ALFRED TO BYŁ DZIWNY FACET
Moje doświadczenia z czasów wojny - warszawiaka, który przybył do Gdańska w czerwcu 1945 roku - zdawały się być nie do zatarcia.
A jednak, a jednak, kiedy jesienią tegoż roku poszedłem do szkoły w otoczeniu niemieckojęzycznych rówieśników - coś we mnie zaczęło się zmieniać.
Powolutku, powolutku pojawiało się odczucie, że to take same dzieci jak my. Może to także było zasługą niebieskookiej Karin Heise.
I kiedy ruszyła "machina wypędzania" było mi po prostu smutno.
Z tym wypędzaniem to spora przesada - nikt nikogo pod kolbami do wagonów kolejowych nie pędził. Minęły lata i okazało się że mimo totalnej wymiany mieszkańców o miescie rodzinnym moich dzieci i wnucząt mówi się "Gdańsk is different".
Goście z kraju i zagranicy dziwia się oglądając na Placu Wybickiego figurę Guntera Grassa i figurki Oskara Matzeratha - bohatera jego książki "Blaszany Bębenek" ("Die Blechtromme").
Dziwią się też, że nazwiska sporej grupy gdańskich Niemców to patroni naszych nowoczesnych tramwajów produkowanych w Bydgoszczy.
I jeszcze jedno wspomnienie - zbierając materiały do locyjki "Wybrane porty Bałtyku" jacht "Milagro V" zawinął do Eckernforde.
Z miejska mariną sąsiadowała przystań "Danziger Yacht Club".
Do kieszeni żółtego sztormiaka wepchnąłem kwadratową butelczynę gdańskiej "Goldwasser". Zadzwoniłem od furtki, wyszedł starszy pan.
Zapytałem czy to ziomkowski jachtklub wypędzonych z Gdańska.
- Jawohl.
- no to ja właśnie w tej sprawie, bo to akurat ja was w 1946 z Gdańska wypędzałem
Na jacht wróciłem nad ranem dokumentnie ubryzdyngolony (patrz niżej)
Rozumiem, że już jako pełnokrwiści Europejczycy jesteście odpowiednio przygotowani do lektury felietonu Mariana Lenza.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
-----------------------------------------------------------
Motto:
„Herodot z Halikarnasu przedstawia tu wyniki swoich badań, aby dzieje ludzi nie zatarły się z czasem w pamięci i aby nie zgasła sława wielkich i niezwykłych czynów dokonywanych czy to przez Greków, czy to przez barbarzyńców”. (Herodot I 1,1)
Później na całe sezony zablindowałem się na Morzu Śródziemnym: Lazurowe Wybrzeże, Korsyka, Włochy, Sycylia, Malta … i drogi nasze się rozeszły.
„Herodot z Halikarnasu przedstawia tu wyniki swoich badań, aby dzieje ludzi nie zatarły się z czasem w pamięci i aby nie zgasła sława wielkich i niezwykłych czynów dokonywanych czy to przez Greków, czy to przez barbarzyńców”. (Herodot I 1,1)
.
Portret żeglarza
Alfred to był dziwny facet! Poznałem go dosyć późno - mój związek klubami z Basenu Żeglarskiego w Gdyni, w latach osiemdziesiątych osłabł - dlatego dopiero w maju 1992 roku, gdy przyprowadził w ramach regat z Grossenbrode, 13 jachtów poznaliśmy się lepiej. Była to doroczna impreza. Nasi żeglarze jeszcze spali zimowym snem, a Alfred już był w Gdyni. Przez całe lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku dostarczał gdyńskim żeglarzom i nie tylko im, pomoc humanitarną, jedną z wielu, która wówczas docierała z zachodu. Spotkania kończyły się hucznym Seglerfette w gdyńskiej „Stali”, przy dwu beczkach piwa, które przywoził.
Będąc poprzedniego roku swoim jachtem „Chicago Annie” podpłynął pod Sambię i tam rzucał butelki z pocztą. Taka żeglarska zabawa. Traf chciał, że dyrektor tamtejszego zjednoczenia budownictwa wyszedł rankiem z daczy stojącej na brzegu i znalazł jedną z nich. Zaprzyjaźniona Niemka, która pozostała po wojnie i była wykładowcą języka niemieckiego na tamtejszym uniwersytecie przetłumaczyła tekst z adresem. Tak przy jej pomocy nawiązał korespondencję i zaprosił ich do siebie.
Teraz właśnie chcieli popłynąć całą flotyllą do Kaliningradu, ergo Koenigsberga. Była tylko kwestia rosyjskich wiz. W Hamburgu konsulat załatwiał sprawę opieszale, ktoś wyraźnie czekał na „wziatku” i wyprawa stanęła pod znakiem zapytania.
