Hornu jachtem „nie oczywiste”. Te wspominki nawiązują do jednej z tych książek, które teraz są osiągalne już tylko w drugim obiegu, czyli najczęściej na
strychu domu rodziców lub w piwnicy. Starzy przeczytali, młodzi wzruszają ramionami.
A może przy okazji trwającego obecnie rejsu Szymona Kuczyńskiego warto je poszukać ?
Przypominam – seria „Sławni żeglarze” – Wydawnictwo Morskie, Gdańsk.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
-----------------------------------
Starsze pokolenie na widok tytułu tego tekstu będzie mieć natychmiastowe skojarzenie. Tak, Beryl i Miles Smeetonowie, angielskie małżeństwo, które na 46-stopowym, zbudowanym w 1939 roku w Hong Kongu keczu „Tzu Hang” chciało opłynąć Przylądek Horn, w czasach kiedy nie było to oczywiste dla jachtów.
Pierwsze podejście (w 1958 roku ze znanym samotnikiem Johnem Guzzwellem w załodze) skończyło się wywrotką na skutek uderzenia „roguewave”, utratą masztów, uszkodzeniami kadłuba i zranieniem Beryl. Mimo to zdołali doprowadzić jacht do Chile i wyremontować go. Rok potem wykonali ponowną próbę i mniej więcej w tym samym miejscu „Tzu Hang” znów uległ wywrotce i utracił maszty. Smeetonowie znowu dali radę doprowadzić jacht do Chile. Tym razem zawieźli jacht statkiem do Anglii na remont. O tych dwóch próbach Miles napisał książkę pod tytułem zaprzeczającym temu co już zrobili: „Onceisenough” (wydanie polskie „Wystarczy raz” tłum, Maria Moszkowska-Kozakiewicz, Wydawnictwo Morskie, Seria „Sławni żeglarze”).
/
.
Każdego, kto może zdobyć tę książkę, dostępną w bibliotekach i antykwariatach albo w portalach aukcyjnych, namawiam do lektury. To prosto opisana pasjonująca przygoda oraz determinacja zwyczajnych ludzi, żeglarzy takich jak wielu, aby osiągnąć to, co sobie zamierzyli.
Tytuł innej książki Smeetona („Because the Horn isthere”) może wyjaśniać dalsze losy małżeństwa i jachtu: Po zakończeniu remontu wyruszyli bowiem w kilkuletni rejs dookoła świata, w trakcie którego jednak pokonali w 1968 roku Horn. Tym razem bezawaryjnie. W drugiej połowie lat 70-ych, niedługo przed śmiercią Beryl, odwiedzili Gdynię, okazując się bardzo skromnymi, sympatycznymi i bezproblemowymi ludźmi.
Jak widać z tego: nie wystarczy!
Książka Smeetona była swoistym szokiem dla Polaków - uczonych żeglarstwa w latach 50 i 60. Jachty dogmatycznie dzielono wtedy na „mieczowe - niezatapialne” i „balastowe - niewywracalne”. W podręcznikach królował rysunek „stateczności ciężaru” – jachcik ze środkiem ciężkości poniżej środka wyporu. (kto ciekaw jak to jest, to przypominam o książęce Jerzego Pieśniewskiego (szczególnie część 4: Stateczność, dzielność morska), którą recenzowałem tu: http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3261&page=15 . Alternatywą jest popływać okrętem podwodnym w zanurzeniu, ale to trudne, Polska ani Niemcy takowymi nie dysponują, na rosyjskie was nie wpuszczą, pozostaje Szwecja.
