Oprócz miłości dziadka do wnucząt – na tym świecie nie ma nic za darmo. Dziadkowie nie mają złudzeń. Nawet miłość rodzicielska ma w podtekście nadzieję, że ktoś na starość się nimi zaopiekuje. Dlatego za każdym razem kiedy słyszę, że o działaniach w trosce o bezpieczeństwo – węszę podstęp. Dziś w telewizorze była mowa o mnie. To znaczy, że władze w trosce o bezpieczeństwo chcą mnie badać medycznie i egzaminować corocznie abym zachował moje prawo jazdy samochodowe i motocyklowe. Jako że jestem w wieku 80+. Gdyby to była propozycja uczciwa to odwołałaby się do statystyk policyjnych – ile to wypadków powodują staruszkowie. No i co by się okazało, że przytłaczającą ilość wypadków powodują faceci między 20 i 30 rokiem życia. Bardzo, bardzo często w samochodach marki BMW. A wypadkowość staruszków – wartości śladowe, poniżej widełek błędu statystycznego.
Andrzej Colonel Remiszewski pisze o zabawach w dowolnie wybranym towarzystwie, czyli o patentach żeglarskich. Metodologia projektu drenażu identyczna. Liberatorów, wbrew przyprawianej gębie, interesuje poziom kwalifikacji żeglarskich własnych i osób ich otaczających. Tyle, że martwi ich także sprowadzanie edukacji do zaliczenia minimum obowiązkowego "na patent". To nie jest ta droga. Nieskromnie przypomnę, że w moich książeczkach zawarta jest także (przemycona prawie jawnie) spora dawka praktycznej wiedzy.
Colonel w ślad za Gienią chciałby zobaczyć "kanon", słusznie jednak wątpi w realność znalezienia kogoś, kto go opracuje. Z tego konfitur nie ma.
A może obaj zastanowicie się PO CO?
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
--------------------------------------
Powiedzmy: niemal w gronie dowolnym, bo zdarzają się z rzadka osobnicy, z którymi bawić się nie chcę. Mam nadzieję, że Eugeniusz Moczydłowski nigdy do nich należeć nie będzie. I to pomimo, iż czuje się pozbawiony motywacji i pisze „dalej bawcie się już beze mnie” (http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3264&page=0 ):
„Teraz odrobinę prywaty – pośród licznych kwestyj, które mi flaki wypruwają na żywca jest na poczesnym miejscu polski system edukacyjny. Nie tylko w żeglarstwie, niemal w każdej dziedzinie, gdzie rodacy się uczą czegokolwiek. PPZE – polska podstawowa zasada edukacyjna polega na tym, że uczymy czegośtam w szkole, na uczelni, kursie prawa jazdy i żeglarskim, a na egzaminie trzeba wykazać, że uczniowie to głąby i idioci. Nikomu nie przeszkadza fakt, że skoro po kursie egzaminu nie zdaje więcej niż parę procent kursantów, należałoby wymienić natychmiast wszystkich nauczycieli, bo nie mają pojęcia o nauczaniu. W klasie mojego chłopaka nauczyciel „podwyższa poziom szkoły” stawiając za każdym razem 30 pał na 32 uczniów. Znajomy kapitan z trzydniowego kursu radiotelefonicznego wrócił bez zdanego egzaminu, bo „zagięli” go na regulaminach. Często porównuje się w dyskusjach patenty żeglarskie i prawa jazdy. Czy zwróciłeś Szanowny uwagę, że dzieci i blondynki zdają przeważnie za pierwszym razem egzamin teoretyczny na prawo jazdy od kiedy opracowano 600 pytań, z których chyba 20 jest losowanych na egzaminie? Na praktycznym – jest po staremu – zdaje się za wziątkę lub za piątym razem. Skoro poza żeglarskimi strukturami oficjalnymi jest tylu fachowców, to proszę o opracowanie iluśtam pytań, które musi znać a. żeglarz, b. kapitan. Z podaniem uzasadnienia merytorycznego i źródeł. A także propozycje zmiany zakresu kompetencji. Z dobrą argumentacją. Takie dokumenty to jest coś! Trzeba zdefiniować wymagania i podać je w formie najmniej dyskusyjnej. To także jest wyzwanie intelektualne: jaki zakres wiedzy i sztuki żeglarskiej jest naprawdę konieczny. W towarzystwie żeglarskim poglądy oscylują tu przecież od całkowitej wolności po edukację żeglarzy na poziomie absolwentów Akademii Morskich. Wokół takich i lepszych projektów niech się więc gromadzi energia młodych, zdolnych, bywałych i oczytanych, a nie wokół opowieści czym jest albo czym nie jest PZŻ i jego ludzie. I to by było na tyle. Z góry proszę o wybaczenie, jeśli nie znajdę już motywacji by coś jeszcze rzeźbić w tym temacie. Dalej bawcie się już beze mnie!”
