uważam że szantowanie w portach za przejaw barbarzyństwa obyczajowego. Bywalcy portu Hel wiedzą co mam
na myśli. Taką ocenę odziedziczyłem po załogach jachtów cumujących niegdyś w skandynawskich i niemieckich
przystaniach. Tam nawet w kokpitach własnych jachtów rozmowy prowadzi się niemal szeptem. A jeżeli do tego
dodać, ze ja muzyki nie znoszę – wszystko jasne. Upieram się przy zdaniu, że jak już ktoś musi ryczeć i szarpać za
druty – od tego jest pełne morze lub Opole. Nawet nie wiem czy zbiegowiska opolskie nadal się odbywają.
No tak, tak – to jest przecież okienko poglądów subiektywnych
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
-------------------------------------------------------------------------------
Narażę się wielu i to zapewne z wielu stron. Mnóstwo fajnych żeglarzy alergicznie reaguje na samo słowo „szanta”. Inni znowu, bez wyryczenia kilku najpopularniejszych utworów szantopolo, nie wyobrażają sobie żeglowania, a już na pewno nie żeglowania w tawernie lub przy ognisku.
Mnie osobiście bardzo boli przekształcenie przez suwerena kilku naprawdę dobrych piosenek, takich jak „4 piwka”, czy „Keja” Poręby albo „Hiszpańskie Dziewczyny”, czy „Maui”, właśnie w owo szantopolo. Słowa innej tak niefajnie spopularyzowanej piosenki EKT Gdynia zacytuję jako swoiste motto:
W ciszy, czy w czasie burzy,
Trzeba przy pracy śpiewać,
Bo kiedy śpiewu nie ma,
Bo kiedy śpiewu nie ma,
Neptun się będzie gniewać.
Słowo kluczowe „praca”. Wszak „shanties”, to były pieśni pracy, mające wspomagać rytmem i entuzjazmem zbiorowy wysiłek wielu rąk przy obsłudze lin na wielkich żaglowcach. Na jachtach przy pracy raczej nie śpiewamy. Dlatego też wolę używać określenia „piosenka żeglarska”, której tylko jednym z rodzajów są adaptowane shanties.
Na jachtach, spotykamy podśpiewywanie podczas portowych imprez, rzadziej podczas żeglugi. Sam lubię korzystać z sytuacji, kiedy jestem sam i mogę robić to nie doprowadszając niewinnych ludzi do szału.
Piosenka żeglarska w Polsce zaczęła powstawać w pionierskim okresie naszego żeglowania. Nie znam żadnego przedwojennego śpiewnika, lecz w tradycji zachowało się co najmniej kilka udanych piosenek z tamtych czasów. Najpopularniejsza to „Pod żaglami Zawiszy”, napisana jako „Pod żaglami Grażyny” ale wśród hobbystów oraz w rodzinach o długiej tradycji żeglarskiej pamięta się i inne, kiedyś bardzo popularne. Może kiedyś o tym napiszę.
W latach 60. zaczęły pojawiać się pierwsze śpiewniki żeglarskie, w latach 70. ruszył ruch szantowy, a masowość spowodowała to, co obserwujemy dziś. I to dobre, i to dużo gorsze. W tychże latach 6.0 powstały pierwsze musicale o tematyce morskiej i część songów w nich zawartych przeszła także do kanonu piosenki żeglarskiej. I tu dochodzę do powodu, dla którego przyszedł mi na myśl ten tekst.
Zaledwie tydzień temu chowaliśmy w Bazylice Mariackiej w Gdańsku, człowieka, który parafrazując pewnego świetnego byłego ministra spraw zagranicznych, nie tylko nie był niski ale też nie był mały. Jego rodzina ma korzenie wileńskie, jak „cały Gdańsk” powojenny, miasto, które z Wolnego Miasta stało się miastem wolności ale kosztowało to jego doszczętne zburzenie i wymianę niemal całej ludności.
Tak się złożyło, że w listopadzie wysłuchałem w Radio Gdańsk długiej i ciekawej rozmowy z aktorką Krystyną Łubieńską. Opowiedziała między innymi o swojej współpracy z poetą i autorem tekstów kabaretowych, reżyserem i dziennikarzem radiowym Konradem Łapinem. Kiedyś w jakiejś przerwie Łubieńska wspomniała mu, że pochodzi z Wilna. Było minęło, wiele lat potem zatelefonował Łapin: - „Paani Krystyno, mówiła pani, że jej rodzina pochodzi z Litwy, nie zdążyłem paani powiedzieć, że ja także. To ja, zanim umrę, napisałem wspomnienia o tamtych wileńskich czasach i chciałbym paani tę książkę podarować”.
Stało się. Łubieńska czytała z przyjemnością odkrywając tam wspomnienia z opowieści rodziców, aż trafiła na moment gdzie Łapin opisuje swoją młodzieńczą miłość, zapewne z przed ponad siedemdziesięciu lat, z przełomu lat 20. i 30. i zrozumiała, że chodzi o jej rodzoną ciotkę. Poruszona serdecznymi opisami koloru jej sukienki, szczegółów spotkań, rozmów, zatelefonowała do Łapina i powiedziała mu co odkryła.
- „A ona żyje?!”
- „Żyje...”
- „Może mi pani dać jej numer telefonu?”
- „Ale ona mieszka od lat w Stanach Zjednoczonych”. – podała jednak oczywiście numer – „Na pewno się ucieszy z pańskiego telefonu”.
Kilka tygodni później dzwoni Łapin:
- „Paani Krystyno chciałem paani baardzo podziękować za ten numer do cioci.”
- „Dodzwonił się pan?”
- „Paani Krystyno właśnie wróciłem ze Stanów!”.
- „Ooo! I jak było?”
- „Wspaniaale. Tylko moja żona była okropnie zazdrosna”.
Anegdotka pyszna, szczególnie, gdy słuchać jej na żywo w radio, lecz co ma ona wspólnego z żeglarstwem? Okazuje się, że Konrad Łapin używał też pseudonimu Jacek Kasprowy i pod nim tworzył teksty musicali morskich, o których już wspominałem. Nie koniec na tym! Jacek Kasprowy jest autorem polskich słów pierwszych sześciu zwrotek szanty „Morskie opowieści”!
Tych sześciu nie będę tu cytował, znają je najzagojrzalsi przeciwnicy śpiewu na jachcie, ze szczególnym uwzględnieniem szantopolo. Zwrotek jednak powstało około pięciuset, nie wszystkie nadają się do wykonywania przed godziną 2200. Szczycę się tym, że posiadam jedną zwrotkę własną, która była relacją załogantki z czterodniowego pływania po Zatoce:
Jest kapitan na Tequili,
Zwany lysym Colonelem,
Co gdy bierze kurs do Gdańska,
To się wita z Helem.
28 stycznia 2018
Colonel
Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.