TYTAN ATLANTYKU
W towarzyskich dyskusjach podczas urządzanych "garden party" - zdarzało mi się wygłaszać subiektywną (ale popartą przykładami) opinię, że Francuzów mam za dupków (pardon). To znaczy - statystycznie. Z tej nacji kpiny dozwolone. Z tej statystyki wyłamuje się przykład wyjątkowej osobowości - biologa morza i lekarza portowej stacji sanitarnej w Marsylii - doktora Alaina Bombarda. O doktorze Bombardzie dowiedziałem się w roku 1952, w którym uzyskałem egzamin dojrzałości. Dokonania Alaina ukształtowało wtedy moje widzenie świata i życia. Do dziś jest dla mnie absolutnym wzorem wizjonera, człowieka czynu, konsekwencji, odwagi, pasji oraz niewyobrażalnej dzielności.


W laboratorium z wyciskarką soku z ryb Na otwartopokładowym pontonie "L'Heretique"
.
Alain Bombard - urodził się w 1924 w Paryżu. Pracując jako lekarz portowy w Marsylii wielokrotnie miał do czynienia z akcjami ratownictwa morskiego, przeważnie kończącymi się niepowodzeniami. Nie mógł się pogodzić z niewiarygodną śmiertelnością marynarzy (90%) odnajdowanych w szalupach okrętowych nawet po trzech dobach. Bolały go regulaminy ratownicze - zalecające kończenie poszukiwań po 10 dniach.
Szukał powodów dlaczego rozbitkowie (przeważnie zawodowi marynarze) umierali tak szybko skoro w szalupach były jeszcze zapasy wody słodkiej i "żelazne porcje żywnościowe". Statystyki dawały jednoznaczną odpowiedź: ci ludzie nie potrafili pokonać zwątpienia. Dlaczego? Przede wszystkim z powodu niewiedzy, czyli braku mentalnego przygotowania do ewentualności zostania rozbitkiem.


Wiatry i prądy Trasa rejsu
.
Bombard nie poprzestał na zwracaniu uwagi administracji morskiej na celowość przeszkalania marynarzy w zakresie morskiego survivalu. Na kilku sympozjach medycznych przedstawił niemal heretycką tezę, że człowiek może przeżyć na morzu nawet wiele tygodni bez zapasu wody słodkiej i zapasów żywności. Przekonywał, że człowiekowi, który ma wiedzę i naprawdę chce przeżyć wystarczy mięso łowionych ryb, sok (nie jest słony!) z tych ryb wyciskany, oraz plakton wyławiany siatką. Co więcej - sugerował nawet, że niewielkie ilości wody morskiej rozbitkowi nie zniszczą nerek.
Nie znajdował oczekiwanego zrozumienia środowiska medyków, mimo prezentacji wyników wielu przeprowadzonych przez niego badań i eksperymentów laboratoryjnych.
Pozostał mu tylko wariant osobistego przykładu. Niesłychanie ambitnego przykładu - samotnego przedryfowania oceanu bez wody i bez żywności. Nie dla sławy, nagród, tytułów, pieniędzy, ale dla przekonania decydentów, że wiele, wiele istnień ludzkich jest do uratowania.
Pamiętajmy - rzecz dzieje się 63 lata temu. Bombard ma do dyspozycji seryjne, 3-letnie, 4 komorowe, pneumatyczne, otwartopokładowe "dinghy" z płótna gumowanego. Na rufie ponton ma deskę stanowiącą pawęż. Długość 4,6 m, szerokość 1,9 m, szerokość "kokpitu" - 90 cm.. Nijakiej kabiny, nijakich konstrukcji "przeciwwywrotkowych". Mały żagielek stabilizujący ublisko dziobu, boczne miecze, plandeka i ... wiosło (jak się później okazało do bicia ciekawskich rekinów po pyskach). Jednostka otrzymuje wszystko mówiącą nazwę "L'HERETIQUE". Alain napotyka mnóstwo przeszkód formalnych. Oczywiście - administracji morskiej (karany grzywną), policji, a nawet komandora jachtklubu - grożącego wykluczeniem z klubu tego skippera jachtu, który wyholuje ponton Bombada poza falochrony portu. Powody ponadczasowe: asekuranctwo, fałszywa troska, zazdrość.