Słowa „prywata” w ogóle w tym miejscu nie rozumiem. Cały ten akapit jest dla mnie jak najbardziej pro publico bono! A ze względu na wagę sprawy uznałem za niezbędne poświęcić jej odrębny tekst.
Zacznę od warunków brzegowych.
Pierwsza kwestia to historia. Programy szkolenia żeglarskiego w PZŻ miały swoją długoletnią historię, sięgającą jeszcze czasów międzywojennych. Rodziły się w strukturach organizacyjnych i intelektualnych związanych z flotami wojennymi oraz organizacjami masowymi, gdzie żeglarstwo postrzegano jako jedno z narzędzi wychowywania „kadr morskich”. Nie był to chyba żaden ewenement, nie znam zagranicznych realiów z międzywojnia, lecz podejrzewam, że mieliśmy całkiem mocne wzory w Niemczech, Włoszech, a może i w zachodnich demokracjach.
W peerelu, gdzie wszystkie aktywności ludzkie musiały być regulowane i nadawane przez Państwo, a dokładniej jego „kierowniczą siłę”, realnym sukcesem było przejęcie po 1956 roku przez Związek roli „władzy żeglarskiej”, bez tego mogło by się okazać, że na przykład programy szkolenia i wymagania tworzy jakiś sekretarz Kłonica, czy inny, prosto z pegieeru. To przejęcie stworzyło alibi wobec władzy politycznej i bezpieki i dało żeglarzom szansę żeglowania. Nie we wszystkich demoludach takie szanse były.
Ceną, mam wrażenie, że ochoczo płaconą przez działaczy, którzy byli w ten sposób jeszcze ważniejsi, było utrzymanie kapralsko-flotowego systemu zwyczajów, regulaminów oraz programów szkolenia. Wraz z erozją ustroju erodowały i one. Oczywiście, oznaczało to erodowanie w sposób pogarszający jakość na przykład systemu stopni, tym bardziej, że zbiegło się z względnym umasowieniem żeglarstwa. Każda masowość łączy się z obniżeniem jakości, deprecjacją i większą możliwością zaistnienia patologii. Tyle w kwestii historii.
Druga kwestia jest jak najbardziej współczesna. Od czasu transformacji ustrojowej dominujące znaczenie uzyskało żeglarstwo przyjemnościowe, rekreacyjne, turystyczne. Z racji niskiego ciągle jeszcze poziomu zamożności oraz charakteru kraju, niekoniecznie jest to żeglowanie na „na własnym” ale praktycznie już zawsze „za własne”. Oznacza to, że wysoki wyczyn oraz żeglarstwo zawodowe, czy też quasi-zawodowe daleko różnią się od wcześniej wspomnianego żeglowania przyjemnościowego. Nie znaczy to, że zawodnik na Olimpiadzie albo kapitan „Pogorii” nie mają przyjemności z tego, co robią ale różnica jest dla każdego oczywista.
Co to oznacza?
Oznacza, że pływając na własnym majątku, z własną rodziną, na własne ryzyko, nie mam ochoty, by ktokolwiek mówił mi jak mam żyć i jak mam żeglować. Uważam się za odpowiedzialnego i chcę być wolny.
Oznacza, że będąc armatorem chcę powierzać mój jacht, mój majątek, temu do kogo mam zaufanie. Za peerelu, gdy powierzało się majątek uspołeczniony, dziś powiedzielibyśmy, publiczny, armator z definicji miał do tego, kto legitymował się właściwym papierem. Wartość tych papierów ulegała jednak nieustannej stopniowej deprecjacji i już 20 lat temu miałbym wątpliwości, czy nawet patent jachtowego kapitana żeglugi wielkiej jest wystarczający, by komuś oddać mój jacht. Mogę jacht powierzyć osobie bez stopnia, jeśli mam wiarę w jej kompetencje, nie mogę dowolnie wysoko opatentowanemu, jeśli tej wiary nie mam.