Dzisiaj mało kto pamięta co się wówczas działo. Dziesiątki tysięcy ludzi z Obwodu Kaliningradzkiego i byłego ZSRR przyjeżdżało z jakimiś towarami i zalegało chodniki, place i stadiony by sprzedać cokolwiek. W Obwodzie Kaliningradzkim panowała po prostu nędza! Ludzie przez pół roku, rok, nie otrzymywali pensji! Bałagan był totalny!
- Pan daj kanapku – żebrał stojący na posterunku, młody pogranicznik.
U nas też było nie lekko. Cała gospodarka zawracała na nowe tory. Producenci zaczynali od ogrodowych krasnali, które były hitem eksportowym, dopiero później były spojlery, przyszła kolej na samochodowe bagażniki, aż wreszcie na kajaki i małe jachciki. Mając doświadczenie i kontakty usiłowaliśmy zamiast jachtów eksportować cokolwiek. Przyjęliśmy taktykę, aby sprzedawać do Kaliningradu, a oni niech się dalej martwią. Dalej było niebezpiecznie! W niektórych miastach są całe cmentarze tych co padli w „bojach” o kapitalizm, ergo kapitał.
Przez cały rok 1990, 1991 i 1992 - zima, lato, niemal co tydzień byłem Kaliningradzie. Pociągiem, autobusem, autem, wodolotem, latem co drugi raz jachtem. Wymagało to kontaktów z konsulatem rosyjskim w Gdańsku. Teraz zadzwoniłem czy mogą wydać wizy – oczywiście. Zebrałem pięćdziesiąt paszportów i po 30, jeszcze wówczas, Bundesmarek, pojechałem i po dwu godzinach wróciłem z wizami. Nie mogli wyjść ze zdumienia – po prostu „medżik”!
Popłynąłem jako pilot na s/y „Roby”; na innych jeszcze czterech kolegów. Na miejscu dyrektor-szczęśliwiec okazał się człowiekiem na poziomie, a Pani Tłumacz bardzo pomocna. Nawiązali kontakt z odpowiednikiem „Caritasu” gminy protestanckiej i z jedną z porodówek, gdzie mieli przywozić pomoc humanitarną, aby nie trafiała byle gdzie.
- U was już jest dobrze, teraz oni potrzebują pomocy – argumentował Alfred.
Odtąd pilotowałem sześć konwojów. Samochody rano stawały w Gdańsku przed konsulatem, odbierałem paszporty i po 30 marek. O godzinie ósmej wchodziłem do biura i po trzech kwadransach wychodziłem z wizami. Po prostu nadal „medżik”! Celnicy po obu stronach byli jak znajomi, jechaliśmy poza kolejką i obiad jedliśmy już w Kaliningradzie. Ale to było później.
W latach 1989, 1990 i 1991, w drugiej połowie października pływałem jachtem „Wołodyjowski” na wystawy „Hanseboot” do Hamburga. Organizatorzy postanowili w 1992 roku przesunąć 33. wystawę na listopad. Listopadowy rejs nie wchodził w rachubę, już poprzedniego roku wracałem 02 listopada, gdy na Zatoce była śnieżyca.
- Przyjedź autobusem, zamieszkasz u mnie – z opresji wybawił mnie Alfred
- „Bieda, panie bieda” – na wystawie, jak to zwykle narzekali producenci.
Nie była to, dla mnie pierwszyzna, ale byłem w swoim żywiole, jak zwykle zachwycony! Nicowałem całą wystawę.
Kilka dni minęło szybko. Alfred zorganizował suto zakrapiane spotkanie kolegów żeglarzy, armatorów jachtów z wypraw do Gdyni. Wśród nich był jeden, który doskonale mówił po polsku, jego żona też coś tam dukała. Dzięki nim czułem się swobodnie. Z dzieciństwa wyniosłem głęboką awersję do języka niemieckiego. Z tego powodu również w szkole miałem pod górkę.
- Der, die, das – niech to szlak trafi.
Rodzice po pruskich szkołach dobrze władali tym językiem, ale jakoś nie kwapili się do udzielania korepetycji.
Sądziłem, że są imigrantami i pochwaliłem że dobrze zachowali język.
- Mam krewnych na Śląsku - zaczął swoją opowieść.
- Rozumiem, ale z jakiego jesteście miasta? – dopytywałem sądząc, że są z tych co to ich przehandlował Gierek .
- Pochodzę z Hamburga, a na Śląsku mam krewnych. Tak to kiedyś było, Druga Rzesza Niemiecka była wielkim krajem jedni mieszkali tu i inni gdzieś tam. Zaczęły się wielkie wojny. Druga i Trzecia Rzesza rozpadły się, wszystko porozdzielano granicami – zrobił mi wykład z historii (?).