Wyrusza z Monte Carlo 25 maja 1952 w kompanii swego przyjaciela Jacka, który towarzyszy mu przez całe Morze Śródziemne (niebieska linia na mapce). Na Atlantyk wypływa już sam (czerwona linia na mapce). Dociera do Wysp Kanaryjskich. Z Las Palmas wypływa 19 października. Bombard wędkuje z powodzeniem. Jada ryby na surowo, popija wyciskanym z ryb sokiem, na deser jada różne odmiany plaktonu. Na szkorbut nie zapada. Nieliczne sztormy większych szkód jego "L'Heretiquewi" nie wyrządzają. Pogoda ducha - dopisuje. Ma ambitny i pożyteczny cel przed oczyma. 10 listopada mija Wyspy Zielonego Przylądka, aby tuż przed Wigilią osiągnąć Barbados. Nieco ponad dwa miesiące.
To jest niebywały sukces człowieka w służbie nauki.
Ratownicy morscy, armatorzy statków - uczucia ambiwalentne.
Alain Bombard umarł w Toulonie w wieku 81 lat.
-------------------------------------
Czytelnikom SSI doradzam poszukania w "Allego" książki „Dobrowolny rozbitek” (wyd. polskie: Iskry 1958; seria: „Naokoło świata”; tłum. Tadeusz Meissner). Naprawdę warto kupić. Cena około 15 zł.
Francuskojęzycznym Czytelnikom SSI mogę polecić książkę Fernanda Nathana - "Alain Bombard - protegeons la mer"
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
Witam,
Na stronie sailbook.pl natrafiłam na reprint z SSI Twojego artykułu o Alainie Bombardzie. Bardzo zaciekawiła mnie jego historia i poszukałam w internecie trochę więcej informacji o nim. Rozczarowała mnie lakoniczna wzmianka w języku polski na Wikipedia.org. Myślę że warto by było uzupełnić ich informacje w oparciu o twój artykuł i może poszerzony o informacje ze strony Żagli:
http://www.zagle.com.pl/wydarzenia/zmar-alain-bombard-lekarz-marynista-i-polityk,1_1911.html
Wydaje mi się że te opracowania warte są zamieszczenia na Wikipedia.org ponieważ informacja tam zawarta jest dość skromna.
Z żeglarskim pozdrowieniem oraz z najlepszymi życzeniami wielkanocnymi,
Agnieszka
www.pogoria.org
News-wspomnienie o Alain Bombardzie poruszył mnie bardziej, niż się spodziewałem. Kiedy zacząłem czytać samodzielnie w moich rękach znalazło się kilka książek opowiadających o wielkich wyprawach przełomu lat 40 i 50.
„Wyprawa Kon Tiki” Thora Heyerdahla, „Dobrowolny rozbitek” Alain Bombarda, „Człowiek Everestu” Tensinga i wreszcie, odrobinę późniejsza „Na przełaj przez Antarktydę” Fuchsa i Hillary’ego. Do tego można dodać jeszcze „Milczący Świat” Jaquesa-Yvesa Cousteau.
Każda inna, każda o czymś innym, a jednak w pewnym sensie podobne. Opowiadające o przełamywaniu barier, dziś oczywiście nieistotnych, a wtedy stanowiących kamień obrazy dla cywilizacji dysponującej już bronią atomową.
