imię Prudencja. A mimo tego pozwolił sobie na brak kontroli nad przebiegiem pasów podnośnika. Moje zdziwienie: ze obsługa
tego nowoczesnego, „profesjonalnego” podnośnika takiego kardynalnego błędu się dopuściła.
Lizbona – Brest. Europa, lato, ale spójrzcie na mapę z sygnałami AIS – zimno się robi mimo, że u nas upały.. A do tego Zatoka
Biskajska. Kto się przymierza do tego rejonu – niech ten raport uważnie przeczyta.
A tymczasem u nas ważnych regat dużo. Sporo przyjemności go ominęło. Lukę perfekcyjnie wykorzystał przyjaciel - Jacek Zieliński.
Dziękuję za korespondencję.
Zyjcie wiecznie !
Don Jorge
PS. Przepraszam – multum fotografii przetrzebiłem
Don Jorge!
Wróciłem właśnie z rejsu, który miał trwać dwa tygodnie i zakończyć się w La Rochelle. Ani jedno, ani drugie się nie sprawdziło.
18.07.2018 / 06.35 UTC / LIZBONA
Początek urlopu. Kolejny etap deliwerki. Trochę do ogarnięcia na łódce, załoga jeszcze śpi i po śniadaniu ruszy w miasto.
W głowie lista pozycji do sprawdzenia i pytania o pogodę i pływy. Lubię ten jachtowy klimat. Jeszcze nie za główkami portu, a jednak na wodzie. Jak w każdej marinie na tych długościach i szerokościach, każdy się wita, uśmiecha, a co ciekawsi stosują uniwersalną formułkę na początek: „Where are You from?”. Później leci już spontanicznie i po pogawędce okazuje się, że godzinka poleciała. Nic to, fajnie jest.
Załoga niesiona wrażeniami z Lizbony, niczym ruchome targowisko „zakłóca” całodzienną ciszę na pokładzie. Owoce, jakieś nadmuchane pieczywo, oliwa i oczywiście czerwone, półwytrawne na stole i kolacja gotowa. Po kolacji jeszcze zabawa na dmuchanej desce i nic więcej nie jest potrzebne.
21.07.2018 / 18.12 UTC / ATLANTYK
Berlenga okrążana tym razem od zachodu odkryła swoje pozostałe tajemnice. Slalom między skalnymi główkami i wirtualnymi wypłyceniami. Przechwytujemy półwiatr, wstrajamy się rytm fal i wchodzimy na kolejna orbitę coraz bardziej oddalając się od lądowych spraw pisanym pilnymi mailami i przypominaczami na komórce. Niby wokół pustka, ale cały czas coś się dzieje. Zaczepki delfinów, kręcące się w koło kutry rybackie i wyrastające nagle przed dziobem tyczki sieciowe. Na kursie, jeszcze bez ostrości, kształty kolejnego portu zakłócają linię widnokręgu. Kilka mil przed główkami czuje się delikatne podniecenie. Lubię to uczucie, które towarzyszy mi zawsze gdy wpływam do jakiegoś portu po raz pierwszy. Jak dziecko.
26.07.2018 / 04.40 UTC / PORTO
Wiedziałem, że do Porto będziemy wpływać około 2-3 w nocy, ale dziwił mnie brak świetlnej łuny miasta kilka mil od brzegu. Po chwili wszystko się wyjaśniło, znaczy zamgliło i to jak cholera. Płyniemy na przyrządach – jak kiedyś sobie radzili bez plotera? To pytanie z tych – tato, to internet nie jest od zawsze?! Według elektroniki, do główek wejściowych dwa kable, a tu nic, mleko przed dziobem i spadająca szybko wartość echosondy. Odruchowo zwalniam, ale to nie jest dobry pomysł, bo prąd z ujścia rzeki chce mnie zabrać gdzieś w bok. Są, w końcu są! Znaczy jest jedno, czerwone z poświatą jak aureolą świętego. Ok, po chwili zielony święty się pojawia, znaczy trafiliśmy w port. Z jednej strony powinno być prosto, bo przecież zawsze musimy być pewni tego co robimy, ale jednak emocje były. Śpiącej mariny nie budzę UKFką i cumujemy przy pierwszym wolnym miejscu. Dziwne uczucie. Jak się jest daleko od brzegu, do odruchowo wypatruję lądu. Jestem w marinie i tak sobie myślę – już, tak szybko? Zmęczenie z tych nie pozwala szybko zasnąć.