- Gdy czasy się zmieniły pojechałem do krewniaków na Śląsk i tu konfuzja, ja nie znam polskiego, a oni niemieckiego. Krewniacy, a nie możemy się dogadać, więc postawiłem na stole butelkę i powiedziałem ja się nauczę polskiego, a wy niemieckiego. Wróciłem do Hamburga i z żoną poszliśmy na kurs języka polskiego. Chodziłem całe dwa semestry i się nauczyłem, a te gamonie do dzisiaj nie nauczyli się niemieckiego – był bardzo zniesmaczony.
- Przecież umowa stała! – ubolewał.
Czas biegł! Towarzystwo nie było tak barwne, ani tak oryginalne w toastach jak Gruzini.
- Prosit! – trochę jadła i następna kolejka.
Po północy wszyscy byli - jak mawiała żona jednego z moich załogantów – mocno ubryzdyngoleni.
- Popatrz! Popatrz na nich, a mówią, że Niemcy nie piją - z wyraźnym Schadenfreude mówił mój sąsiad.
Mieli w zwyczaju, po sezonie wydawać w kilkunastu egzemplarzach swoją gazetkę-książeczkę; wcześniej mi przysłali. Znalazłem w niej tłumaczenie mojego artykułu, który ukazał się po wyprawie do Kaliningradu w „Gazecie Morskiej”, dodatku „Gazety Wyborczej”. Kolegę z Hamburga, który doskonale włada niemieckim zapytałem:
- Jak wypadło tłumaczenie?
- Doskonałe. Wyjątkowo dobre – upewnił mnie.
Sądziłem, że autorem tłumaczenia jest mój rozmówca.
- Nie, nie, to moja żona tłumaczyła – byłem zdumiony, bo nie błyszczała w rozmowie.
- O! moja żona, nie to co ja, cztery semestry uczęszczała na wykłady, doskonale – lepiej - zna gramatykę, pisownię, tylko z mówieniem gorzej – cóż są różne talenta.
Ogólna rozmowa stała się bardziej bezładna. Usiłowałem wyłowić sens wypowiedzi Alfreda. Widząc rozpacz w moich oczach, sąsiad pocieszył mnie:
– Ty się nie martw. Ja też go nie rozumiem. On mówi tutejszym, hamburskim, portowym slangiem.
I odwracając się do gospodarza huknął:
Alfred to był dziwny facet! Poznałem go dosyć późno - mój związek klubami z Basenu Żeglarskiego w Gdyni, w latach osiemdziesiątych osłabł - dlatego dopiero w maju 1992 roku, gdy przyprowadził w ramach regat z Grossenbrode, 13 jachtów poznaliśmy się lepiej. Była to doroczna impreza. Nasi żeglarze jeszcze spali zimowym snem, a Alfred już był w Gdyni. Przez całe lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku dostarczał gdyńskim żeglarzom i nie tylko im, pomoc humanitarną, jedną z wielu, która wówczas docierała z zachodu. Spotkania kończyły się hucznym Seglerfette w gdyńskiej „Stali”, przy dwu beczkach piwa, które przywoził.
Będąc poprzedniego roku swoim jachtem „Chicago Annie” podpłynął pod Sambię i tam rzucał butelki z pocztą. Taka żeglarska zabawa. Traf chciał, że dyrektor tamtejszego zjednoczenia budownictwa wyszedł rankiem z daczy stojącej na brzegu i znalazł jedną z nich. Zaprzyjaźniona Niemka, która pozostała po wojnie i była wykładowcą języka niemieckiego na tamtejszym uniwersytecie przetłumaczyła tekst z adresem. Tak przy jej pomocy nawiązał korespondencję i zaprosił ich do siebie.
Teraz właśnie chcieli popłynąć całą flotyllą do Kaliningradu, ergo Koenigsberga. Była tylko kwestia rosyjskich wiz. W Hamburgu konsulat załatwiał sprawę opieszale, ktoś wyraźnie czekał na „wziatku” i wyprawa stanęła pod znakiem zapytania.
Dzisiaj mało kto pamięta co się wówczas działo. Dziesiątki tysięcy ludzi z Obwodu Kaliningradzkiego i byłego ZSRR przyjeżdżało z jakimiś towarami i zalegało chodniki, place i stadiony by sprzedać cokolwiek. W Obwodzie Kaliningradzkim panowała po prostu nędza! Ludzie przez pół roku, rok, nie otrzymywali pensji! Bałagan był totalny!
- Pan daj kanapku – żebrał stojący na posterunku, młody pogranicznik.