„Kon Tiki” – pierwsza znana nam współcześnie próba przepłynięcia oceanu tratwą, stanowiąca zarazem próbę udowodnienia kontaktów cywilizacji, dziś może nie „obowiązującej” ale nikogo nie dziwiącej. O Bombardzie napisał pięknie Don Jorge. Bohaterskie zdobycie najwyższej góry świata, na którą dziś co roku wchodzą setki albo tysiące osób. Zmechanizowana wyprawa w poprzek Antarktydy, pół wieku po Amundsenie i Scotcie, pierwsza na Biegun Południowy. Dziś na biegunie jest stacja badawcza, a na Antarktydzie bywają turyści. No i prehistoria swobodnego, bez ciężkich skafandrów, hełmów i powietrznych węży, nurkowania. Oczywistości?
Tak ale jakże wtedy przemawiające do wyobraźni chłopca. Silniej, niż ”Tomki” Szklarskiego, Karol May, pokonał te lektury dopiero „Samotny Żeglarz” J. Slocuma, o którym pisałem już kiedyś w „Zimowej Porze”. Dziś patrzę na te, świetne zresztą, relacje nie przez pryzmat przygody, lecz pod kątem ich przydatności dla wiedzy i możliwości człowieka.
Jakżesz bardzo różni się to od wielu współczesnych wyczynów, stanowiących często dowód pokonania niezwykłych przeciwności, wygranej walki z sobą samym ale często dokonywanych z pobudek nieco egoistycznych. Kajakarz docierający do źródeł Amazonki, zimowy zdobywca Himalajów, pieszy wędrowiec po Antarktydzie, robią to dla siebie. W pierwszym rzędzie dla siebie. Oczywiście, bywa, że przynoszą pożytek innym i to w bardzo zróżnicowany sposób, od pomocy charytatywnej, po badania naukowa ale powtórzę: dominującym motyw jest osobista satysfakcja.
Czy to źle? NIE NIE NIE! Świat po prostu jest inny, inna jest nasza cywilizacja, inne możliwości, a do tego poczynienie wielkich skoków w wiedzy naukowej, czy geograficznej (czy geografia Księżyca albo Marsa, to nadal GEOgrafia?) wymaga kolosalnych pieniędzy i pracy kolosalnych zespołów ludzi. Pojedynczy pasjonat nie wystarczy.
A więc świat inny nie oznacza gorszy. A jedna przewagę ma niewątpliwie nad tamtym, jest nasz.
Wesołych Świąt!
Żyjmy wiecznie!
Andrzej Colonel Remiszewski
Jak zwykle to tylko osobiste i prywatne poglądy.
http://www.tvn24.pl/rozbitek-spedzil-66-dni-na-morzu-louis-jordan-uratowany,530486,s.html
Wydarzyła się współczesna taka historia i nie wiadomo, czy to nie fakt, że żeglarz znał tę historię, czy wykazał analogiczna wiedzę.
Potrzeba matką wynalazków, oby jak najmniej takich "okazji".
Do Agnieszki - ciocia jest redagowana przez wszystkich a więc do pracy :-)
Zbigniew Batiar Klimczak
Czytając notatkę o Bombardzie nasunęło mi się parę refleksji. Przede wszystkim jak wielki był jego wkład w sposoby ratowania rozbitków. Typowy przykład, że dajemy wędkę, a nie rybę. Taka technika survivalowa oparta na naukowych podstawach. W dodatku potem wielokrotnie stosowana. Jednym z takich nieplanowanych powtórzeń była historia Marylin i Maurice Bailey opisana potem w książce „117 dni na łasce oceanu”. Właśnie 117 dni przetrwali oni mając do dyspozycji tratwę i bączek po zatonięciu ich jachtu na środku oceanu. Przetrwali dzięki woli i wierze w możliwość przeżycia żywiąc się tym, co pływało wokół nich. Nie oni jedni, albowiem od czasu do czasu słyszymy o rozbitkach, którzy radzą sobie w tym obcym środowisku przez dłuższy czas.
Druga refleksja, to niesamowity wyczyn robiony wcale nie dla wyczynu i bez sponsorów. Nie można powiedzieć, że nie dla rozgłosu, bo o ten Bombardowi jak najbardziej chodziło. Nie jednak dla spopularyzowania swojego imienia, a żeby jak najwięcej ludzi wiedziało o tym, jak przetrwał. Medali żadnych nie zdobył, choć w końcu przyznano mu Legię Honorową.