A tu proszę: wywrócił się, i to aż dwukrotnie, stosunkowo duży jacht balastowy. Wymagało to zastanowienia i próby zrozumienia mechanizmu takiej wywrotki. Wtedy wymagało to odrobiny zastanowienia i oderwania się mentalnie od prawd objawionych zawartych w kultowych ówcześnie (bo jedynych!) podręcznikach. Dziś już sporo na ten temat wiemy, wobec zwiększenia ruchu na ekstremalnych trasach oceanicznych, takie wypadki stały się codziennością. Dzięki stosowanym środkom awaryjnym (odpowiednia konstrukcja i zamocowanie wyposażenia i zapasów, wydajne pompy, włazy ewakuacyjne w pawęzy, środki wzywania pomocy i identyfikacji pozycji) najczęściej nie kończą się tragicznie. Utrata szans na dobre miejsce w regatach, dość często utrata jachtu, to oczywiście nieuniknione, lecz żeglarze pozostają żywi i ponawiają szalone rejsy.
Po prostu: nie wystarczy raz! The seaisthere”.
Można wiele debatować o przyczynach wywrotek i o środkach zmniejszających ich ryzyko. Nie miejsce na to w krótkim tekściku. Może pokuszę się o to, by napisać więcej kiedyś w przyszłości. Chciałem jednak zwrócić uwagę na fakt, że każdy jacht może się wywrócić. Niezależnie od jego znakomitej konstrukcji, wyposażenia, strategio, taktyki i techniki żeglowania, to także kwestia szczęścia. Pamiętajmy jednak, że szczęście sprzyja lepszym. A więc nie fatalizm i oddanie się nieznanemu losowi, a wszystko, co się da zrobić, by szczęściu pomóc.
Czy zrobiono wszystko okazuje się po zakończeniu rejsu. A i to nie do końca, przecież mogła się nie zdarzyć ta jedyna kumulacja warunków i okoliczności… mogło też nie być krytycznych sytuacji.
Taaak, szczęście to ważna rzecz.
Czemu naszło mnie na takie rozważania. Ano po prostu: kilka razy dziennie śledzę wokółziemską podróż Szymona Kuczyńskiego. Płynie samotnie, non-stop, na najmniejszym jachcie w historii. Gdy będziecie czytać ten tekst, powinien mijać drugi z przylądków: Leeuwin, pozostanie „tylko Horn”. Można powiedzieć, że jak dotąd Szymon ma szczęście. Trzy tygodnie w „Ryczących Czterdziestkach” bez sztormu to jest coś. A prędkości po 6, 7 a nawet ponad 8 węzłów dla 6-metrowego jachtu to jest coś
/
Za Wikipedią
.
Oczywiście, to nie tylko szczęście. To także dobre korzystanie z prognoz, Szymon zmienił trasę w stosunku do planu, jest dużo bardziej na południe. No i bezproblemowo przeszedł rejon na południe od Afryki, gdzie dwukrotnie kończyły się samotne próby Tomasza Cichockiego i gdzie wywrotce uległa Perła” Bartka Czarcińskiego. Mimo pewności, że Szymon i „AtlanticPuffin” są dobrze przygotowani, mimo spokojnego przeświadczenia, że ten rejs skończy się sukcesem, czyli powrotem w dobrym stylu do Plymouth, jednak emocji wyzbyć się trudno.
Szymona spotykają także prawdziwe klęski. Jak dotąd najpoważniejszą był niespodziewany koniec zapasów czekolady. Szymon jest znany z niezwykłego apetytu na czekoladę. Takie drobiazgi, jak pęknięcie sztagu, czy utrata wszystkich korb do kabestanów, to wobec tej klęski, rzeczy niemal niezauważalne. Niestety, od kilku dni Szymon sygnalizuje deficyt energii elektrycznej. A przed nim jeszcze około 60% trasy. Jeden z najnowszych wpisów na stronie rejsu brzmi: „Jachty żaglowe nie pływają na elektryczności”…
A gdzie jest Szymon można śledzić tu: https://share.garmin.com/atlanticpuffin
/
Posyłajmy mu dobre myśli!
3 grudnia 2017
Colonel
Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.