U nas też było nie lekko. Cała gospodarka zawracała na nowe tory. Producenci zaczynali od ogrodowych krasnali, które były hitem eksportowym, dopiero później były spojlery, przyszła kolej na samochodowe bagażniki, aż wreszcie na kajaki i małe jachciki. Mając doświadczenie i kontakty usiłowaliśmy zamiast jachtów eksportować cokolwiek. Przyjęliśmy taktykę, aby sprzedawać do Kaliningradu, a oni niech się dalej martwią. Dalej było niebezpiecznie! W niektórych miastach są całe cmentarze tych co padli w „bojach” o kapitalizm, ergo kapitał.
Przez cały rok 1990, 1991 i 1992 - zima, lato, niemal co tydzień byłem Kaliningradzie. Pociągiem, autobusem, autem, wodolotem, latem co drugi raz jachtem. Wymagało to kontaktów z konsulatem rosyjskim w Gdańsku. Teraz zadzwoniłem czy mogą wydać wizy – oczywiście. Zebrałem pięćdziesiąt paszportów i po 30, jeszcze wówczas, Bundesmarek, pojechałem i po dwu godzinach wróciłem z wizami. Nie mogli wyjść ze zdumienia – po prostu „medżik”!
Popłynąłem jako pilot na s/y „Roby”; na innych jeszcze czterech kolegów. Na miejscu dyrektor-szczęśliwiec okazał się człowiekiem na poziomie, a Pani Tłumacz bardzo pomocna. Nawiązali kontakt z odpowiednikiem „Caritasu” gminy protestanckiej i z jedną z porodówek, gdzie mieli przywozić pomoc humanitarną, aby nie trafiała byle gdzie.
- U was już jest dobrze, teraz oni potrzebują pomocy – argumentował Alfred.
Odtąd pilotowałem sześć konwojów. Samochody rano stawały w Gdańsku przed konsulatem, odbierałem paszporty i po 30 marek. O godzinie ósmej wchodziłem do biura i po trzech kwadransach wychodziłem z wizami. Po prostu nadal „medżik”! Celnicy po obu stronach byli jak znajomi, jechaliśmy poza kolejką i obiad jedliśmy już w Kaliningradzie. Ale to było później.
W latach 1989, 1990 i 1991, w drugiej połowie października pływałem jachtem „Wołodyjowski” na wystawy „Hanseboot” do Hamburga. Organizatorzy postanowili w 1992 roku przesunąć 33. wystawę na listopad. Listopadowy rejs nie wchodził w rachubę, już poprzedniego roku wracałem 02 listopada, gdy na Zatoce była śnieżyca.
- Przyjedź autobusem, zamieszkasz u mnie – z opresji wybawił mnie Alfred
- „Bieda, panie bieda” – na wystawie, jak to zwykle narzekali producenci.
Nie była to, dla mnie pierwszyzna, ale byłem w swoim żywiole, jak zwykle zachwycony! Nicowałem całą wystawę.
Kilka dni minęło szybko. Alfred zorganizował suto zakrapiane spotkanie kolegów żeglarzy, armatorów jachtów z wypraw do Gdyni. Wśród nich był jeden, który doskonale mówił po polsku, jego żona też coś tam dukała. Dzięki nim czułem się swobodnie. Z dzieciństwa wyniosłem głęboką awersję do języka niemieckiego. Z tego powodu również w szkole miałem pod górkę.
- Der, die, das – niech to szlak trafi.
Rodzice po pruskich szkołach dobrze władali tym językiem, ale jakoś nie kwapili się do udzielania korepetycji.
Sądziłem, że są imigrantami i pochwaliłem że dobrze zachowali język.
- Mam krewnych na Śląsku - zaczął swoją opowieść.
- Rozumiem, ale z jakiego jesteście miasta? – dopytywałem sądząc, że są z tych co to ich przehandlował Gierek .
- Pochodzę z Hamburga, a na Śląsku mam krewnych. Tak to kiedyś było, Druga Rzesza Niemiecka była wielkim krajem jedni mieszkali tu i inni gdzieś tam. Zaczęły się wielkie wojny. Druga i Trzecia Rzesza rozpadły się, wszystko porozdzielano granicami – zrobił mi wykład z historii (?).
- Gdy czasy się zmieniły pojechałem do krewniaków na Śląsk i tu konfuzja, ja nie znam polskiego, a oni niemieckiego. Krewniacy, a nie możemy się dogadać, więc postawiłem na stole butelkę i powiedziałem ja się nauczę polskiego, a wy niemieckiego. Wróciłem do Hamburga i z żoną poszliśmy na kurs języka polskiego. Chodziłem całe dwa semestry i się nauczyłem, a te gamonie do dzisiaj nie nauczyli się niemieckiego – był bardzo zniesmaczony.