Trzecia refleksja dotyczy naszego sposobu żeglowania. Wszystko jedno, czy jest to rejs dookoła świata, czy wycieczka po Bałtyku najczęściej wygląda to bardzo podobnie. Oglądamy widoki, zaliczamy lokalną knajpkę i pędzimy dalej gonieni terminami czy to zawodowymi, czy wynikającymi z warunków klimatycznych. Zapodziała się gdzieś ciekawość świata, poznawanie ludzi, innych kultur. Przecież można żeglować po coś, starać się wejść w bliższy kontakt z odwiedzanymi społecznościami. Jednym z takich przykładów jest współpraca z fundacją Oceans Watch (http://www.oceanswatch.org/). Fundacja organizuje, między innymi, monitoring raf koralowych na Pacyfiku czy pomoc wyspiarskim społecznościom, a jacht jest znakomitym środkiem transportu ułatwiającym dotarcie do najdalej położonych wysepek Oceanu Spokojnego. Innym przykładem niech będzie pomoc w zbieraniu danych o zanieczyszczeniu mikroplastikiem podczas ostatniego Atlantic Rally for Cruisers (ARC). Jednym słowem, bądźmy kreatywni w naszych rejsach!
Drogi Marku i żeglarki i żeglarze!
Przeczytałem Twój komentarz, zjadłem Świąteczne Jajeczko i w błogim nastroju siadam do pisania.
Nie jest tak całkiem źle, choć w dużym stopniu diagnoza trafna i bolesna.
Nasz Gospodarz, Wielki d'Jorge nie tylko podziwia w portach bosmanetki, ale zawsze przemyci, a to katedrę, a to muzeum, a to duńskie rzeźby w swoich poczytnych locyjkach a "niegłupi lud " z tego korzysta.
Jak siadałem do pisania " Polski dla żeglarz" znalazłem w internecie wpis żeglarki, która pragnie dowiedzieć się coś więcej o miejscach, gdzie żegluje a tej informacji w materiałach żeglarskich na ogół brak.
Zapadło mi to głęboko w pamięć i staram się tę słuszną potrzebę zaspokoić.
Czasy się zmieniają i to radykalnie. Coraz więcej ludzi traktuje żeglarstwo jako jeden z sposobów zwiedzania świata i wypoczynku a wtedy sięga się dalej niż port.
Jest lepiej i idzie ku lepszemu, cieszmy się.
Z pięknego Buska-Zdroju pozdrawia
Zbigniew Batiar Klimczak
Szóstego paździenika 1952 roku, po pięćdziesięciu dniach samotnej żeglugi na Atlantyku Allain Bombard postanawił spisać testament.
Pisze w dzienniku pokładowym kilka osobistych dyspozycji oraz zdanie: „Chcę powiedzieć, że moje doświadczenie jest ważne dla przetrwania na morzu przez pięćdziesiąt dni. Niezależnie od tego, że jestem w końcu martwy, rozbitkowie nie powinni tracić nadziei.” Następnie układa się na dnie łodzi, między komorami, i pod pionowo świecącym słońcem oczekuje śmierci.
„Nie mogłem dłużej” wspominał później, „słońce mnie łamało, dziąsła mi krwawiły, puls spadł do dziesięciu. Wtedy umrzeć wydawało mi się łatwe – zasypia się i człowiek więcej się nie budzi.”
„To trwało tak z pół godziny” opowiadał Bombard „a potem zacząłem się śmiać. Wyobraziłem sobie, że wyląduję gdzieś na plaży - martwy, zostawiając rady jak przetrwać - i nie umrzeć !”
