Nie ma co rezonować - Jacek Guzowski, jak proponuje Gienek Ziółkowski powinien być niezwłocznie odstawiony do Francji i trafić do Sevres pod Paryżem z tablicą - "Oto wzór Pleasure Sailing”. Póki co - wczoraj w gdańskiej Baszcie Łabędź dwaj inni Jackowie wznosili pochwalne toasty w otoczeniu "Żeglarzy Wyklętych". Nasz wielki żeglarz wybaczy moje mało wyszukane dowcipasy, ale potrzebą chwili jest utwardzenie przekonania Jurorów najjstarszego żeglarskiego konkursu, że oto na naszych oczach wydarzyło się coś wielkiego. I to dwukrotnie (ale o tym w SSI za kilka dni).
Andrzej Remiszewski ocenia: "chciał i umiał". A ja łopatologicznie powtarzam - bez sponsorów, bez oklejania jachtów, bez serwisów przydrożnych, bez biur prasowych ... itd.
Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem - czy jakoś tam było choć w innym kontekscie.
Dla porządku przywołuję news - http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=2854&page=0
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
-----------------------------------------------------------
Nie ma tu przypadku. Gdyby napisano „circumnavigation of the Earth” – była by to pyszałkowata zapowiedź opłynięcia globu. Planowany rejs nie ma jednak na celu bicia żadnych rekordów a już na pewno udowadniania czegokolwiek, komukolwiek. Jego efektem może być wprawdzie opłynięcie całego globu, ale też „tylko” Ameryki czy Ameryk, Karaibów, Azorów, lub choćby Jutlandii - nie ma to większego znaczenia.”
Tak rozpoczyna się blog Jacka Guzowskiego o rejsie na „Eternity”. Zgodnie z zacytowanym fragmentem, w chwili kiedy rejs się zaczynał, wiadomo było tylko, że celem jest Świnoujście. Zgodnie z zakończeniem wstępu do bloga: „Jedno jest jednak pewne – cokolwiek zostanie opłynięte i dokądkolwiek się nie popłynie, wszystkie drogi prowadzą do domu”.
Jeden człowiek, jeden jacht z jednym masztem i jeden cel – a wyszła zapewne realizacja marzenia życia. Piszę „zapewne”, bo przecież nie wiemy, czy marzenia nie były większe, bardziej dalekosiężne. Ale też nic nie stoi na przeszkodzie, by marzyć dalej.
Nic też nie stoi na przeszkodzie, by marzyli i realizowali te marzenia inni. Bariery polityczne upadły. Bariera ekonomiczna jest dużo łatwiejsza do przebrnięcia, niż kiedyś. Dziś można wykonać rejs życia, nie poświęcając całego życia temu celowi. Wspaniałym przykładem takiego rejsu na własnym, za własne jest atlantycki krąg „Eternity”.
Jacek Guzowski jeszcze w jednym może być przykładem (zapewne w niejednym ale to mi teraz przychodzi na myśl). Mówię o jego bezkompromisowym podejściu do kwestii noszenia kamizelek. Co ważne mówi, że POWINNIŚMY SAMI CHCIEĆ NOSIĆ KAMIZEKI, a nie że powinien istnieć obowiązek ich noszenia.
Chętnie poczytałbym też opinie Jacka o szelkach, linach bezpieczeństwa i przypinaniu się. To szczególnie ważne dla samotników i osób żeglujących w małych załogach. Cóż nam bowiem z zachowania pływalności, jeśli jachtu niema kto zawrócić i nie ma kto pomóc wydostać się na pokład.
Wróćmy jednak do początku. Realizacja długich rejsów bywa różnie motywowana. Minęła już epoka odkrywania nowych lądów. Wciąż jednak każdy od nowa może poznawać nowych ludzi. Nowe obyczaje. Nowe kultury. W dużym stopniu minęła epoka wyczynu, rozumianego jako walka z własną słabością. Ale można też powiedzieć, że to tylko pozór. Co z tego, iż mamy dziś mocne materiały, lekkie konstrukcje, elektronikę, systemy łączności, dokładne prognozy, łatwość żywienia i komfortową odzież? Morze się nie zmieniło. Kiedy trafiamy na trudności, złą pogodę, awarię, własną słabość – wtedy nie można powiedzieć: „idę do wanny, proszę nie pukać”. Wtedy wciąż można i trzeba zebrać się w sobie i pokonywać przeciwności.