- Przecież umowa stała! – ubolewał.
Czas biegł! Towarzystwo nie było tak barwne, ani tak oryginalne w toastach jak Gruzini.
- Prosit! – trochę jadła i następna kolejka.
Po północy wszyscy byli - jak mawiała żona jednego z moich załogantów – mocno ubryzdyngoleni.
- Popatrz! Popatrz na nich, a mówią, że Niemcy nie piją - z wyraźnym Schadenfreude mówił mój sąsiad.
Mieli w zwyczaju, po sezonie wydawać w kilkunastu egzemplarzach swoją gazetkę-książeczkę; wcześniej mi przysłali. Znalazłem w niej tłumaczenie mojego artykułu, który ukazał się po wyprawie do Kaliningradu w „Gazecie Morskiej”, dodatku „Gazety Wyborczej”. Kolegę z Hamburga, który doskonale włada niemieckim zapytałem:
- Jak wypadło tłumaczenie?
- Doskonałe. Wyjątkowo dobre – upewnił mnie.
Sądziłem, że autorem tłumaczenia jest mój rozmówca.
- Nie, nie, to moja żona tłumaczyła – byłem zdumiony, bo nie błyszczała w rozmowie.
- O! moja żona, nie to co ja, cztery semestry uczęszczała na wykłady, doskonale – lepiej - zna gramatykę, pisownię, tylko z mówieniem gorzej – cóż są różne talenta.
Ogólna rozmowa stała się bardziej bezładna. Usiłowałem wyłowić sens wypowiedzi Alfreda. Widząc rozpacz w moich oczach, sąsiad pocieszył mnie:
– Ty się nie martw. Ja też go nie rozumiem. On mówi tutejszym, hamburskim, portowym slangiem.
I odwracając się do gospodarza huknął:
– Alfred, ty mów po niemiecku!
Alfred „wrócił” na niemiecki i dyskutował z kolegami o planach konwoju humanitarnego do Kaliningradu.
- Głupi jesteś – tłumaczyli mu.
- Co będziesz z tego miał? Po co ci to! Tyle fatygi!
- Czy wiesz co to będzie w przyszłości? Dobro ma to do siebie, że pozwala sobie łatwo założyć na szyję pętlę, którą później trudno zdjąć.
Alfred „wrócił” na niemiecki i dyskutował z kolegami o planach konwoju humanitarnego do Kaliningradu.
- Głupi jesteś – tłumaczyli mu.
- Co będziesz z tego miał? Po co ci to! Tyle fatygi!
- Czy wiesz co to będzie w przyszłości? Dobro ma to do siebie, że pozwala sobie łatwo założyć na szyję pętlę, którą później trudno zdjąć.
Alfred podniósłszy do góry wskazujący palec prawej ręki i w charakterystycznym geście pokazując, perorował:
- Dopóki mam jedną, jedną, markę, będę pomagał!
Przyjęcie skończyło się nad ranem. jeszcze dwa dni włóczyłem się po wystawie rozmyślając już o kolejnej w Berlinie i zamiarach Alfreda.
W latach 1993 i 1994 pilotowałem sześć jego wypraw autami z pomocą humanitarną do Kaliningradu, w których uczestniczyła też Frau Tschirpe i jego dwaj synowie. Nigdy nie dociekałem co nim powoduje. Czy zwykły altruizm, czy prześladują go jakieś demony z przeszłości.
- Dopóki mam jedną, jedną, markę, będę pomagał!
Przyjęcie skończyło się nad ranem. jeszcze dwa dni włóczyłem się po wystawie rozmyślając już o kolejnej w Berlinie i zamiarach Alfreda.
W latach 1993 i 1994 pilotowałem sześć jego wypraw autami z pomocą humanitarną do Kaliningradu, w których uczestniczyła też Frau Tschirpe i jego dwaj synowie. Nigdy nie dociekałem co nim powoduje. Czy zwykły altruizm, czy prześladują go jakieś demony z przeszłości.
Później na całe sezony zablindowałem się na Morzu Śródziemnym: Lazurowe Wybrzeże, Korsyka, Włochy, Sycylia, Malta … i drogi nasze się rozeszły.
Dzisiaj, po latach – jako prawnuk imigranta z Bałkanów (dobrze napisałem, Bałkanów) - wspominam te epizody.
- Tak! Alfred to był dziwny facet!
Marian Lenz
Gdańsk, 2015
- Tak! Alfred to był dziwny facet!
Marian Lenz
Gdańsk, 2015
Drogi Jurku,
Szacunek przed rozmachem Alfreda! Znalem takich ludzi. W Bremie
zebrala sie spora grupa organizujaca transporty do Gdanska. Raz
przywital ich niejaki Jankowski, owczesny pralat w kosciele sw.