Niby wszystko było wiadomo i było jasne czemu morze zbiera tak obfite żniwo wśród rozbitków - uważano, że rozbitkowie umierali bo na łodziach ratunkowych nie było wystarczających zapasów słodkiej wody oraz żywności, zatem zabójcze było pragnienie i głód. Sprawa picia wody morskiej była wówczas jednoznacznie ustalona: nie wolno pić wody morskiej bo to prowadzi do szaleństwa i niewydolności wątroby; we flotach wojennych, a za ich przykładem, w marynarkach handlowych obowiązywał sławny zakaz picia wody morskiej przez rozbitków. Wpajane marynarzom na wypadek katastrofy reguły postępowania nie dopuszczały innych poglądów, a zatem inne poglądy oficjalnie nie istniały.
Aż tu nagle jakiś nieznany, młody lekarz zatrudniony jako badacz w Instytucie Oceanograficznym w Monaco głosi - że rozbitkowie umierają przede wszystkim - nie z braku wody i żywności ale z braku wiary w możliwość ocalenia, że „zabija ich strach i poczucie beznadziejności”. Zaczyna interesować się sprawami przeżycia rozbitków, bada skład wody morskiej, zachowania ludzi którzy przeżyli katastrofę statku. Nurtuje go pytanie - czemu rozbitkowie umierają po zaledwie kilku dniach dryfowania na sprawnej, zdolnej nie tylko do utrzymania się na wodzie ale i do żeglowania szalupie, na której jest woda pitna i żywność.
Urodzony w Paryżu, Allain Bombard, zetknął się z morzem podczas wakacji spędzanych w Bretanii i zaczął żeglować. Po studiach trafił do szpitala miejskiego w Boulogne-sur-Mer w departamencie Pas-de-Calais. Kiedy przywieziono tam zwłoki dwudziestu jeden rybaków z trawlera, który zatonął na KanaleLa Manche - Bombard zetknął się naocznie z tragedią katastrofy morskiej. To zdarzenie odmieniło na zawsze jego życie, spowodowało zainteresowanie szansami przeżycia rozbitków i powiększeniem tych szans. Bada wpływ zmęczenia na odporność organizmu, dużo pływa wpław u wybrzeży Bretanii, zajmuje się łodziami pneumatycznymi.
Myśli o tym, co powinien zrobić rozbitek, znajdujący się na tratwie czy łodzi ratunkowej bez zapasów wody i żywności, nade wszystko - jak poradzić sobie ze sprawą wody. Dochodzi do fundamentalnego wniosku, że picie wody morskiej w ilości do około jednego litra dziennie nie tylko nie zagraża życiu ale pozwala długo przetrwać, zwłaszcza jeśli zbiera się deszczówkę, nawet zasoloną i pije sok, wyciskany ze złowionych ryb.
Szybko jednak orientuje się, że jego poglądy na ratowanie rozbitków do nikogo nie trafiają i żadnej dyskusji o zmianie metod ratownictwa nie będzie. A więc postanawia własnym przykładem wykazać, że jego rozumowanie jest słuszne. W towarzystwie ochotnika Jacka Palmera wychodzi latem 1952 roku z Monte Carlo na otwartej łodzi, a raczej potonie Zodiac, o długości czterech i pół i szerokości niespełna dwóch metrów, z małym żagielkiem i bocznymi mieczami. Mają wiosła, sławną dziś wyciskarkę do owoców (dobrze widoczną na fotografii w głównym artykule Jerzego Kulińskiego), siatki do planktonu, plandekę, sekstant, kilka map, parę książek i dużo, dużo nadziei. Łódka nosi nazwę „L’Hérétique”.
W Tangerze Jack Palmer ma dość i rezygnuje z rejsu. Bombard niezrażony, staruje z Las Palmas i samotnie wypuszcza się na Atlantyk. Po sześćdziesięciu czterech dniach żeglugi ląduje na wyspie Barbados, osłabiony, wyczerpany i bardzo wychudzony, ale cały i żywy.
Nie tylko sam rejs, ale skrupulatnie prowadzone dzień po dniu badania naukowe i notatki czynią go sławnym na całym świecie, o czym wyżej napisał Gospodarz SSI.
