ROZWAŻANIA NAUTYCZNE
Wielu chce czytać (i czyta - patrz statystyka), nieliczni natomiast zadają sobie trud pisania. Odwrotnie jak z ksiązkami - wielu pisze, czytelnictwo upada.
Sami widzicie (i narzekacie mailowo), że na SSI między newsami luki czasowe nierzadko bywają nadwymiarowe. Czasami muszę uciekać się do prowokacji lub wręcz przymilać się o  współpracę.
Tak było i tym razem.
Macie dziś news z kategorii rozważań.
Pawłowi dziękuję.
Żyjcie wiecznie!
D'Jorge
__________________________
Drogi Jerzy!
W mailu, który otrzymałem od Ciebie, informujesz mnie, że właśnie zrobiłeś sobie mój „portrecik”, co poczytuję sobie za zaproszenie do zdania raportu z mojego tegorocznego sezonu żeglarskiego. Niestety, nie ma o czym pisać, bo cóż tu opowiadać: że w kokpicie pod taką kapą jak w „jelczu” siedziało jakieś wyjątkowo złośliwe stacjonarne bydle, które całkiem zepsuło mi urlop i do dziś jest źródłem moich sennych nocnych koszmarów? Spuśćmy na ten temat zasłonę milczenia…, tzn. oczywiście mowa o moim silniku.

W związku z prawie permanentnym brakiem sprawnego silnika (działał tylko czasami w porcie w czasie prób) i biorąc pod uwagę, że wiatru zazwyczaj nie brakowało, mam kilka rozważań nautycznych, którymi, o ile mi pozwolisz, chciałbym się podzielić i przedyskutować je, najchętniej z praktykami żeglującymi po morzu jednostkami również wielkości solidniejszego biurka.
I tak przechodząc do rzeczy, właśnie na poważnie zdałem sobie sprawę z tego, że oprócz środka ożaglowania i środka bocznego oporu kadłuba w wodzie jest też środek bocznego oporu tego, co nie jest żaglem, a wystaje ponad wodę. A wystaje sporo: wysokie burty, wysoka kabina, koło ratunkowe, pamelka z pływającą liną na szpuli, drabinka, relingi, brama do kładzenia masztu, kosz dziobowy i takie samo coś też na rufie, owiewka nadzejściówkowa (o! – to jest kawał żagla!), nie sprzątnięte odbijacze (pływając w pojedynkę, komu by się chciało je chować i ponownie wyjmować), maszt z zamocowaną do niego kasetą na grota, pionowe listwy w grocie, a nawet sylwetka skipera, jeszcze tylko by brakowało do kompletu tratwy ratunkowej – to wszystko psuje aerodynamikę i na małej krótkiej łódce ma niebagatelny wpływ na jakość żeglowania!
Przekonałem się o tym, gdy wiatr o sile 1B albo lub słabszy znosił mnie na Rozewie, a jacht zamiast płynąć bejdewindem, dryfował sobie do brzegu mimo właściwego ustawienia żagli. By utrzymać kurs musiałem mocno wyłożyć ster na burtę, jakieś 45 stopni tak by pokonać zawietrzność(!) jachtu, która przy „normalnej” sile wiatru nie występuje. Nie pomagało ani częściowe zrefowanie foka, ani jego wyluzowanie, ani wybranie grota do osi jachtu (chęć przesunięcia środka ożaglowania ku tyłowi). Tak to sobie tłumaczę: na tym kursie siła nośna wynikająca jedynie z „bufiastości” żagla była niczym w stosunku do siły oporu pochodzącej od tej całej graciarni wystającej ponad wodę - siły przyłożonej przed środkiem ożaglowania i już zacząłem sobie wyobrażać, że niebawem przyjdzie mi wprowadzić w czyn starą mazurską technikę odbijania od brzegu „na hulajnogę” - polegającą na postawieniu jednej nogi na najniższym szczeblu drabinki rufowej i jednoczesnym odpychaniu się od dna drugą nogą (póki sięga dna), jednak na szczęście trochę powiało i jakoś ominął mnie ten taniec z półtoratonową masą.