Brygidy. Bazanty, zlota zastawa, te rzeczy w kraju, w ktorym panie
ustawialy sie w kolejce po wate, a niemowleta musialy dopelniac
roznych formalnosci, zeby dostac mleko w proszku. Wyszli bardzo
zniesmaczeni. Mam nadzieje, ze Alfreda cos takiego nie spotkalo.
Co nim powodowalo? Podejrzewam, ze zwykla ludzka solidarnosc. Wielu
takich bylo i w dalszym ciagu wielu takich jest. Sa, na przyklad,
ludzie "adoptujacy" dzieci w biednych krajach afrykanskich. Taka
adopcja to po prostu regularne wplaty na konkretne dziecko. Mozna tez
wspierac tzw. wioski dzieciece. Znam ludzi, ktorzy pol zycia wplacali
na te wioski, a na emeryturze jechali do Afryki zobaczyc jak te ich
pieniadze byly wykorzystane.
Czasem byla to prawdziwa filantropia, ale zdarzalo, sie, ze darczynca
mial pretensje, ze on by to inacej zrobil. To juz zalezy od czlowieka,
a nie od narodowosci. Wszedzie zdarza sie, ze ktos "placi i wymaga"
wywolujac u interlokutorow czy to wzruszenie ramion, czy wymowne
podnoszenie oczu ku sufitowi. Ogolnie im kto ma wyzsza klase, tym
sympatyczniej sie z nim rozmawia. Jezyk nie stanowi tu problemu.
Tendencja jest swiatowa. Wsrod amerykanskich multimiliarderow panuje
ostatnio moda na zamienianie swoich fortun w fundusze charytatywne.
Niejaki Gates ("mind Gates to Hell - use Linux") wspiera, miedzy
innymi, biblioteki uniwersyteckie. W roznych krajach, bo nauka nie zna
granic. Znam przypadek biblioteki na uniwersytecie w Aarhus / Dania.
Takze polskie biblioteki wiejskie.
Klub, o ktorym wspominasz na wstepie i na zdjeciu stoisz na tle jego
proporczyka, znam dobrze. Zeglowalem pod tym proporcem w Kilonii. Tak
naprawde nie jest to Danziger Yacht Club, a "Danziger Zoppoter Yacht
Club", w skrocie DZYC. Nie spotkalem tam nikogo, kto by mowil, ze jest
"wypedzonym ziomalem". Raczej ludzie w moim i mlodszym wieku (30 lat
temu). Zupelnie inaczej jest w KYCu, czyli Kieler Yacht Clubie, zwanym
dawniej Kaiserliche Yacht Club (tez KYC). Gdy moj kolega odbieral tam
jedna z najwazniejszych niemieckich nagrod zeglarskich i towarzyszyla
mu jego wlasna mama, jeden ze wspolnych znajomych zawolal: "A co pani
tutaj robi?". Zupelnie jakby ja zobaczyl nie w klubie, a w lupanarze.
Meski, szowinistyczny pak.... Teraz sie to zmienia. Nowemu pokoleniu
juz cos takiego do glowy by nie przyszlo. I dobrze.
Slawa Marianowi Lenzowi, ze takich ludzi jak Alfred przypomina.
Zasluguja na to!
Zyj wiecznie,
Marek
Don Jorge,
Z wielką uwagę przeczytałem historię Alfreda. Mimo, że Gdańsk jest tam po drodze, to jakoś mi ta historia bardzo pasuje do naszego, gdańskiego klimatu. Tak sobie myślę, że Wolne Miasto ma tyle różnych, bardzo ciekawych historii, że można by obdarzyć nie jedno państwo. Wspominam naszą rozmowę w kawiarni we Wrzeszczu i jak pojawił się temat gdańsko – historyczny, to można by rozmawiać bez końca.
Lektura ciekawa.
Pozdrawiam serdecznie - jch
-----------------------
PS. Nie to abym miał coś przeciw ale ci ze Śląska to za bardzo ambitni nie są….
Szanowna Pani Barbaro,
Przeżyłem, 55 wiosen w Kraju nad Wisłą i nigdy nie spotkałem się z głupim i prymitywnym nacjonalizmem i nienawiścią do każdego "obcego". Może są jakieś specjalne, tajne rezerwaty?
Na pewno warte zwiedzenia?
Ja jestem dumny, że tu mieszkam – w europejskim centrum mądrej tolerancji i gościnności.
Całuję dłoń
Tadeusz Lis, Warszawa
Pani Barbara Szwankowska pisze :
"...Ale nie ma już we mnie nadziei, że obronimy się jakoś przed głupim i prymitywnym nacjonalizmem i nienawiścią do każdego "obcego".