Pięknie Eugeniusz Moczydłowski opisuje mechanizm korupcyjny istniejący wszędzie tam, gdzie egzaminuje się dla uzyskania obowiązkowych uprawnień. To zjawisko jest trudne do uniknięcia w sytuacji, gdy taki egzamin „nie jest elitarny” – powtórzę: masowość ułatwia powstanie patologii, a przymus posiadania papieru powoduje popyt, na który odpowiada podaż.
Są dziedziny, w których trudno sobie wyobrazić inne rozwiązania, niż państwowe uprawnienia, choćby podane przez Gienię jako przykłady ruch drogowy i szkolnictwo. Nie widzę jednak takiej potrzeby, co więcej, nie widzę sensu, w istnieniu obowiązkowych świadectw, czyli patentów dla żeglarzy rekreacyjnych. W moich oczach dużo większą wartość miałyby dobrowolne świadectwa potwierdzające, że posiadacz wykazał się niezbędnymi kompetencjami zgodnymi ze standardami wiarygodnej organizacji. I wtedy mógłbym cenić na przykład jakość standardu PZŻ i jakość samego dokumentu, a nie cenić powiedzmy świadectwa Trójmorskiego Towarzystwa Żeglarskiego.
Tu u Gieni pojawia się postulat do „fachowców poza żeglarskimi strukturami” o „opracowanie iluśtam pytań (…) Trzeba zdefiniować wymagania i podać je w formie najmniej dyskusyjnej. To także jest wyzwanie intelektualne: jaki zakres wiedzy i sztuki żeglarskiej jest naprawdę konieczny.”
Lista pytań, wymagania – to rzecz kontrowersyjna. Prowadzi prostą drogą do egzaminu testowego i tu pytanie, czy pozytywnie zaliczony test mówi cokolwiek o żeglarskich kwalifikacjach zdającego.
Realną próbę zdefiniowania wymagań stanowi załącznik do rozporządzenia o patentach. Czy całkiem udaną? Na pewno wykutą w ożywionej dyskusji, na pewno o niebo lepszą, niż poprzednie „doktoraty z żeglarstwa”. Problem w tym, że to nadal owe patenty obowiązkowe i problem w tym, że samo egzaminowanie nadal nie zapewnia moim zdaniem wiarygodnych rezultatów.
Gdzieś czytałem opowieść o egzaminie na dobrowolny certyfikat kompetencji skippera wydawany przez zagraniczną organizację społeczną z długimi tradycjami. Instruktor-egzaminator odbywał kilkudniowy rejs z adeptem, który musiał zaplanować rejs i go przygotować pod każdym względem. Potem go odbyć, nawigując, śledząc prognozy, prowadząc jacht i manewrując, oraz kierując załogą, przy okazji odpowiadając na dziesiątki pytań wynikających z sytuacji pojawiających się podczas rejsu. Pytań o pomoce nawigacyjne i identyfikację świateł, rozwiązywanie sytuacji zbliżenia ze statkami, analizy zmian pogody, usuwanie drobnych awarii, pierwszą pomoc medyczną, korespondencję radiową itp. Po takich kilku dniach doświadczony egzaminator może z dużym prawdopodobieństwem ocenić umiejętności, wiedzę i predyspozycje adepta.
Niezależnie od istnienia, bądź nie, dokumentów i egzaminów, ważne jest by osoby zamierzające żeglować same miały skłonność do zdobywania wiedzy i rozwijania swoich umiejętności. Tak, opracowanie takiego kanonu wiedzy i umiejętności niezbędnych, byłoby cennym przewodnikiem dla pragnących samokształcenia lub poszukujących kursów i poradników. Czy to jest do wykonania? Zapewne tak. Problem w tym, kto się podejmie pracy, która nie zostanie z pewnością opłacona, zajmującej mnóstwo czasu i nieuniknienie kończącej się krytyką ze wszystkich stron.
Andrzej Colonel Remiszewski
Niniejszy tekst zawiera wyłącznie prywatne i subiektywne opinie autora.
Szanowny Don Jorge!
