uśpioną Warszawę wcisnąłem ją konduktorowi nocnego pociągu do Świnoujścia - jak w starych, niekoniecznie dobrych czasach, o których mało kto już pamięta. Na stacji w Goleniowie przechwycił ją tuż po wschodzie słońca Marek, a gdy wygoniło ono mrok z uliczek Stepnicy łódź już była w drodze na łowisko.
Trzymamy się razem. Woda łączy nas tak silnie, że nie ma o czym mówić. Czasami się komuś wymsknie "...daleko nie było..."
I myślę sobie wtedy, że jest coś w tym, że Grecy dzielili ludzi na żywych, umarłych oraz tych co na morzu. Ostrzymy!
Tadeusz