Dobrze, że Colonel zaznacza na końcu swoich głębokich przemyśleń żeglarskich, że są one
prywatne i subiektywne bo z obiektywizmem mają tyle samo wspólnego co charyzma Generała
Zaruskiego z rozwojem polskiego żeglarstwa. Nigdy nie porównuję nieporównywalnego, Beryl i
Miles Smeetonowie w żadnym wypadku nie byli zwykłymi żeglarzami i w żadnym wypadku nie
próbowali jakiś szaleńczych rejsów w czasach kiedy Horn nie był taki oczywisty. Miles Smeeton
był brygadierem brytyjskiej armii (co na polski tłumaczy się, mniej więcej, jako generał) i w czasie
wojny dowodził Hinduską Brygada Zmotoryzowaną w czasie walk w Tobruku (sławnym skądinąd
także z Brygady Karpackiej) a później w Birmie, podobną wielką jednostką, w walkach z
Japończykami. Był generałem imperialnej armii, dowodził nią w krwawych starciach wojennych a
potem był świadkiem rozpadu imperium i podziału swoich jednostek pomiedzy dwa, wrogie sobie
państwa. Był także znanym himalaistą i, wraz z żoną wspinał się w Hindukuszu grubo przed
Hillarym. Beryl Smeeton przez dziesięciolecia dzierżyła damski rekoprd wysokości wejścia. W
czasach kiedy wysokogórska wspinaczka nie była dla kobiet oczywista. W odróżnieniu od
żaglowego szlaku wokół Hornu, który był oczywistą drogą dla każdego żaglowca podążającego z
Australii do Wielkiej Brytani. Smeetonowie z pewnością nie należeli do ludzi, którzy będą
konstruowali włazy ewakuacyjne w pawęży swojego jachtu [sic!]. Tzu Hang w końcu opłynął pod
Smeetonami świat dookoła, skończył się w 1989 roku zatopiony na mooringach przez karaibski
huragan w czasie kiedy, w jurysdykcji FBI, czekał na lepsze czasy po aresztowaniu stateczku za
przemyt narkotyków. Brygadier nie żył już wówczas od roku, a łódkę sprzedał dwadzieścia, prawie,
lat wcześniej, niemniej nie są to wszystko opowieści pasujące do "zwykłych" żeglarzy. Takich,
którzy biorą za prawdę objawioną pewne poglądowe uproszczenia, dlaczego jacht do przodu płynie
kiedy wiatr wieje i dlaczego się wówczas nie przewraca. Z racji wieku i wykształcenia Colonel z
pewnością wie co to jest jacht zwany żyletą i jak bardzo się taka konstrukcja usztywniała, w miarę
przechyłu, kiedy rosło ramię pomiędzy wyporem a ołowianym ciężarem umieszczonym na głęboko,
normalnie, zanurzonej płetwie. Nie trzeba łodzi podwodnej (tak ma być) by mieć do czynienia z
żeglugową wańką wstańką. Jachty od czasu Smeetonów i podręczników żeglarskich Jana
Kuczyńskiego się zmieniły, tak samo jak zmienili się ludzie na tych jachtach żeglujący. Jak
zmieniła się nawigacja morska od czasu wprowadzenia do niej satelitów, i dla żeglarzy w dalszych
rejsach najważniejsze, pławy EPiRB, i pochodnych. To nie te czasy kiedy norwescy sabotażyści dla
zaleczenia traum wojennych wybierają się tratwą przez Pacyfik biorąc sobie na pokład
hamburskiego malarza, który wcześniej, przed wojną, był zawodowym marynarzem i jako jedyny z
ekipy potrafił się posługiwać sekstantem.
Nie porównujmy nieporównywalnego, nie dostosowujmy świata do własnych tez i wyobrażeń,
zwłaszcza, że świat jest o wiele ciekawszy takim jaki jest a nie takim jaki się nam wydaje.
Szymonowi Kuczyńskiemu, oczywiście, najlepsze życzenia powodzenia i na Gwiazdkę na wielkim Oceanie Południowym i na Nowy Rok.