Rękami i nogami podpisując się pod tym co napisał Colonel pozwolę sobie zawrócić Tobie i Szanownym Czytelnikom SSI swoimi przemyśleniami. Będą one trochę nie na temat ale może i nie. Od nastolatka, od żeglarskiego oseska interesowały mnie łódki. Pytanie o to jak to działa ciągle gdzieś siedziało i mimo różnych kolei losu co rusz wyłaziło z ciemności dręcząc pytaniami. „Zmuszony” kupiłem zbiór przepisów klasyfikacyjnych PRS i zacząłem studia. Niby człowiek techniczny ale wiele rzeczy prostych rosło do prze-skomplikowanych. Na swoje nieszczęście będąc w Muzeum Morskim w Gdańsku kupiłem książkę dr inż. Jerzego Litwina „Szkutnictwo ludowe XX wieku”. Olśnienie przyszło nagle choć po lekturze niektórych artykułów w „Żaglach” nie powinienem być zaskoczony. To nie bajka a żywa prawda! Były takie czasy gdy chłop za stodołą mógł sam zbudować łódź i na niej, mało pływać, mógł przewozić zwierzęta i ludzi! Aż rwie się na usta prześmiewcze: i komu to przeszkadzało? Wczoraj grzebiąc po internecie trafiłem na ubiegłoroczne materiały do konferencji o bezpieczeństwie w żeglarstwie. Nie jest istotne co zawierały. To co kazało mi się zastanowić to lista osiągnięć Autora.
Powiem naprawdę imponująca - tylko czy człowiek całe życie tylko zajmujący się nadzorem, kwalifikowaniem, uznawaniem, wdrażaniem, harmonizowaniem powinien określać co ma obowiązywać wszystkich? Przez chwilę zastanówmy się nad tym czym zakończyło by się stanowienie prawa przez „fachowców”. Policjantów, prokuratorów i powiedzmy strażaków. Wiedzy i kompetencji w dziedzinie zwalczania przestępczości i zachowaniu bezpieczeństwa nikt im nie zarzuci. Tylko czy doprowadziło by to do zakazu używania ognia i prądu w domu, a na ulicach po zmroku obowiązywała by godzina policyjna?
Nic zaburzającego umysł nie zażyłem i chyba nadal myśli mam poukładane. Skoro pieszy „ma znać” i co ważniejsze stosować się do zasad ruchu drogowego, tak i żeglarz, wypisz wymaluj pieszy na wodzie, ma znać i stosować się do zasad ruchu na wodzie. Tak samo jak pieszy do chodzenia po drodze (chodnik jest częścią drogi) bez egzaminu, tak żeglarz ma naturalne prawo poruszania się po wodzie. Jeśli ktoś chce albo musi tworzyć jakieś stopnie i wymagania proszę bardzo. Posiedzę popatrzę a potem zapytam po co?
Jeżeli autor odpowie: bo chciałem, przyklasnę. Ale jak mi będzie to chciał narzucić...
Tyle Drogi Gospodarzu mojego w tym temacie.
Mam nadzieję, że nie zanudziłem.
--
POZDRAWIAM!
Jacek
Szanowny Don Jorge, Szanowny Andrzeju Colonel Remiszewski!
Mam wielkie uszanowanie dla Kapitanów z tak dużym doświadczeniem życiowym, żeglarskim, dyskusyjnym,walczących z nadgorliwością takich czy innych Władz i chyba nie mnie „maluczkiemu” w tak zacnym gronie polemizować ale mimo wszystko pozwolę sobie jeszcze raz, ku przemyśleniu, coś wtrącić.
1. Tych, którzy są Szczęśliwymi Armatorami Jachtów mogą nie interesować patenty bo pływają „na własnym”, za własne pieniądze, na własną odpowiedzialność i z własnym takim czy innym ubezpieczeniem. Większość natomiast żeglarzy i śmiem twierdzić, że zdecydowana większość nie jest właścicielami, zwłaszcza jachtów morskich i korzysta z czarterów, a tu niestety jest niezbędne wykazanie się dokumentami potwierdzającymi umiejętności czyli patentami.
2. Na pewno wszyscy czytamy Orzeczenia Izb Morskich i Raporty Państwowej Komisji Badania Wypadków Morskich. Zwrócę uwagę, że w takich przypadkach w Orzeczeniach m. in. omawiany jest skład załogi oraz jej kwalifikacje poparte bądź nie patentami do pełnienia poszczególnych funkcji i ma to również wpływ na ewentualne konsekwencje. Innymi słowy wszystko jest ok, dopóki nic się nie stanie, nie ważne czy dziennik jest należycie prowadzony czy nie, czy w ogóle jest prowadzony, czy na wachcie był wyznaczony załogant bez żadnego poświadczonego doświadczenia czyli patentu.