27.07.2018 / 17.12 UTC / PORTO
Stało się. Po co mi to było? Mogłem nic nie kombinować i po prostu płynąć dalej. Wymyśliłem, że wyciągniemy na dwie, trzy godziny jacht. Wyczyścimy go i zrobimy z niego demona prędkości. W trakcie podnoszenia łodzi, źle zaczepiony pas wcisnął nam saildrive do środka tak, że silnik otworzył sobie zejściówkę jakby chciał zajrzeć co jest w mesie. Cieknący ze śruby olej pozbawił nas naiwnych myśli, że może jednak nic się nie stało. Zawieszony niczym przeładowany komputer próbuję zebrać myśli i jakoś się ogarnąć. Nie potrafię. Niby tragedii nie ma, ale pomysłu na to co dalej robić też brak.
28.07.2018 / 21.00 UTC / PORTO
Nie tracimy czasu. Wypożyczamy rowery i na początku eksplorujemy Lizbonę. Mamy dość tłumów uciekamy nad morze, na piękne bulwary i plaże. Korzystamy, zachwycamy się i zapominamy o wszystkim i zapominamy się. Super dzień, super czas.
30.07.2018 / 20.25 UTC / PORTO
Załoga już prawie w domu. Już wszystko wiadomo. Znaczy długa lista części do zamówienia, z tego dwie pozycje niedostępne od ręki. Znaczy dalej nie wiadomo kiedy i jak. Konsultacje z załogą kolejnego etapu. Różne wersje opracowane i tylko rozwój kolejnych wydarzeń pozwoli na wybór opcji. Siedzę w kokpicie trzy metry nad ziemią, patrzę na wpływający jacht z francuską banderą i…chmiel nie pomaga.
04.08.2018 / 17.15 UTC / PORTO – ATLANTYK
Wypłynęliśmy, w końcu wypłynęliśmy! Na pomoc w przepłynięciu Biskajskiej przyleciał Zbyszek z Markiem. Rozważałem samotny przeskok do Brestu, ale jak jest możliwość uzupełnienia załogi, to jak najbardziej.
Wszystko działa. Ekipa miejscowej stoczni po dostawie części nabrała tempa i energii i chyba pobili rekord wydajności na tej szerokości geograficznej. Na końcu pożegnanie chyba ze wszystkimi: z obsługi mariny, knajpy, sklepu żeglarskiego, wypożyczalni rowerów i z szefami stoczni. Dziesięć dni i wszyscy znaliśmy się jak starzy. Moje imię brzmiało w ich ustach jakoś tak: Żacek i całkiem mi się to spodobało i nie prostowałem błędnej wymowy.
07.08.2018 / 05.56 UTC / ZATOKA BISKAJSKA
W nocy wiatr odkręcił i mamy połówkę. 16-20 kts wiatru, to to co nasza Delphia lubi najbardziej. Prędkość nad dnem (nad dnem, jakieś 5tyś metrów pod nami J), odbija się między 8 i 9 węzłami. Jazda przednia, tylko jakieś takie szare, ołowiane kolory. Europa się smaży, a ja się zastanawiam, czy czegoś na grzbiet jeszcze nie dorzucić. Biskajska musi być zawsze jakaś taka inna.
Płyniemy na czołówkę z wielorybem i już chcemy wyłączać autopilota i szybko odbić w bok, a on pierwszy odpuszcza i daje nura. Chyba głęboko, bo już go nie zobaczyliśmy.
Wpływamy nad Szelf Kontynentalny i gdyby nie kreski na ploterze i obudzona echosonda, to byśmy się nawet nie zorientowali, że z głębokości 5tyś metrów zrobiło się sto kilkadziesiąt. Jak byłem tu poprzednimi razami, to zawsze kartoflisko było, tym razem jednak spokojnie, rytmicznie, w tym samym zafalowanym tempie.