Drugi raz opory aerodynamiczne dały mi znać o sobie przed wejściem do portu we Władysławowie, niebawem: Obudziła się jakaś tójka/czwórka, więc całkiem dobrą myślą wydawało mi się zrefowanie obu żagli do ok. 50 procent powierzchni na wysokości wejścia do portu, tak, by się niepotrzebnie nie przemęczać się przy wykonywaniem zwrotów pod pełnymi żaglami w oczekiwaniu na chwilę, gdy umówiona przez radio motorówka zabierze mnie na cumie do portu. Tylko! Znowu było pełne zdziwko! Zmusić jacht do robienia sztagów z żaglami o powierzchni porównywalnej z powierzchnią burty (widzianej po jednej stronie) w otoczeniu tej całej wcześniej wymienionej reszty?! Utopia! Na szczęście szybko zorientowałem się, że w tej sytuacji pomiędzy połówkowymi kursami zupełnie dobrze wychodzą mi, tzn. jachcikowi zwroty przez rufę. Wyszedł z portu jeden statek, trzeba było ustąpić, potem drugi – holownik, bodaj "Franuś", znowu trzeba było ustąpić, całe szczęście, że odległość do gwiazdobloków nie malała i pozostawały one jeszcze dość daleko – zapas wystarczyłby jeszcze na jakieś trzy rufy... Potem przyszła motorówka i po chwili cumowałem w porcie. Ale tu nieco wcześniejkusiło mnie: bosman dał przez radio delikatną sugestię: a może by tak do portu na żaglach?
Rozważałem: trzeba by wrócić do pełnego rozmiaru żagli, w główkach portu mogą być jakieś odbicia wiatru, po wejściu do basenu, gdzie cumują jachty trzeba by zrobić ciasny zakręt pod wiatr, w tym czasie sprawnie zrolować oba żagle, wytracić inercję i znaleźć się w sytuacji, na którą nie ma się wpływu: dryf na czyjś ster lub burtę, praktycznie bez możliwości wykonania jakiegokolwiek sensownego manewru, co najwyżej pozostawała możliwość gwałtownego wymachiwania rumplem – kurczę, żałuję, jednak zabrakło fantazji!
No, a jak by to było w pobliżu brzegu podczas sztormu przy zarefowanych żaglach do powierzchni chusteczek, wietrze wiejącym prostopadle do brzegu, silnym falowaniu i niesprawnym silniku – wolę nie wiedzieć.
A właściwie, to nic takiego. Trzeba tylko sobie wyobrazić, że nie mając silnika jest się dowódcą takiej jednoosobowej starodawnej np. brytyjskiej fregaty, taki Victory… Tam pewnie jest tak samo: kąt martwy w bejdewindzie 45 stopni, ale gdy uwzględnić dryf, to plotter pokazuje ślad 120 stopni pomiędzy halsami (między Górkami a Helem plotter wymalował mi taką ładną niewyrośniętą choinkę), a w ogóle im silniejszy wiatr tym lepiej w bajdewindzie (do czasu!) i maleje wpływ tych oporów, na które tak się zawziąłem, widać są nieliniowe?.
Odnośnie fordewindu też wypracowałem sobie własne zdanie: płynąc na motyla dokładnie z kierunkiem wiatru fok już zaczyna „siadać”. Ponieważ u mnie fok jest większy od grota, więc szkoda by marnowała się jego powierzchnia. Trzeba, więc jakby nieco odpaść (ku zwrotowi przez rufę), niewiele, jakieś 10 stopni od linii wiatru, by ustabilizować foka, tyle tylko, że wtedy trzeba być szczególnie czujnym wobec grota. Sposobem na to jest bieganie po dziobie i wiązanie kontraszotem bomu do np. handrelingu, który jednak mógłby się urwać - nie jest to wszystko moim ulubionym zajęciem, szczególnie, gdy jest się samemu na pokładzie, nie mówiąc o tym, że w jakiejś krytycznej sytuacji nie można swobodnie operować żaglami. W związku z tym zamiast w stanie pełnej czujności sunąć fordewindem, co jakiś czas zamieniając miejscami foka z grotem (wykonując te swoje halsy po 10  stopni), bo akurat taki kurs mi idealnie pasował, spróbowałem halsowania baksztagami po 30 stopni od osi wiatru (mniej się nie dało, fok przestawał pracować), w sumie: płynęło się szybciej ale dłuższą trasą, czyli dłużej (kąt między halsami 60 stopni).
Wreszcie naszło mnie oświecenie: tylko sam fok, 6 węzłów na ploterze i słonko na twarzy – to jest to! Takich kursów życzę wszystkim, którzy zechcieli poświęcić mi czas na przeczytanie moich dywagacji.

Paweł Rachowski
Komentarze
o żeglowaniu pełnym wiatrem Marek "Biały Wieloryb" Popiel z dnia: 2011-09-21 08:23:33