Żeglując tak jak skipper „Eternity” jest trochę łatwiej. Owszem, na lądzie są przyjaciele i kibice, dla których rejs i skipper to ważna sprawa. Ale nie ma sponsorów, trenerów i dziennikarzy rozliczających z każdego ruchu, słowa i, ze szczególną satysfakcją, każdego niepowodzenia. Nie ma też „dyrektorów” na lądzie, wszystko lepiej wiedzących i usiłujących dyktować żeglarzowi trasę, terminy, dobrze że nie moment każdego zwrotu. Fajnie, jeśli to współczesny „router”, wspomagający skippera swoją wiedzą meteorologiczną podsyła swoje rady. Ale bywały czasy, kiedy decyzje za kapitana usiłował podejmować anonimowy sztab działaczy i urzędników w Warszawie, poczynając od niesławnie przerwanego w Casablance rejsu „Josepha Conrada” do Stanów Zjednoczonych w 1958 roku, aż po okolice roku 1980, a nawet później. Dziś, w wielu miejscach na świecie sztaby polityczne zastąpili sponsorzy, niekoniecznie mający pojęcie o morzu i żeglowaniu. Myślę że to jednak zdrowsza sytuacja, choć przecież wtedy „władza” była niczym innym, jak sponsorem. Tyle, ze kierowała się nie interesem ekonomicznym, a przedziwnymi meandrami politykowania i uwikłania.
s/y "Joseph Conrad” *) – foto ze strony AKM AZS Gdańsk
.
Dlatego możemy zazdrościć Jackowi Guzowskiemu, że chciał i umiał zrobić to właśnie tak, jak zrobił. Zrobić zwyczajny rejs. A jak wspaniały!
Ktoś może, zachęcony przykładem, popłynie ze Stepnicy do Wolina, ktoś inny „szlakiem praojców”, jeszcze ktoś dookoła Rugii, Bornholmu. Każdy wytycza swój krąg i wraca do swojego domu. I chyba tylko nie umiemy tego cenić należycie, traktując żeglowanie po świecie, jak należną każdemu oczywistość, a nie pamiętając ceny, jaką musieli płacić wielcy (tak, wielcy!) poprzednicy.
Nie potępiam tej niepamięci. Mimo, iż czasem prowadzi do podejmowania przez wielu Rodaków, czasem większość, złych, a nawet niebezpiecznych decyzji, nie mogę powiedzieć inaczej, niż że to jest nasze prawo. To normalne, choć boli, tacy są ludzie na całym świecie. Lecz ci, co pamiętają powinni o tym mówić. I dziękować takim jak Jacek Guzowski za piękną normalność żeglowania.
Normalność zawsze w kamizelce i „szelkach:!
7 listopada 2015
Colonel
Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.
*) „Joseph Conrad” – pierwsza z serii „stoczterdziestek” (bez żadnego J), stalowych keczów zbudowanych w Stoczni Gdańskiej w latach 1957 do 1960, według projektu zespołu: Henryk Kujawa, Włodzimierz Kuchta, Zdzisław Pieńkawa, Wojciech Samoliński.. Pozostałe nosiły nazwy: „Dar Opola, „Jurand”, „Śmiały”, „Jan z Kolna”, Otago”. Były to praktycznie pierwsze jachty pełnomorskie zbudowane powojnie w Polsce.
Dane: Długość: ok.18 m, szerokość: 4,05 m zanurzenie: 2,85 do ponad 3 m, typ ożaglowania kecz, pow. ożagl. 144m2, załoga od 2 do 12 (14) osób. Silniki bywały różne,”Pucki”, „Callasseny”,”Perkinsy” i o różnych, rosnących z biegiem lat mocach.
Dziś „Joseph Conrad” stacjonuje w Marinie Gdańsk i nadal pływa. „Smiały” i „Jurand” oczekują na zatonięcie porzucone w basenie portowym w Trzebieży.