J. Czyszek
Drogi Don Jorge,
Jako "ekspert" od wywrotek i łamania masztu ośmielam się zabrać głos, mimo, że są w tej branży znacznie bardziej doświadczeni żeglarze. Dostałem od przyjaciela taka wiadomość (link), która może wzmacnia nieco moją opowieść o wywrotce "Magnusa Zaremby", w którą wierzyło niewielu. Nie wątpili tylko ci, którzy mnie trochę znają i najbardziej doświadczeni.
http://www.gospodarkamorska.pl/MW,Sluzby-Morskie/siedem-osob-trafilo-do-szpitala-po-zderzeniu-statku-z-fala.html
Jachty i żeglowanie rzeczywiście się zmieniły. Najlepiej to widać w Pucharze Ameryki. Ale także takie jachty jak "Tara" (i podobne) wyznaczają nowe horyzonty.
Ale morze się nie zmieniło. Dziś, jak od wieków, wywraca jachty, zatapia statki 250 tys ton, pochłania żeglarzy mimo super techniki i technologii. Nie jest żadnym remedium GPS i EPIRB na uderzenie freak waves, żegluga jest zawsze wyzwaniem.
BTW - wg mojej pamięci najmniejszy jacht, który opłynął świat miał 3,5 m długości, co uważam za osobliwy sposób odbywania pokuty za jakieś ciężkie grzechy. Wprawdzie żeglowanie zimą na Grenlandię określono jako "honorowe samobójstwo", ale to chyba przesada. W tym okresie zwykli norwescy żeglarze na mniejszych stateczkach pracowali tygodniami pod Grenlandią tłukąc pałkami tysiące młodych fok. To była zwykła praca, nie żaden wyczyn - przyczynek do dyskusji kogo uznajemy za zwykłego żeglarza.
Ja Don Jorge, za takiego się uważam i mam nadzieję takim pozostać.
Twój oddany El Viejo
Gienek Moczydłowski
Nie piszę podręcznika, nie piszę historii, mam prawo do subiektywizmu. Cieszę się, że to co piszę dla własnej przyjemności (by łatwiej przetrwać zimę) znajduje Czytelników, i że chce się komuś takiemu jak Jarek, mieć do mojej pisaniny uwagi. To dodaje sensu i motywacji!
Winien jednak jestem wytłumaczenie. Nie było moim celem „porównywanie”, raczej jedynie przypomnienie, że… „Because the Sea is there”. Nie pisałem też biografii Smeetonów, nie miałbym do tego kompetencji. Dziękuję za cenne uzupełnienie.
Napisałem jednak, że byli Oni, tak jak ich poznałem, „bardzo skromnymi, sympatycznymi i bezproblemowymi ludźmi”. Żadnych „brygadierów”, żadnego napuszenia, od pierwszego spotkania bezpośredniość i prostota, także wobec „dzieciaka", jakim wobec Nich wtedy byłem.
O krzywych stateczności możemy sobie kiedyś pokorespondować, mam i taki temat w planach, tym bardziej, że dla mnie „zwykły żeglarz” to taki, który ma pojęcie, bo chce je mieć, także o owych krzywych i momentach.
A z dwoma ostatnimi zdaniami 100% zgody!
Andrzej Colonel Remiszewski
https://zagle.se.pl/sport/niesamowity-gabart-826-mil-w-ciagu-doby-aa-wf7G-Ddve-FtmV.html
My też planowaliśmy od dawna zabudowany calkowicie kokpit. Zaczelismy to realizowac dopiero w 2009 na "Magnus Zaremba". 6 lat przed Francuzami.
Choc nie jestem zwolennikiem wyczynu, to muszę klęknac przed wynikiem 826 mil/dobę w samotnej zegludze.
Ale jakie badania mozna by zrobic za te pieniadze!
Gienek Moczydlowski