Nadal nie mogę zrozumieć,dlaczego tak wielu rodaków ma to wdrukowane w genotyp a inni-wcale [na moje szczęście do nich należę]. ..."
A ja mam nie tylko nadzieję ale i pewnośc, że to się zmieni, że zaufanie do innego, obcego wzrośnie, bo nie ma innego wyjscia jesli chcemy się nadal rozwijac .
Jednym z warunków wzrostu zaufania /kapitału społecznego/ jest zmniejszenie biedy, wykluczenia, a przede wszystkim poczucia zagrozenia, czyli generalnie wzrost zamozności
społeczeństwa,co przeciez następuje.
Ale rozwój ma wiele hamulców opisanych w ksiązce Grzegorza Sroczyńskiego "Świat się chwieje"/wydana parę miesiecy temu, wg mnie niezbędna dla zrozumienia dzisiejszego świata/.
Pozdrawiam
Witold Pawłowski
P.S.Podzielam zdanie Marka Zwierza w sprawie prałata, a Ramzesowi XXI polecam w/w ksiązkę, szczególnie wywiad z Karolem Modzelewskim, a także wywiad z Marcinem Królem zatytułowany "Byliśmy głupi"
Dziękuję Wam za obie części wspomnienia, to taka nutka optymizmu w jesienny piątek.
Mnie cudza dobroć nie zaskakuje. I nie próbuję analizować jakie są przyczyny jej okazywania. Ze strony Niemców („zachodnich”) spotykałem się zawsze z życzliwością, chęcią pomocy i chęcią przyjaźni, bardzo rzadko z lekkim okazywaniem wyższości – „myśmy wyszki z nazizmu, a w co z tym komunizmem?”
Nieodmiennie frapuje mnie problem, jak to się stało, że naród tak wspaniały, zdolny do stworzenia takich cudów sztuki, nauki, organizacji, takiego rozwoju gospodarki i pozytywnych mechanizmów funkcjonowania społeczności, potrafił być taki, jak w latach 20, 30, 40-ych XX wieku.
Jak widać nie tylko wielu rodaków ma wdrukowaną w genotyp nienawiść, nie różnimy się zbytnio od innych. Marne to pocieszenie, szczególnie w sytuacji, kiedy ci, co powinni stanowić pozytywny wzór dla ogółu, „najwyżsi przedstawiciele Rzeczpospolitej”, ludzie roszczący pretensje by być elitą narodu, sami podsycają te tendencje. W tym sensie idziemy w ślady Niemców. Czy unikniemy ich błędów? Czy większość obroni się przed zaczadzeniem? Czy będziemy umieli się sprzeciwić?
Ja wiary nie tracę.
Andrzej Colonel Remiszewski
Pani Barbaro,
napisała Pani: "Ale nie ma już we mnie nadziei, że obronimy się jakoś przed głupim i prymitywnym nacjonalizmem i nienawiścią do każdego "obcego"." Żyję nieco krócej niż Tadek Lis, bo tylko 44 wiosny, ale również nie spotkałem tych miejsc gdzie spotkać można by spotkać ten głupi, prymitywny nacjonalizm i nienawiść do każdego "obcego", przed którym to rzekomo mielibyśmy się "obraniać".
Za to mam nadzieję, że głupia walka z wymyślanym i wyszukiwanym na siłę, rzekomym nacjonalizmem i rzekomą nienawiścią do "obcych" nie będzie skutkować zanikiem zwykłych, zdrowych odruchów rozsądku, myślenia i niepoddawanie się modom, trendom i ideologii "tolerancji za wszelką cenę". Krytykowanie i niechęć do wprowadzania innych rozwiązań kulturowych i cywilizacyjnych wcale nie jest nacjonalizmem i nienawiścią. Jest przejawem szacunku do własnych tradycji, kultury i cywilizacji.
Daleko idącą ostrożność przed przyjmowaniem tych, którzy niejednokrotnie dowiedli, że nie chcą z nami współpracować, integrować się, szanować naszych zasad, naszej kultury, naszej cywilizacji nie jest oznaką nacjonalizmu i nienawiści. Jest przejawem rozsądku, instynktu samozachowawczego i dbania o własne interesy, bezpieczeństwo, zdrowie, dziedzictwo, tradycję i kulturę. Po prostu.
Tolerancja, chęć pomocy, szacunek, przyjaźń, współczucie nie oznacza zgody na wszystko czego sobie zażyczą "obcy". Wręcz przeciwnie, to oni musza się dopasować do zasad tych ludzi od których chcą ową pomoc, szacunek, przyjaźń i współczucie uzyskać.