08.08.2018 / 10.25 UTC / BREST
Podejście do Brestu na mapie w skali obejmującej całą Zatokę Biskajską wydaję się krótkie, jak każde inne. W rzeczywistości od pierwszej kardynałki napotkanej po przelocie biskajskim, mamy jeszcze do portu całe 60 mil. Ruch całkiem spory, ale AIS wyjaśnia wszelkie wątpliwości, gdy płynie „choinka” z tysiącem świateł i tych najważniejszych, nawigacyjnych nie widać. Trafiła mi się psia wachta, ale tym razem nie żałuję. Wschód słońca nad Brestem i mnie zatyka. Pstrykam zdjęcie, choć wiem, że takich zdjęć to już są chyba miliardy. Nie mogę się powstrzymać. Mijamy płycizny i zielone brzegi pchani wiatrem i ciągnięci przypływem. Trwaj chwilo, trwaj i znowu to samo uczucie – fajnie, że ląd. Fajnie, że port, ale odwracam się do tyłu i już tęsknię za Atlantykiem.
Do zobaczenia wkrótce!
Najlepszości Jerzy!
Jacek Chabowski
A więc zaczeło się w Breście o północy ze środy na czwartek 8/9 sierpnia. Wtedy przyjechali autem Jacek z córką Kasią, Wiesław i Marek z Norymbergii, w odróżnieniu od Marka z Gdańska który płynął już od Porto i zostawał jak i ja na następny etap.Jacek Chabowski wreszcie mógł wracać do Gdańska, co zaraz uczynił. Rano po ukończeniu ształowania i zatankowaniu, wypłyneliśmy. Cel Plymouth. Dlaczego Plymouth?, bo jeszcze nas tam nie było. około 140 milowy przeskok przy średnich wiatrach zajął nam niecałą dobę. W angielskiej pogodzie wpływamy w zatokę i cumujemy w ( jak na anglię przystało) Queen Ann's Battery Marina. Ogarniamy się i w miasto. A tam ... Dickens, bo tak trzeba nazwać to co zobaczyliśmy.te uliczki, kamienice, żaglowiec, kamienne nabrzeża, witryny z szyldami odwołującymi się do XVIII, a młodsze do XIX w. Nazajutrz wcale nieśpiesznie szykujemy się do wyjścia. Pamiętamy, że jesteśmy na wodach pływowych i rytmowi pływów trzeba oddać decyzje kiedy się wychodzi. wychodzimy i kierujemy się na SE. Towarzyszą nam wyłaniające się z deszczowej aury strome klify, wcięte jak lejki zatoki i spory ruch jachtów. Kierujemy jacht na Cherbourg. W południe tracimy z oczu wybrzeze angielskie. Zaraz potem rozpoczynamy przekraczanie torów i stref separacji. teraz wydaje nam się to dość emocjonujące i wymagające uważnych kalkulacji przemieszczających się statków. Nie wiedzieliśmy co jeszcze nas czeka.Podeszliśmy pod Cherbourg spóznieni. Zaczął się odpływ. Ale już nie było wyjścia, na zdychającym wiaterku i silniku pruliśmy po wodzie 6 knotów, a po dnie 2 do 3. Wynik: zamiast ok północy, weszliśmy o 4-tej nad ranem. Cherbourg nam to wynagrodził.