Oczywiście „noście kamizelki „ też jest zawsze aktualne w takich przypadkach.
3. I sprawa ostatnia. Sądzę,że jeśli rozdrapie się sprawę szkoleń i patentów, po bądź co bądź mniejszej czy większej, jak kto uważa, liberalizacji przepisów to może się okazać, że wszyscy obudzą się z „ręką w nocniku”. Licho nie śpi!
Podpisuję się pod uwagą Don Jorge „PO CO?” i „oby nikt nie zechciał się o nas PONOWNIE zatroszczyć” bo może się okazać, że i nawet „spora dawka praktycznej wiedzy zawarta w Książeczkach Żeglarskich” uzyskana przed „dobrą zmianą” nie jest nic warta.
Z uszanowaniem
prywatnie i subiektywnie
Lech Lewandowski
Szanowny Jurku!
Pisząc do Ciebie przyjmuję Twoje zasady więc, choć jestem, to muszę być zadowolony :-)
Jestem po lekturze słów Lecha i samo ciśnie mi się na usta: proch już wymyślono!
Wystarczy sprawdzić jak radzą sobie żeglarze w krajach gdzie patentów nie ma. Tak są takie kraje w których dokument ten nie jest znany a jeżeli jest to zarezerwowany dla zawodowców.
Ubezpieczalnie jachty ubezpieczają, firmy jachty udostępniają. Zawsze mnie fascynowało, że propatentowcy najchętniej pływali/ją tam gdzie o patentach, przeglądach itd. nie słyszeli.
Nie taniej, prościej i skuteczniej było by im zagrać w rosyjską ruletkę? ;-)
--
POZDRAWIAM!
Jacek
Kol. Woźniak poruszył ważki temat !
Fenomen zjawiska - jak to się dzieje ?
Ci co zarejestrowali się pod ościennymi flagami na nic nie narzekają ?
Z nikim o nic nie walczą ?
Nikomu nic nie wypominają ?
Im też nikt niczego nie suponuje !
Dlaczego ? Dlaczego ? Dlaczego ?
Sprawy tej nie porusza, za przeproszeniem, PZŻ ?
A przecież mógłby, chociażby werbalnie, przedstawić swoją wyższość nad tymi, bytami żeglarskimi.
Wielce Szanowny Don Jorge!
Po lekturze komentarzy pod moim tekstem zastanowiłem się, czy naprawdę piszę tak niekomunikatywnie. Oba komentarze Jacka Woźniaka chyba po prostu nie dotyczą mojego tekstu. Wyraźnie napisałem (trzykrotnie w krótkim tekście) o zbędności obowiązkowych patentów. Natomiast wcale nie wspomniałem o kwestiach inspekcji i przepisów technicznych. Co ma tu sprawa konferencji bezpieczeństwa już wcale nie wiadomo, natomiast oświadczam, że nigdy nie byłem żadnym autorem, żadnego wystąpienia na żadnej konferencji bezpieczeństwa.
Mam wrażenie, że Jacek Woźniak i Marian Lenz walczą ze smokiem, którego już prawie nie ma. PZŻ to Wasz „ukochany wróg”, bez którego żyć nie możecie. A ja mogę, PZŻ nie jest mi do niczego potrzebny, chyba, że chce pomagać SAJ-owi w bojach z biurokratami.
Dlatego tak obszernie „walczyłem” w tekście z patentami, by zapobiec tłumaczeniu mi, że patenty są zbędne.
A teraz Lechowi Lewandowskiemu:
Punkt 1 i 2 komentarza są sprzeczne. Z drugiego wynika, że patenty są niezbędne, by zaspokoić PKBWM, a z pierwszego, że tylko dla czarterodawców do wglądu. A ja twierdzę, że jeśli nie będzie wymogu posiadania państwowych uprawnień, to PKBWM nie będzie się tą kwestia interesować.
Zaś już w moim podstawowym tekście pisałem o możliwości istnienia certyfikatów renomowanych organizacji, które można by posiadać dobrowolnie i które byłyby wiarygodne dla armatorów-czarterodawców.
Co do punktu 3: Może rzeczywiście nie warto przypominać urzędnikom słowa „patent” bo zawsze mogą wpaść na pomysł dokonania zmiany…. z jakimś przymiotnikiem. Tyle, że na ten pomysł urzędnicy mogą wpaść zawsze. O wartości dzisiejszych patentów nie będziemy dyskutować zapewne, wolę dyskutować o zniesieniu obowiązku.