Zyj wiecznie Don Jorge i Pani Barbara też :)
Maciek "S" Kotas
Jestem uwaznym obserwatorem polskiej polityki, nieco mniej życia społecznego ogółem. Od kilku lat obserwuje narastającą falę nienawiści, niekonieczei wobec innowierców czy ludzi o innym kolorze skóry. Wobec wszystkich innych, także w widzeniu świata i Polski.
Ta fala narasta w coraz szybszym tempie. Niestety widżę tez ją coraz częściej "u nas", nie tylko u "onych". Akcja budzi reakcję, ale to nie usprawiedliwia.
Sprowadzanie sprawy tylko do uchodźców, to uproszczenie. Obawa, niechę i wrogośc wobez uchodźców są mom zdaniem instrumentalnie podsycane.
A mówienie "oni powinni się dostosować", to próba szukania alibi dla niechęci, która łatwo staje się nienawiścią. Jakaż byłaby siła naszej kultury i tradycji, gdyby jeden promil gości mógł jej zagrozić? Nie wchodże tu w rozważania historyczne o polskiej tolerancji i wielokulturowości przez wieki, bo to nie seminarium naukowe.
Ale mozemy sobie powiedzieć o zwykłej ludzkiej moralności. I o jej braku. I o szukaniu pretekstów do bydlęcych postaw. Historia Europy, szczegóólnie XX wieku, zna juz takie przypadki.
Nie ma powodu do histerii, wierzę, że "to" nie wygra. Ale lekceważyć problemu nie wolno! Demokracja nie jest nam dana raz na zawsze, a tu o to chodzi.
Andrzej Colonel Remiszewski
Drogi Jurku!
Tekst Mariana Lentza i Twój wstęp skłania mnie do kilku refleksji, dotyczących m.in. altruistycznej, godnej najwyższego uznania, postawy Alfreda. Alfreda człowieka, Alfreda żeglarza i wreszcie Alfreda Niemca. I to „wreszcie” jest tu najważniejsze, bowiem dla oceny prawie każdego czynu poszukujemy podświadomie jakiejś aksjologii, jakiegoś odniesienia.
Dla poczynań pojedynczego człowieka są to odniesienia do sfery filozoficzno – ideowej, często politycznej – filantrop, socjalista, liberał, przyzwoity lub nie, i. t. p.
Dla żeglarza odniesienia do sfery ludzkich pasji i zamiłowań.
Dla Niemca, podobnie zresztą jak dla Araba, Żyda, Rosjanina, Ukraińca, Szkota, i.t.d, odniesienia dotyczą sfery historycznej, która przynajmniej dla pięciu pokoleń kształtuje stereotyp, mający często mało wspólnego z rzeczywistością, ale żyjący własnym, długim życiem. Arab to islamista, Żyd finansowy cwaniak i lichwiarz, Rosjanin nacjonalistyczny imperialista, no a Niemiec po prostu historyczny wróg, który chwilowo gra rolę wilka w baraniej skórze.
Odniesienie do stereotypu, w odróżnieniu do innych sfer, jest łatwe, bo jest on łatwo rozpoznawalny. Działanie wroga powinno być wrogie. I to by było normalne. Natomiast jeśli jest ono przyjazne, pozytywne, ciepłe, to jest to nienormalne. Budzi podejrzenie ukrytych, niecnych zamiarów. Alfred w pewnym sensie egzemplifikuje to zjawisko.
Sfera stereotypowych odniesień dotyczy każdego z nas, bo żyje w naszej podświadomości i łatwo ją wyzwalają różne okoliczności, a najczęściej politycy.
15 czerwca 2015 r. zawijamy do mariny w Darłowie i cumujemy obok niemieckiego jachtu. Wieczorem sąsiad prosi, bym „zgasił” fał grota, bo stukot o maszt nie daje mu spać. Iwona z kabiny: „Powiedz mu, że oni w 1939 r też nam nie dawali spać”(ani Iwony, ani sąsiada w 1939 r. nie było jeszcze na świecie). Rano okazało się, że sąsiad to bardzo sympatyczny pan, a jego żona przemiła Polka z Chorzowa.
W ostatnich 5 latach odwiedziliśmy przeszło 500 portów prawie we wszystkich morskich krajach Europy i tylko raz na Ukrainie i raz w Grecji odczuliśmy drobną dozę nieprzychylności, raczej z administracyjnych niż narodowych powodów.
Myślę, że tekst kapitana Mariana Lenza jest bardzo potrzebny w samoosłabianiu zbyt mocnego w nas syndromu stereotypowego widzenia sąsiadów.
Serdecznie Cię, Jurku, pozdrawiam.
Marek.