Niedzielny spacer po deszczowym mieście parasolek i pięknej architektury był bardzo urokliwy. W porcie za śluzą na wysokiej wodzie stała Pogoria zmierzająca do Lizbony na Operation Sail. Wychodzimy z odpływem na noc. Kierunek Boulogne-sur-Meer. Znowu ok 150 mil do przejścia. Piękny zachodni wiatr w sile 14-18 knt, ustawiamy motyla na spinbomie i lecimy 7-9 węzłów. Do Boulogne wpływamy jak sztuka nakazuje z przypływem o 1900 po 22 godzinach żeglugi. Ten port połowa załogi już zna z rejsu sprowadzania Słoni z Hamble do kraju, ale i tak wszyscy chętnie idziemy na wieczorno=nocny spacer po starówce. Tylko na zamek już było za póżno. Trafiliśmy na pływ syzygijny. nasz pomost chodził góra-dół po 6,5 m. Wchodzenie kładką na poziom nabrzeża było tak zniechęcające, że część załogi odłożyła kąpiele na poranny przypływ. rano zakupy, szczególnie croissantów na śniadanie, dla tych co pierwszy raz; uzupełnające wyjscie w miasto i po przestudiowaniu tabel i locji wyznaczam wyjście na 1300. Jednak ok 1200 widzę flotyllę Belgów z rejsu klubowego zbierającą się do odejścia. Stara prawda miejscowi wiedzą lepiej. Przyśpieszam wyjście na 1215 i bingo. Cieśninę Kaletańską lub Pas de Calais lub Dover Strait robimy na speedzie 9-10 knt nad dnem. Przy takiej prędkości ruch poprzeczny traci swój grożny wymiar. Dunkierkę mamy na trawersie już o 1700. Tej nocy mamy kumulację natężenia ruchu z farmami wiatraków i wieżami wiertniczymi, a raczej wydobywczymi. Wachty zamieniają się w kontrolerów lotów. skupienie na ekranie z odczytami AIS-a, kalkulacje długości wektorów poszczególnych jednostek i próby przewidzenia dokąd pojadą. Absolutny pik - reda Rotterdamu. Ale cały czas sprzyja nam zachodni wiatr w sile 18-22 knt i predkości 8-10 knt. Sprawdza się wdrożony system wachtowy. Wachty 3 godzinne po 2 osoby pozwalają podwachtom dobrze wypocząć. Kamizelki i smycze bezdyskusyjne. Przez środe 15-go robimy wybrzeże holenderskie i nocą wchodzimy na wody niemieckie.
Przed południem 16-tego wchodzimy na Łabę. Wiatr ciągle bardzo korzystny. Z pływem wcelowaliśmy na 5-kę, tak że do samego wejścia w śluzy w Brunsbuttel jedziemy na żaglach. Śluza przyjmuje nas praktycznie w biegu, tak, że o 16 jesteśmy w kanale i ciągniemy dalej. Do końca dnia, czyli ustawowo do 2130, udaje nam się zrobić jeszcze połowę kanału . Nocujemy na miejscu postojowym na 42 km. Niestety bez możliwości podłączenia się do prądu, co wkrótce okazało się problemem. Śluzę w Holtenau robimy ok 1100 , drobne zakupy i wychodzimy na zatokę Kilońską. W tym czasie już zdajemy sobie sprawę z problemem braku prądu mimo ciągłej pracy silnika. Stwierdzamy problem z ładowaniem, ale bez rozeznania przyczyny. Jednak zatrzymujemy się w marinie na 2 godz ładowania. Wychodzimy o 1300 z celem: Gdańsk, ale elastycznie, brak prądu może zdecydować inaczej. Wiatr zachodni, ale w małej sile. Idziemy na silniku ze słabym wspomaganiem żaglami. Pierwszy wieczór i noc schodzi nam na przekraczaniu rut i przepraw promowych. Ranek wschodzi z widokiem na klify Rugii, Z prądem znowu słabo. Przy dziennym świetle zaczynamy śledztwo. Nie od razu, ale wykrywamy, że padł akumulator rozruchowy i jako uprzywilejowany doi system z prądu. Jego odłączenie i przełączenie wszystkiego w połączenie równoległe, poprawia sytuację, pojawia się skromne ładowanie. Coś jeszcze nie jest ok, ale przyrost zasobów Ah pozwala myśleć o kontynuacji żeglugi prosto na Rozewie. Do wieczora gromadzimy na tyle prądu, że pozwalamy sobie na powrót do autopilota.
Zachód na wysokości Darłowa, rankiem już widać Rozewie. W nocy trochę wiało więc przyśpieszyliśmy. W południe mijajac Chałupy nawiązuję kontakt wzrokowy z Michałem i wnukami na plaży. Niby blisko, ale bez lornetki nie rozróżniłbym. Za to oni moją sylwetkę na tle grota widzieli doskonale. Hel i o 1600 Górki. Tam cumy odbiera szczęśliwy armator. Ekspres na klarze i pakowaniu, roszady bagażowe co do pociągu , a co do samochodu Pawła, żeglującego na Słoni po Zatoce i ok 2000 wsiadamy do pociągu. I po rejsie. Dla każdego z nas najdłuższym w życiu ( nie licząc pływania zawodowego Jacka). Bo dla tych co od Porto było to 1670 Mm, a dla tych co od Brestu 1160.
ZR