Sławny żeglarz Gerard d’Aboville mówił o wyczynie Bombarda tak: „on rozumiał, że nadzieja jest najważniejsza aby przeżyć na morzu. I tego dowiódł. Dla pokoleń żeglarzy amatorów i zaprawionych marynarzy Allain Bombard będzie referencją”.
A tak mówił o szkoleniu: „W latach pięćdziesiątych szkolono żeglarzy, że w razie wypadku powinni sobie radzić, aby osiągnąć ziemię. Dzisiaj uczy się ich, że w takiej sytuacji należy nacisnąć guzik bojki EPIRB”.
Kiedy w 2002 zbliżała się pięćdziesiąta rocznica wielkiego rejsu doktora Bombarda – Gérard d’Aboville usiłował zmobilizować media i prasę wokół tematu półwiecza wielkiej epopei L’Hérétique” – ale, jak relacjonuje, „to nikogo już nie obchodziło. Nikt się tym nie interesował i nikt nie chciał o tym słuchać. A przecież Bombard był niezrównanym gawędziarzem i potrafił opowiadać”.
Bombard był, o czym znacznie mniej się pisze, jednym z prekursorów prawdziwych, rzeczywistych działań proekologicznych. Związany z Prowansją i Morzem Śródziemnym wspierał autorytetem protest przeciw budowie rurociągu ścieków z huty aluminium Pechiney w Gardanne, znanych jako „czerwone błota” i trujących okolice Cassis.
Miał także przygodę polityczną: miesiąc - od 22 maja do 23 czerwca 1981 był sekretarzem stanu w Ministerstwie Środowiska, w rządzie premiera Pierre Mauroy. Ponieważ „mówił co myślał”, było oczywiste, że „nie mógł dłużej pozostawać na tym stanowisku”. Skala europejska służyła mu lepiej jako trybuna - były paryżanin został mieszkańcem departamentu Var, i był w latach 1981 – 1994 deputowanym europejskim, który – jak mówi cytowany Gerard d’Aboville – „miał naprawdę istotne rzeczy do powiedzenia”.
Oprócz jedynej przełożonej na polski książki „Dobrowolny rozbitek” - „ Naufrage volontaire” i „Histoire du Naufrage Volontaire” (1953), Bombard napisał: „La derniére exploration” (1974), „Les grands Navigateurs” 1976, „Protegéons la mer” (wspólnie z Charlesem Paolinim -1977), „Au-delá de l’horizon” 1978, „la Mer et l’Homme” (1980), „Aventurier de la Mer ” (1998), Testament pour l’Océan (2001). Bombard był żonaty i miał pięcioro dzieci. Był kawalerem orderów Legii Honorowej oraz Mérite Maritime.
Tomasz Piasecki
Czyżby Bombard nie był pierwszy? Był z pewnością pierwszym, który filozofię przetrwania potraktował naukowo i wypróbował ją na sobie. Są jednak udokumentowane przypadki przetrwania na oceanie wcześniej. Nie miały one jednak specjalnie konsekwencji i znane były tylko tym, którzy trafili na tą czy inną książkę.
W lutym 1942 roku z lotniskowca USS „Enterprise” wystartował samolot, który po akcji nie powrócił do bazy. Uszkodzony i bez paliwa wodował na Oceanie Spokojnym. Trójka lotników przesiadła się na żółtą, gumowaną dinghy wielkości 1,2 x 2,4 m. Nie mieli ze sobą praktycznie nic poza podstawowymi narzędziami. Dopiero po 34 dniach wylądowali na atolu Pukapuka w Archipelagu Cooka. Przetrwali dzięki wielkiej woli walki żywiąc się tym, co udało im się upolować z ich niewielkiej tratwy. Z tej przygody powstała książka The Raft (Tratwa) napisana przez Roberta Trumbulla. Nie jest to może literatura najwyższych lotów, ale dokumentuje niezwykłe wydarzenie. Być może było to jedną z inspiracji dla Bombarda.