No i teraz clou: PO CO?
Godzimy się, że posiadanie wiedzy i umiejętności jest rzeczą chwalebną. Godzimy się, że powinno to zależeć od woli zainteresowanego. Czy tak?
Stawiam tezę, że zupełnie początkujący żeglarz, jak też znacznie bardziej zaawansowany, po prostu nie wie CZEGO POWINIEN SIĘ DOWIEDZIEĆ.
Czy trzeba się znać na mapie, czy nie? Czy trzeba czytać prognozy i jakie, czy nie? Czy wystarczy „większy ma pierwszeństwo”, czy może jednak warto poznać prawo drogi? Jakie manewry trzeba opanować? I tak dalej i tak dalej…
Podręczników, leksykonów i poradników żeglarskich ukazuje się ostatnio mnóstwo, mało kto jednak orientuje się w ich zawartości i wartości, a adept albo żadnej wiedzy młody skipper nie wiedzą z czego korzystać.
Napisałem: „…opracowanie takiego kanonu wiedzy i umiejętności niezbędnych, byłoby cennym przewodnikiem dla pragnących samokształcenia lub poszukujących kursów i poradników”. To prosta odpowiedź: PO PROSTU PO TO !
To nie administracyjny wykaz pytań, to nie program obowiązkowy szkolenia, to nie żadne narzucanie. To „przewodnik dla żeglarzy” – czy nazwa nie brzmi znajomo? A może także przewodnik dla autorów i wydawców in spe ?
Żyjmy wiecznie!
Andrzej Colonel Remiszewski
Czcigodny Gospodarzu!
Pozwól abym za pomocą Twojej strony odpowiedział Colonelowi.
Drogi Andrzeju,
uspokoję cię, piszesz komunikatywnie lecz nie wiem czemu, może to wina emocji związanych z publicznym wystąpieniem (kto ich nie ma?) umknęły Twojej uwadze dwa pierwsze zdania. Dla jasności jeszcze raz je napiszę:
Rękami i nogami podpisując się pod tym co napisał Colonel pozwolę sobie zawrócić Tobie i Szanownym Czytelnikom SSI swoimi przemyśleniami. Będą one trochę nie na temat ale może i nie.
Nie walczę ze smokiem choć chwaląc się przy tworzeniu anty-SMOKów byłem. W gronie liberalizatorów, tak jakoś nawet bez dyskusji, ustaliliśmy wtedy, że nie walczymy „z” lecz „o”. Nie walczyliśmy z PZŻ lecz walczyliśmy o zmianę w żeglarzach. Wyszukiwaliśmy i przykłady pozwalające ludziom aby im w głowach coś przeskoczyło. Żeby dotychczasowe poglądy poszły precz a nowe stały się oczywiste. Takim pstryczkiem w moim przypadku była książka Pana Litwina. Brutalnie do mnie dotarło, że można inaczej.
Przytoczony przeze mnie przykład „fachowca” i doprowadzony do absurdu wywód o skutkach stanowienia prawa przez policjantów to pytanie o to jak bardzo możemy zdystansować od tego co robimy. Czy gdy nasze życie zawodowe i prywatne kręci się wokół jednej specjalizacji mamy w sobie tyle rozwagi i odwagi aby móc na sprawę spojrzeć z innej perspektywy? Czy, posiłkując się klasykiem, patrząc z wieży zobaczymy ludzi czy tylko podmioty stosunków prawnych?
Andrzeju, czy wystarczająco się wytłumaczyłem?
Licząc na to, że tak
Pozdrawiam Jacek
Drogi Jurku,
ja króciutko tylko chcialem przypomniec jedna dosc stara historie i jednego bardzo slawnego policjanta. Policjant nazywal sie Eliot Ness.
Walczyl z mafia w Chicago. Zlapal, oskarzyl i posadzil do wiezienia samego capo di tutti capi, AL Capone. I w tym jest wlasnie smaczek calej historii, bo slynny mafioso poszedl siedziec za przestepstwa finansowe, a nie za morderstwa.
Facit: nie jest wazne za co, wazne, zeby odsunac i ukarac.
Po wyjsciu z wiezienia Al Capone nie mial juz zadnego znaczenia. Takze dlatego, ze zniesiono prohibicje i czasy sie zmienily.
PZZ tez sie zmienia. Poczekajmy i dajmy im szanse.
Zyj wiecznie,
Marek